<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Listopad.





Zmętniał świat. Dymne chmury zalegają niebo, otulają przestwór niby derami z siwej flaneli. I na ziemi zapanowała szarość ciężka jakby beznadziejna. Drzewa stoją nagie, smutne, wstydliwie szemrzące, połyskuje na gałęziach stopniały mróz i kroplami spada na zgniłe liście, zaściełające stopy drzew. Ponura pomroka rozłazi się samowładczo, osnuwa sobą wszystko, co jeszcze żyje i co już wegetuje. Ale życie objawia się głównie krakaniem wron, kruków i kawek. Całe zastępy czarnego ptactwa grasują nad smętną martwotą pól. Spadają te roje masami lub pojedynczo na żer, lecz ziemia zbita w grudę poprzetykaną cienkiemi tafelkami lodu, nie pozwala się rozgrzebywać żarłocznym dziobom i pazurom ptasim. Na polach i na drogach sterczy gruda, gleba przeistoczona w brony, w ostre kolce i guzy, które silny wiatr północny ścina co raz mocniej. Zima urodziła się zła i chmurna, wędruje wskroś ogołoconych łanów, niszczy to, czego jesień nie zdołała zniweczyć. I rośnie, nabiera wprawy w dokuczaniu ziemi, ludziom, całemu światu. Rośnie w olbrzymkę, kpi sobie z przyrody, bo ją bierze całkowicie pod swój wpływ, znęca się nad nią bez litości. Gęste oziminy warzy mrozem, że więdną. Aż spadł śnieg obfity i zasłał ziemię jak świątecznym obrusem. Zasypał grudę na drogach, zrównał pola. Jasność rozlewa się szerokiem morzem, razi wzrok niepokalaną jaskrawą bielą. Zima zesłała ukojenie dla ziemi; po wichrach ostrych, gołoledziach i przymrozkach siwych, gryzących niby kłami, otuliła świat w białą derę, przytulną choć chłodną. Wiatr umilkł, schował się gdzieś w zacisza leśne, z szacunkiem ustąpił placu tej królewskiej bieli, co jak płaszczem gronostajowym pokryła niwy.
— Ponowa! Okrzyk radosny dla myśliwych. Jakiś raźny, butny humor łączy się z zapałem łowieckim i gra w żyłach męskich i burzy krew żądzą mordu. Czyszczą strzelby, wyrabiają naboje. Psy skomlą radośnie na smyczach, czując zbliżający się popis i gon swobodny po kniejach.
— Ponowa! Okrzyk żałobny dla zwierzyny. Złym instynktem tknięte serca zwierząt trwożą się na widok zdradliwej bieli. Ogarnia je buńczuczna werwa do życia, do skoków po miękkim śniegu, do wchłaniania surowego zapachu zimy. Ale jednocześnie strach dziwny wypełza i tłoczy ich niepokojem. Sarny, jelenie, zające, lisy, wszystko węszy śnieg, śmiga po białych polanach, rozdyma nozdrza z roskoszą lecz strzyże słuchami z kocią ostrożnością, by się nie zdradzić.
Cały świat w uśpieniu, czy też jest zdumiony naglą bielą, bo cisza i martwota ogłuszająca.
Wprawdzie niema już smętnego widoku grudy, ani nagich gałęzi, bo wszystko jest jak na uroczystość ustrojone, ale właśnie ta nagła zmiana ogłusza. Tak jakby się dostało odrazu, z brudnej kurnej chaty, do kryształowego pałacu o marmurowych posadzkach. Piersi wydają okrzyk — A-a-a-a! — Okrzyk zdumienia i radości brzmi dokoła, bo i roziskrzone oczy zwierząt i chrapy ich rozwiane zdają się wołać do śnieżnych ostępów.
— Aaaa!...
Niegdzie jeszcze niema tropu, nigdzie szlaku, bo i ludzie, i zwierzęta siedzą cicho, nie obyci z tym nowym światem.
Nastąpiło zrównanie dróg i różnych zakątków. Pod mocą i osłoną śniegu zginęły nierówności gruntu, znikły wszelkie trzęsawiska, wrzosowiska, moczary i wyboiste drożyny. Wszystko grzęźnie w śniegach. Przybyło dla ludzi i zwierząt dużo miejsca. Ale to spowodowuje tylko wzmocnione igrzyska; zaczyna się wspólne czekanie na siebie i śledzenie wzajemne. Lis poluje i wytropia zająca, człowiek — lisa, wilk — człowieka. Walka o byt potęguje się, żarłoczność rośnie i rozpoczyna mord.
Zima posiada odrębną psychologię; z jednej strony koi zmęczoną glebę, daje odpoczynek drzewom i roślinom, lecz wzamian szczuje na się twory żyjące, wywołując walkę inną już, ale zawsze walkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dużym pokoju stołowym w Bartniowie, po kolacji, siedzą wszyscy przy kominku i słuchają opowiadań starego dziadka o dawnych czasach. Pan Justyn pomimo sędziwego wieku mówi płynnie i ciekawie o rzeczach, które wyciskają gorące rumieńce zapału na twarzach młodzieży. Panny siedzą cichutko zapatrzone w trzaskający ogień, młodzieńcy są rozgorączkowani, błądzą myślami w atmosferze walk minionych i czynów bohaterskich. Tylko troje ludzi wśród dużego grona zebranych mniej przejmuje się opowiadaniem. Pan Artur bogaty przemysłowiec z Warszawy, niemłody już i pokaźnej tuszy, bardzo pewny siebie konkurent Krysi Bartniewskiej, przyjęty przez rodziców i prawie narzeczony. Wprawdzie Krysia ociąga z daniem stanowczego słowa rodzicom, ale pan Artur nazywa to pobłażliwie kaprysem panieńskim i jest spokojny o swoj zaręczynowy pierścień z brylantem, tak wielkim jak orzech: ilustracją jego majątku. Otóż pan Artur niezbyt słucha „ględzenia“ dziadka, myśli natomiast o swych fabrykach, oblicza ile go będzie kosztowała cukrowa kolacja, podróż poślubna i prezenty ślubne. Drugą z towarzystwa jest Krysia, która również błądzi myślami, lecz nie dokoła pana Artura. O nim stara się wcale nie myśleć, bo gdy to następuje coś dotkliwie boli w sercu i jednocześnie coś jej szepce „daj mu kosza“.
Krysia marzy o szczęściu nieznanem ale przeczutem, o tym najdroższym istniejącym w sercu i duszy, lecz jasno nie odbitem... kto. Czuje, że kocha, że mogłaby szaleć ale nie umie sformułować plastycznie za kim, zasłania go pan Artur, jego wielka postać i wielkie brylanty. Wszystko to Krysi nie imponuje, jednak jest zaporą do wniknięcia w siebie i odszukania ukochanego. Trzecim osobnikiem, będącym po za słuchaczami dziadka, jest dość blizki kuzyn Bartniewskich, Roman Krasocki, młody przystojny chłopak, bardzo żywy, trochę urwis. On rozmyśla wprawdzie o opowieściach dziadka, lecz mętnie. Jest mu dziwnie gorzko w duszy i narzeka. Czasem jest zły na siebie, że przyjechał do Bartniewa; — niewiem poco — monologuje w myśli, — chyba na to, żeby podziwiać tę małpę Artura, którą wszyscy podziwiają, prócz dziadka Krysi... ale... i ona nie pewna! — Chwilami Romek skierowuje myśli do swych Łątek i żal go ogarnia, że opuścił je dla mrzonek nieuzasadnionych.
— Warto było pakować tyle mil po sobaczej drodze, żeby ujrzeć brzuch i pierścienie Artura. To mi frajda! — jątrzy się Romek niedobierając wyrazów. Gorycz jego rośnie i złość na Artura, na Krysię, na cały świat.
A dziadek przy kominku opowiada smutne historje nieszczęść i walk ludzi, narodów. Cisza w stołowym pokoju prawie uroczysta, tak jakby i stare portrety na ścianach słuchały opowieści swego prawnuka. Głowy na portretach zdają się kiwać twierdząco, a zegar z kurantem przytakuje słowom starca poważnem tik, tak, tak!
Nagle, wolno otwierają się drzwi i staje w nich jakaś potężna postać w burce zakurzonej białym szronem.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki!... odpowiedziano chórem — kto to?... — pytają ciekawe głosy.
— Ponowa! wielmożni państwo, ponowa na świecie! — zawołał głos szorstki, dobrze znany. Nie trzeba już bliższych objaśnień, to słowo „ponowa“ rok rocznie wypowiada tenże sam głos starego leśnika, Piotra, jakby sygnaturkę zimy.
Zerwali się wszyscy z miejsc prócz pana Artura, bo nawet dziadek Justyn wstał ochoczo i pośpieszył do okna. Dreszcz miły przebiega raźnym hołupcem w żyłach obecnych. Zelektryzowało ich to jedno słowo. Roman Krasocki przyskoczył jak szalony do Piotra i począł nim trząść niby drzewem.
— Są ślady?... widzieliście, jakie ślady!.. co?...
— O la Boga! niech panicz puści, dyć się zatchnę. Są ślady wilków kole żabiej grobelki, są i lisy i szaraki, a na nowinach to zdeptane od dzików, jak bruk. Trza o świtaniu jechać, bo potem śnieg zmięknie na błoto, boć to pierwszy.
— Pojedziemy a jakże. Prawda wuju. Hej! na łowy, na łów...
— Towarzyszu mój!.... podchwycił pan Justyn.
— Voila! tak jak w Hrabinie — uśmiechnął się Artur.
Ale Romek nie uważa na nic i na nikogo.
— Na łowy, Hej! hej! — krzyczy radośnie i obraca w kółko kuzynki również roześmiane jak i on.
Pan Bartniewski wydaje rozkazy Piotrowi, wszyscy słuchają w skupieniu jakby radzono nad wyprawą wojenną. Gdy borowy odszedł poczęstowany przez panią miodem tęgim i słodkim plackiem z wędliną, Krysia przysunęły się do ojca.
— Tatuńciu, ja pojadę też na polowanie. Dobrze? — szepnęła prosząco.
— Ależ co znowu! Przyjedziesz razem z innemi kobietami w południe, z bigosem.
— Ja chcę jechać o świcie.
— Nie można, nie wypada. Cóźby sobie pan Artur pomyślał?
— Niech sobie myśli co chce, nie dbam o to! — wyrwało się Krysi.
— Ale ja dbam. Bądź rozsądną — rzekł ojciec i odrzekł.
Krysia nadęła się. Tak zapragnęła tej rannej obławy, że aż drżała. Porwał ją zapał Romka, jego zuchowatość i młodzieńczość. Musi brać udział w wyprawie!
Podbiegła do dziadka i coś z nim szepce, poczem kiwnęła nieznacznie na Romka. Radzą we troje dyskretnie i wesoło.
— A pamiętaj sroko... baczność! bo to mosterdzieju jak się nie uda, będzie wstyd. — przestrzega pan Justyn.
— Na tuzin wilków, których zabiję, uda się! woła Romek, ja ci pomogę, zobaczysz.
— O czem państwo tak radzicie? — pyta zbliżając się pan Artur.
— O jutrzejszym zwycięzcy — mówi zaskoczona Krysia.
— I komu pani przepowiada laury?
— Czy ja wiem? Ale pewno Romek będzie nim, bo najlepiej strzela.
— Czy to tylko zwycięzcą może być myśliwy?
Pan Artur patrzy na Krysię ciekawie, ale ona się odsuwa. Nigdy dotąd jego pękata figura i złote binokle na nosie nie budziły w Krysi takiego wstrętu, jak teraz. Mówi z irytacją, bez uwagi na żadne względy.
— Myśliwy czy nie, ale Romek ma więcej szans na zwycięzcę niż... kto inny.
Pan Artur jest zbyt pewny siebie, by miał te słowa brać złowrogo. Uśmiechnął się pobłażliwie.
— On zabije więcej zwierzyny, ale ja zdobędę inne laury, prawda panno Krysiu?... Jutro mam nadzieję. Przy kolacji; wieczorem odkryjem przyłbicę, będziemy tryumfatorami. Wszak prawda, droga pani?...
Krysię ogarnia oburzenie.
— Niech pan mnie tryumfatorką w tym wypadku nie nazywa, i siebie zbyt wcześnie, też nie radzę.
— Ja jestem pełen nadziei, wzburzenie pani to dla mnie wskazówka, że cel mój już blizki...l’arc de Triomphe. Taki psycholog jak ja.....
Krysia nie wytrzymała, zakręciła się i udając, że ją ktoś woła, znikła. Mijając Romka rzekła z gniewem.
— Słyszałeś co ten tam bredzi?...
— Ja ci zawsze mówię, że on ma bzika, ale ty nie wierzysz. Przecie narzeczony, jakże! powinnaś go bronić.
— Zabaczymy! — woła Krysia, i jak z procy wybiega z pokoju.
— A nie zaśpij czasem — słyszy ostrzeżenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Las, śnieg, powietrze świeże, głosy naganki i palba ze strzelb, cały ten szumny i wojowniczy animusz myśliwski upaja Krysię. Przeprosiła już ojca za swój wybryk, gdyż srodze się zdziwił i zgorszył ujrzawszy ją wychyloną z pod ogromnej wilczury, która okrywała nogi dziadka Justyna. Krysia w ten sposób odbyła podróż z domu do kniei.
Nietyle jednak pan Bartniewski był zgorszony, ile pan Artur, przyjechawszy o dziesiątej do lasu i dowiedziawszy się o wyprawie Krysi. Patrzał na nią wielce pompatycznie, ale Krysia nic sobie z niego nie robiła. Początkowo stanęła na stanowisku, przy dziadku, lecz po śniadaniu bez ceremonji wybrała za towarzysza Krasockiego. Rozmowa pomiędzy młodymi ułożyła się łatwo.
— Nie żałujesz Krychna żeś tak obraziła na siebie swego starego?... — spytał Romek badawczo.
— Po jakiemu go znowu nazywasz?
— A co przykro ci, że mówię stary? przecie nie młody.
— Tak, ale i nie mój.
— Jakto?... narzeczony!
— Rom, nie drażnij mnie. Taki on mój narzeczony jak i ty.
— Ba! ba!
— Cóż to znaczy?...
— Nic. Ale wiesz, ty go nie kochasz.
— Toś nowinę powiedział! On mi brzydnie co raz więcej, i tak mi źle, tak źle.
— Czego znowu? Masz się martwić jakimś tam bogaczem miejskim? Wstydź się!
— Wiesz przecie, że rodzice i cała rodzina tego pragnie.
— Ale ty nie, to grunt. Jabym, będąc na twojem miejscu, zrobił tak...
Zaciął się trochę.
— Jakbyś zrobił? powiedz?... powiedz koniecznie?
W głosie Krysi brzmi tyle prośby i tak jej głos zadrżał, że Romek nabiera otuchy.
— Dałbym kosza temu ubrylantowanemu panu i kwita! Nie kochasz go, nawet nie lubisz to widoczne, ponieważ kochasz.... innego, ten zaś inny zastąpi Artura z roskoszą.
— Co ty Romek mówisz najlepszego!?... — wykrzyknęła Krysia.
— Mówię prawdę, którą i ty rozumiesz, nawet wiesz kto jest ten... inny.
Krysia milczy, ale oczy ma spuszczone i silne rumieńce.
W tem zaszeleściał rozsuwany śnieg i na stanowisko wypadł olbrzymi jeleń. Stanął węsząc, nie widział Romka i Krysi, czuł jednak niebezpieczeństwo. Romek złożył się momentalnie, lecz jeszcze szybciej opuścił broń.
— Nie! nie będę mordował w tej chwili — mówi stłumionym przez wzruszenie głosem.
Jeleń gwałtownie rzucił się w bok i znikł.
Dokoła słychać gęstą kanonadę strzałów. Romek i Krysia stoją obok siebie zmieszani, bezradni. On nareszcie odzyskał mowę.
— Krychna nie odpowiedziałaś mi. Wiesz, kto jest ten inny, który cię kocha nad życie i którego ty kochasz. Powiedz?
— Wiem i marzyłam o tobie, nie wiedząc, że to ty właśnie.
— Ja tam wiedziałem odrazu, żeś mi najmilsza. Wściekałem się na Artura i tych, co ciebie z nim swatali, ale byłem pewny, że ty będziesz moją. Bo będziesz! Co?...
Chwyta ją w ramiona, ściska bez pamięci. Zapomnieli o świecie całym i o polowaniu. Wyszło na nich stadko sarn, ale pomykają dalej truchtem lękliwym z powodu huku w lesie. Lis na ich widok zmyka rączo widocznie w obawie by się usposobienie pokojowe tej pary nie zmieniło w przeciwne.
A las szumi i sypie z gałęzi pierwszy miękki śnieg.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem pan Artur nahalnie szturmuje do Krysi chcąc otrzymać słowo, lecz ona ucieka mu stale.
Pan Artur dziwi się, bo Krysia jest podniecona, rozgorączkowana jednak na niego wcale nie uważa, że i Krasocki jest wyjątkowo bohaterskim, pomimo, iż od śniadania nie zabił ani jednej sztuki, Artur nie widzi, ale widzą inni. Tworzą się dwa obozy. Dziadek, pani Bartniewska i młoda para, oraz pan Bartniewski i Artur. Tamci z sobą, ci znowu z sobą szepcą i naradzają się nad czemś. Nadeszła wieczerza. Czuć w powietrzu niepokój, atmosfera ciężka. Romek i Krysia mieli więcej odwagi w lesie, niż w domu i wobec wszystkich. Wyręczył ich pan Justyn. Mówi:
— Hm! To mosterdzieju ponowa przysłużyła się, nikt nie wie, że my tu mamy pomiędzy sobą narzeczonych. Hm! i to mosterdzieju pokochali się w ten mig, na polowaniu.
— A nie, dziadziu! — przerywa Krysia, to już dawno, nie teraz.
— Tak panie, to rzecz obmyślona i zupełnie poważna, to wypadek jak słusznie mówi panna Krysia — nie dzisiejszy — rzekł pan Artur słodko uśmiechnięty.
— A!... To pan dobrodziej wie o tem cośkolwiek?
— Nawet dużo — odpowiada Artur, myśląc że dziadek żartuje.
— Patrzcie się! A ja myślałem, żem nowinę powiedział. A to panie krotochwila! Widzicie dzieci, odkryto was.
Zwrócenie się dziadka do młodych zdumiało wszystkich.
— Kogo odkryto? — pyta Artur już zły.
— Et, co tam mosterdzieju, lepiej toaścik wniosę.
Staruszek wstał z kieliszkiem, zawołał z pełnej piersi.
— Niech nam żyją i kochają się nasze drogie dzieci Kryśka i Romek Krasocki. Wiwat!
— Co! Co? Co to za żarty? — woła Artur.
Wszyscy przy stole zdumieni. Powstało zamieszanie straszne, zanim Krysia i Romek wytłómaczyli całą sytuację. Ojciec pod wpływem żony i córki zmiękł prędko, ale pan Artur stał się skandaliczny. Na jego wybuchy oburzenia do Krysi, ona odpowiedziała mu tylko tyle.
— Panu nie mogłam nawet odmówić, bo mię pan o moje słowo nie pytał osobiście, tylko rodziców. Romka kocham a pana.... poważam, i dla tego nastąpiła taka omyłka.
Pan Artur pierwszym pociągiem wyjechał z Bartniowa. Dziadzio Justyn w wybornym humorze pożegnał go, jakby pocieszająco.
— To mosterdzieju ta bestyjska ponowa narobiła takiego bigosu. W zimie to panie najbezpieczniej na taką zwierzynę nie polować jak dziewczyna, bo to panie wykrętne. Sarnę to jeszcze trop zdradzi, ale kobitę... całkiem na opak, zdaje się jest ślad... a tu masz, fik! zrobi kluczkę i zginęła.
Gdy sanki uwożące niedoszłego narzeczonego Krysi ruszyły z przed ganku, stary pan rzekł do swoich.
— Przysięgnę mosterdzieju, że od tej pory na żadne polowanie nie pojedzie, a ponowy to nawet będzie się bał w swoich czterech ścianach w mieście. Tak mosterdzieju mój.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Śnieg pierwszy pada i pada, pokrywa równiny i lasy białą okiścią. Świat stał się jednostajny w barwie, ale pomimo to wesoły jakiś, czysty, jakby już na gody wystrojony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.