Miesiące/Październik
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiące |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Bór szumi i trzęsie ostatniemi liśćmi. Barwny potop listowia spływa na ziemię niby płomyki krwiste i kładzie się na zwiędłych trawach, które jesienna wilgoć zmienia w nawóz. Odkryte już nagie konary drzew, sterczą do góry jakby ramiona wołającego o ratunek. Chrzęst gałęzi i suchych liści na dębach nadaje melodję jesienną, smętną jakoś i tęskniącą. Coś w przyrodzie śpiewa dumki rozwlekłe, niby kołysanki, niby sonaty.
Późna jesień rozsiała swe tchnienia, dysząc ciężko ostatkami letnich prądów. Często kropi drobny deszczyk, szelestem swym akompanjując głośnym szmerom zsuwających się liści z drzew. Bór gra muzyką wyłączną, pełną życia, temperamentu, a zarazem melancholji. Od czasu do czasu przebija knieje głos ostry jeleni na ryku, donośnie brzmią fanfary tryumfalne tych zwierząt, odczuwa się w pojedynczych wołaniach albo dumę zwycięzcy, tęsknotę za miłością, lub żal okrutny i wściekłość. Jak grzmot letni, tak po lesie jesennym toczy się echo ryków jelenich. Czasem znów inne głosy uderzają w monotonną gwarę lasu.
Słychać bek łosi, które również gromadzą się w stada, idąc na przełaj do rykowisk. Więc w pochodzie swym troszczą gałęzie, łamią małe drzewka i tętent głuchy, ponury niesie się po boru przed nimi i za nimi. Słychać łomot chrustu pod racicami dzików, one znowu idą gromadnie na żołędzie do dębiny, lub na buczynę. Rechtanie samur i odyńców brzmi żarłocznie, idą ciężko, obżarte już kartoflami z pola, idą na swój deser. Warchlaki kwiczą i tętnią wesoło po lesie.
Pełno głosów, ruchów i barw. Na mchu leśnym, na mokrych nadgniłych trawach różowią się jeszcze rydze, okryte lepką wilgotną powłoką. Żółte gąski, czerwone syrojadki i zielonki ogromne jak liście klonów. Bedłek całe pospólstwo, tylko borowików już mało. Za to żurawiny czerwoną smugą zaścielają las, w słońcu są jak krwawniki; gdzieniegdzie ponsowieją borówki, resztki ich małe, niedorodne, ostatki z wielkiego rodu, który już wygasł. Głównie panoszą się rydze, deptane przez zwierzęta, zrywane przez ludzi, lecz pomimo to miny nie tracą i młodzieńczego rumieńca.
Bór żyje sam sobie i dla siebie, przygotowuje się do zimy, posłusznie zmieniając kolory swych szat i zdejmując je bez protestu. Sypie żołędzie, jarzębiny, buczynę na pokarm dla zwierząt, sosny rzucają na ziemię szyszki z których korzystają wiewiórki. Bór się ogałaca lecz zawsze jest spokojny, poważny, pełen godności i wiary w swą moc i w swe posłannictwo. Ogarnia go już mgła jesienna, wilgoć przejmująca liże członki drzew, konary ich truchleją od mroźnych wichrów, od przymrozków rannych i wieczornych. Oślizgłe są ramiona drzew i tłuką się o siebie, spierają czubami, prowadzą z sobą rozmowy nieskończone; pogwara ich idzie mocarnie hen, w dal siną, w obłoczne strefy. Październik zmienił świat w szary, mętny, chłodny, i wilgotny przedsionek zimy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na leśniczówce w Smolarni panuje gwar niezwykły. Stary borowy Maciej wydaje za mąż jedyną córkę Małgosię. Cała leśniczówka poruszona przygotowaniem do wesela. Dwaj bracia Małgośki Franek i Jan przyszli właśnie z boru, niosąc kilka zajęcy i kozła, którego upolowali z pozwoleniem dziedziczki na ślub Maciejówny. W izbie kobiety pieką ciasta, gotują i smarzą. Mnóstwo krzyku, nawoływań, radosnej wrzawy. Ślub ma się odbyć wieczorem w małym kościołku, położonym wśród lasów, do którego państwo młodzi pójdą piechotą, bo tak sobie postanowili. Na ślubie i weselu obecni będą dziedzice ze dwora, a sama pani przywiezie suknie i wieniec dla młodej.
Przygotowania więc wrą gorączkowo. Tylko Małgosia nie pomaga nikomu, nic nie może robić, wszystko jej z rąk leci. Chodzi po borze zamyślona rzewnie, i sama z sobą rozmawia. Nie spodziewała się nigdy, że spotka ją takie szczęście, że jej ukochany śliczny Olek, gajowy z sąsiednich ostępów zechce wziąć ją za żonę i że się w niej rozkocha. Zawsze podziwiała jego męstwo, jego postawę, gdy ze strzelbą na ramieniu, z blachą złocistą na piersiach i z torbą pełną kuropatw szedł z lasu, a koło niego biegł oswojony kozioł. Nikt nie strzelał tak celnie, jak Olek, nikt lasu tak dobrze nie pilnował.
Lubiła go dziedziczka, lubili go starzy borowi i młodzi jego koledzy. A już dziewczęta to z całej okolicy za nim przepadały, czy na tańcach, czy kiedy indziej, zawsze tylko Olek był pożądany i rozchwytywany.
I otóż on żeni się z Małgosią, zazdroszczą jej wszystkie dziewczyny, ona zaś sama wybrana przez niego jest tak szczęśliwą że pojąć nie może jakim to się stało sposobem i czy to nie sen. Małgosia, chodząc po lesie, mimowoli kroki swe kieruje w stronę skąd zwykle przychodzi Olek. Poranek jest mglisty, surowy, szeleszczą liście pod stopami dziewczyny, rude plamy wiewiórek kręcą się tu i tam zbierając orzechy. Szumy biegną po wierzchołkach drzew, jakby bór wychowance swej w dniu jej ślubu wznosił fanfarę huczną. Małgosia rozmyśla o ukochanym i o zbliżającem się szczęściu. Będą mieszkali w Sosnowie, leśniczówce odległej o parę wiorst od Smolarni; w domku nowym, ładnym, w samym boru, na ślicznej polance. W dziewczynie szczęście burzy się jak potok. Małgosia pragnie wyciągnąć ramiona do nieba i wołać głośno z radości wielkiej, która piersi jej rozsadza. Dusza jej śpiewa rapsod przecudny, błyskotliwy jak poranek w lesie, rzeźwy jak rosa kwiatowa i upoisty.
Nagle spostrzega przed sobą idącego Olka. Ze strzelbą na ramieniu chłopak zbliża się raźnie i z daleka już macha czapką z zielonym lampasem. Dobiegli do siebie z okrzykiem szczęścia. Olek porwał narzeczoną w ramiona.
— Dziewko moja umiłowana!
— Olek złocisty!
— Dziś nasz ślub, ksiądz nas zwiąże stułą i na wieki ty moja, Małgośko, żono najmilejsza — woła chłopak w uniesieniu.
— Jeszcze nie żona, dopiero wieczorem, — szepce ona wstydliwie.
Całują się, uniesieni szczęśliwością bezmierną.
A bór nad nimi szumi, ogołocony rzuca jednak na parę narzeczeńską z rzadka złotym ostatnim listkiem, lub plamką purpury, niby swoje błogosławieństwo.
Oboje młodzi czują w sobie war niebywały, jakąś potęgę, której nie rozumieją, a która ich unosi w złote krainy niedostępne dla ich wyobraźni, lecz bajecznie odczute sercem. Płyną razem spojeni pocałunkiem po morzu wezbranych uczuć dobrych i łakomych zarazem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ksiądz udzielił im błogosławieństwa. Pochylili głowy i długo tak klęczą tuż przy sobie, zasłuchani w bicie własnych serc. Wstali jak w śnie błogim pogrążeni. Olek wziął żonę za rękę i odeszli od ołtarza. Nie uważają na nic i na nikogo, idą naprzód i od czasu do czasu patrzą sobie w oczy z bezmierną miłością. Z kościoła wracają wprost do Smolarni. Mija ich kareta dziedziczki z panienką i elegancki wolancik paniczów. Państwo wracają z kościoła gdzie asystowali przy ślubie Maciejówny z ulubionym gajowym Olkiem. Panienka uśmiechnęła się do młodych przez okno karety, gdy zaś wolant mijał nowozaślubionych jeden z paniczów, elegancki Fonsik wychylił się tak, że prawie twarzą dostał twarzy Małgosi i dał w powietrze głośnego całusa. Małgosia krzyknęła, Olek skamieniał i w przystępie nagłej złości podnosi pięść i grozi śmiejącemu się paniczowi, który tylko mignął i znikł na zakręcie.
— Czego on od ciebie chciał? — pyta Olek wzburzony.
— Chciał mie pocałować, ale niedoczekanie jego! Zawsze taki sprzeczny ten panic.
— I dawniej cię zaczepiał?...
— A juści... — tu Małgosia orjentuje się momentalnie, by nie rozdrażniać męża i dodaje szybko.
— Ii... tak ino jak teraz w powietrzu, on ta każdą zaczepi.
Olek ściska zęby, syknął ze zjadliwością straszliwą.
— Niech no teraz jeszcze spróbuje — to... to... choć on pan... a ja... chłop... nie daruję.
— Olek, bój się Boga! Czegoj się tak gniewasz, toć ja twoja i ciebie miłuje.
— Ja wiem, ale niech taki pan niema prawa, nawet pożartować z tobą, rozumiesz! Wara mu do ciebie! będzie tu całusy jak jakiej dziewce przysyłał. Widzita go!
Małgosia przytuliła się do męża, pieści go całuje i przemawia do niego tak serdecznie, tak dobrze i łagodnie, że się Olek uspokoił zupełnie.
Rozpromienieni, szczęśliwi podchodzą do leśniczówki, gdzie już końmi i piechotą wrócili wszyscy z kościoła i czekają na państwa młodych. Przed gankiem stoi kareta i wolant, stary Maciej kłania się w pas i prosi państwa, aby zaszczycili jego chałupę i weszli do środka. Wreszcie dziedziczka się zgadza, z córką wita młodych razem z ich rodzicami i piję miód za ich zdrowie. Małgosia jest rozczulona, ale Olek chmurny. Obserwuje paniczów i widzi, jak oni z sobą rozmawiając szeptem, chichoczą i wciąż patrzą na kraśną Małgosię. To drażni Olka do tego stopnia, że chciałby zaraz zabierać z sobą żonę bez żadnego wesela i wieść ją do siebie do Sosnowa, byle ocalić ją od zaborczych spojrzeń paniczów. Ale właśnie jak na złość dziedziczka z córką odjechały, a panicze zostają na weselu na cały wieczór ku wielkiej radości wszystkich dziewuch.
Zaczęły się tańce.
Muzykańci grają z niesłychaną werwą krakowiaki oberki, polki i walce. Duża izba leśniczówki nie pomieściła wszystkich gości, kilkanaście par kręci się na dworze przed gankiem na ubitym placyku, inni w sieniach, a w świetlicy tylko wyborowsi.
Stary Maciej miodu nie żałuje, stoi i piwo w antałkach i wódka. Poczęstunek suty, bo rozdają smaczne placki z rodzynkami, różne pieczywa, mięsa, nawet jabłka. Jedni siadają do stołu i jedzą, inni się bawią — i na zmianę. Aż echo niesie w bór wrzawę leśniczówki, bór zaś znowu odpowiada rykami jeleni i łosiów.
Dokoła domku Macieja, na polance młodzież porozkładała ogniska. Płoną wielkie stosy i jaskrawą łuną świecą daleko. Drzewa nabierają w blaskach krwawych, rozmiarów tytanicznych, stoją wielkie, czarne, ciosane z gruba od dołu, wyżej co raz misterniejsze, w górze zaś jak koronka, delikatne, jak cienkim ołówkiem rysowane na złoto-czerwonem tle blasków i różowych dymów. Bór nabiera dziwnej tajemniczości, głębie jego toną w cieniu i są jak otchłanie. Wrażenie potęguje się trzaskiem płomieni i suchym szelestem opadłych liści. Jak w bajce tak jest uroczo, dziwacznie trochę, i trochę groźnie. A w domku aż wrzy od tańców i zabawy.
Olek tańczy tylko z Małgośką i ona nie pragnie innego tancerza, jest zupełnie zadowoloną. Ale i młodzi panowie nie dają jej spokoju, skoro Olek posadzi ją na chwilę, zaraz któryś z paniczów podbiega i okręca Małgosię po izbie. Olek nie śmie nic mówić, bo to przecie honor, że tak panowie za jego kobietą się uganiają. Zresztą panicze i dla Olka bardzo są czuli, poszeptali z sobą po francusku i niezmiernie gorliwie zajęli się państwem młodym. Częstują Olka cygarami, sami dolewają mu miodu i koniaku, który z sobą przywieźli. Małgosi dają cukierki. Olek jest co raz weselszy, tańczy już nie tylko z żoną, lecz i z temi dziewczynami, które wskażą mu panicze. Olek śmieje się, bije hołupce, oczy żarzą mu jak węgle, twarz płonie niczem łuna od ognisk na polanie. A muzyka gra co raz huczniej, co raz wścieklej. Szał taneczny ogarnia wszystkich, trunki dodają upojeń.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dwaj młodzi panicze, gracze nie lada, kierują zabawą i osobami. Olek roztańczony zapomniał chwilowo nawet o żonie. Alkohol w nim buszuje i czyni trochę nieprzytomnym żwawy umysł chłopca. Małgosi już także czmera w mózgu: jest osłabiona, senna. Panicze wywiedli ją na ganek z powodzeniem, dziewczyna nie bardzo wie, co się z nią robi, zdaje sobie sprawę, że to jej wesele z Olkiem, a oto i Olek z nią, cukierki sam do ust jej wkłada i śmieje się do niej i szepce jej do ucha, że ją kocha, że ona mu najmilejsza. Tylko dziwne, że Olek dziś bez blachy na piersiach nie w szarej kurtce z zielonymi lampasami, ino w jakiemś ubraniu pięknem i pachnącem jak kwiat. Oczy mu błyszczą kiej żużle a głos drży.
Objął ją w pół i całuje ustami gorącemi jak ogień i wiedzie ją gdzieś prędko, jakby się śpiesząc.
— Czy my do Sosnowa idziewa — pyta Małgosia.
— Do Sosnowa, do naszej chałupy, — odpowiada głos obcy, bo Olkowi tak się z miłowania głos zmienił.
I znowu rozpalone usta przyciskają usta dziewczyny silnie i namiętnie, że tchu złapać nie może.
— Olek miłujesz ty mnie?...
— Miłuję! A ty?...
— Ja na śmierć i życie.
Idą jak niesieni wielką siłą zachwytu, tym razem straszną. Weszli w ciemny bór okrążając z daleka ogniska, krwawa łuna przebija przez nagie konary drzew i pada przed ich stopami blaskiem drgającym, nabiera plastyki i oświeca złowrogo leśne głębie. Gałęzie biją w oczy Małgośkę jakby ją otrzeźwić chciały, jej nogi plączą się; wiatr szarpie jej welonem i włosami jakby chcąc ją ratować od zguby. Idą śpiesznie, co raz śpieszniej, on ją unosi mocarnie.
— Olek czegoj tak lecim?... pyta zdyszana.
— Ty moja... moja... Ty!...
Porywa ją i zaczyna całować bezpamiętnie, taką ma twarz miękką, pachnącą, że Małgosię na nowo dur chwyta i roskosz.
— Olek! Olek! mój mężu, — woła w uniesieniu i tuli do niego swą dziewiczą główkę.
Rozległ się jakiś śmiech szyderczy i zarazem bezwstydny.
— Co to? Kto się śmieje?...
— To tam... na weselu... Psttt!...
— Czegoj psykasz, na kogo?...
Ogarnia ją leciuchny niepokój, połączony z dreszczem dziwnym.
— Może to panicze, ten starszy — mówi Małgosia z przestrachem. Ja się go boję, Olek ty mnie nie das...
— Nie dam, nie, bo ty moja!
Nagle z wybuchem strasznym chwyta ją silnie w ramiona i całując przechyla ją w tył, jakby chciał złamać. Padają na wilgotny mech, i zgniłe liście. Świat cały zawirował Małgosi w oczach. Ciemny bór prześwietlony łuną ognisk wydaje się nagle czemś okropnem. Jakieś ryki dzikie uderzają w głusz leśną. Małgosia zna te głosy, ale teraz i one straszne, coś ją przeraża, za włosy porywa. A on całuje bez miary, całuje tak, jak nigdy jeszcze.
— Olek... toć puść... co... robisz?...suknię powalam... O Boże!...
— Co to tak szumi, tak ryczy?...
— To jelenie ryczą, kochają się tak, jak i my Małgoś.....
Dziewczyna czuje, że on całując, jednocześnie wściekłemi rękoma szarpie na niej ubranie, że coś się robi złego, że Olek chyba zwarjował.
— Puść mnie! — krzyknęła głośno, chcąc się dźwignąć z ziemi. Ale on momentalnie położył jej rękę na ustach i przygniótł bezwzględnie.
— Puu....uść... Olek!... Boże!... ty mie mordu...jesz?...
— Milcz... milcz... ty moja... ty żona już... milcz!
— Jezus Marja Józef! — krzyknęła Małgosia nieludzkim wrzaskiem.
Poznała głos panicza Fonsia... Teraz dopiero oprzytomniawszy zrozumiała całą grozę położenia. Rozpacz owładnęła nią przemożnie. Krzyczy jak opętana i szarpie się ze straszliwą mocą, dobywa sił niebywałych, ale skuwają jej członki jak żelazem ramiona panicza. Widzi ich teraz nad sobą obydwóch. Jeden jej zaciska usta dłonią, drugi trzyma ręce, obaj błyskają zębami z wściekłością, harkot zwierzęcy wydobywa się z ich pożądliwych piersi:
— Milcz ty... milcz... nic ci się głupia nie stanie, damy ci piękne kolczyki i paciorki i pieniędzy... Małgosia... słyszysz....
— Puśćcie mnie, zbóje zatracone!... Olek... ratuj!... Ludzie ratunku!... ratunku!...
Wyrwała ręce z uwięzi, jakąś siłą cudowną chyba, i wszystkie palce wpija w twarz Fonsia. Syknął i puścił ją na chwilę. Zerwała się na nogi, skoczyła jak żbik do ucieczki.
Chciał ją dopędzić, ale dziewczyna zwinna i w najwyższym stopniu przerażona uciekała jak ścigana sarna. Panicze zaklęli i zostali w tyle.
— Maryjo święta ratuj! — woła Małgosia i pędzi bezpamiętnie.
Blisko ognisk nagle truchleje, naprzeciw niej biegnie Olek oszalały, blady, straszny. Dopada do Małgosi i chwyta ją za ramię.
— Gdzieś była, gdzie?... Mów zaraz... ty!...
— Cichoj Olek, cichoj... mój serdeczny, jam ci wierną została.... ja.... ja... Oj... nie mogę...
Tyle w niej jest przerażenia, tyle śmiertelnego strachu, że Olek już jej nie posądza, zanadto sam uczciwy by miał wątpić w uczciwość młodej żony. Wzburzony, ale spokojniejszy, pyta.
— Napadli cię te pany?... Co?... prawda?...
— A juści!... Alem się wyrwała... Niedocekanie ich! Niedocekanie!
Porwał ją nagły, żałosny płacz. Na piersiach męża płacze i tuli się do niego.
On ją łagodnie gładzie ręką po głowie.
— Suknię masz powalaną, welon podarty, co oni z tobą robili?... Boże-sz, mój Boże!...
— Chcieli mnie wziąć, alem się nie dała.
— Ha! pomsty! pomsty! Ja im teraz pokażę, ja im sprawię — woła Olek rozjuszony i ściśniętą pięścią grozi w stronę skąd uciekła Małgosia. Gniew ogarnia go tak potężny, że szarpie się z objęć żony, chce biedz odszukać paniczów i zemstę swą wywrzeć. Ale ramiona młodej żony cisną go zapamiętale, tamują ruchy. Jej łzy i prośby, jej tłómaczenia powoli odnoszą skutek. Olek mięknie bo czuje, że jest bardzo i nad wszystko kochany.
— Nie szukajmy nieszczęścia — mówi ona — zemścisz się taj co?... Gotowa dla nas niedola, bez takich łobuzów masz być potępiony i nieszczęśliwy, a ja tyż? Olek, Bogu ofiarujmy wszystko, On ocalił mnie od skrzywdzenia, bo mi dał siły, i On nas dalej będzie bronił. Ino w Sosnowie bojam się ostawać. Olek.
— Nie ostaniem tam! Nie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na drugi dzień, ku zdumieniu dziedziczki Olek gajowy podziękował za służbę. Pani siedząc w gabinecie z synami spytała zdziwiona.
— Nie chcesz u nas służyć? czemu?... Wyprawiliśmy ci wesele, okazaliśmy życzliwość, tak to nam odwdzięczasz?
Młodzi panowie uśmiechali się dowcipnie. Olek zaś palnął bez ceremonii.
— Wedle jasnej dziedziczki ja nic nie mam, ino panicze chcieli wyprawić mojej żonie takie wesele, że albo ja bym się nim udławił, albo oni. To lepiej jasna pani, jak nie będzie obrazy boskiej, niż by do grzechu dojść miało. Ja tam prosty chłop, ale szanuję co jest cudze, a kiej panom wszystko wolno to... niech se szukają gdzieindziej. Proszę jaśnie dziedziczki o zasługi, taj w świat.
Pani szeroko otworzone oczy skierowuje na synów, zdumiona, prawie przerażona, tem, co usłyszała. Łudzi się przez chwilę, że może Olek kłamie, że to jakieś nieporozumienie, lecz zmieszane miny synów, zarazem cyniczne, utwierdzają matką w pewności, że Olek mówi prawdę. Wstyd i żal ścisnął serce kobiety. W milczeniu opłaca Olka, na twarzy ma rumieniec obrazy sferowej, rumieniec wstydu i goryczy macierzyńskiej. Teraz dopiero poznaje, że krwawe rysy na twarzy Fonsia nie są od gałęzi, jak jej tłómaczył, lecz, że to są ślady paznogci oburzonej i broniącej się od napaści kobiety. Straszny ból i zgryzota dławią pierś dziedziczki.
— Idź z Bogiem, niech tobie i żonie Bóg szczęści we wszystkiem — mówi cicho do Olka, ale już przez łzy pod powiekami.
Olek wyszedł. Idzie smutny, bo mu żal dobrej posady, ale i wesoły, bo raz na zawsze ocali swą Małgosię od paniczów. Deszczyk drobny i chłodny, prawdziwy deszcz październikowy, mży cicho i kroplami spływa z drzew, jak łzy. Olkowi zdaje się, że to są łzy dziedziczki, które dojrzał i które zrobiły na nim dziwne wrażenie. Tak i brzoza cicho płacze z pod kory gdy ją ścinają — myśli Olek i żal mu dobrej jasnej pani.
Aż dziwno, że takich ma synów nic potem — rozmyśla Olek. Śpieszy do Smolarni, gdzie zostawił żonę. A deszcz październikowy pada i pada, aż mgłą zalewa świat, sinawą, zimną, jesienną mgłą.