Miesiące/Wrzesień
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiące |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Mgły poranne zalały jesienne już pola i łąki. Burzą się biało-siwe opary i płyną z ziemi do góry, niby fale wód zbałwanionych, kipiących. Olchy obrosłe dokoła kląbami młodych swych odrośli, stoją wśród nurtów oparnych, jakby w wieńcach i patrzą z wyżyn na kłębiące się u ich stóp morze białe. Nad żółtemi rżyskami pól wiszą ciężko długie sznury babiego lata, mokre od rosy i pokurczone wiją się te białe moty, oprzędzając smętnie jasne pola.
Cisza panuje martwa, zdaje się, że jak płody ziemi w przeważnej liczbie pochowano już do stodół, tak i zwierz wszelaki skrył się w leśne komysze, przerażony pustką i dziwną jasnością świata. Tu i owdzie sterczą jeszcze gaje łubinów, siedzą dotąd w ziemi kartofle, prezentujące się zwiędłą naciną. Jeszcze trochę jarzyn nie zebrano, lecz w nich zające boją się lokować na stałe, czując instynktownie prędko ruinę i tych schronisk. Ale w mgłach zwierzyna czuje się bezpieczną. Harcują więc po łąkach i rżyskach młode zające-marczaki, spacerują wolno stada tłustych kuropatw, chodzą przepiórki, myszkują rude lisy, czające się na gęsi, których niezliczone pułki już podskubane pasą się na rżyskach i miedzach.
Umykają z pod nóg idącego Jurka strachliwe zające, gęsiory, już wypuszczone na paszę, syczą na chłopca groźnie, broniąc swych dam. Ale Jurek jakkolwiek ma strzelbę na ramieniu, nie jest niebiezpieczny. Idzie wolno i myśli. Upaja się oparami, chłonie w młode piersi aromat cudny, idący z obszaru łanów i jest rozmarzony, roztęskniony. Skończył chlubnie szkołę i dotąd nie wybrał sobie stanowiska, chce wstąpić do uniwersytetu, ale na jaki wydział?... Czem być w przyszłości?
Jurek czuje w sobie pęd do pracy intensywnej, do czynu niepospolitego, lecz przeciwnie do jakichś wyżyn intelektualnych do pomysłów nowych a konkretnych i ziszczalnych mocą energji. Działać! Oto jest pragnienie Jurka tak silnie tętniące, jak krew serdeczna tętni w głównej arterji życionośnej. Działać, być czemś mocno zarysowanem na świecie, być nie linijką, być linją widoczną niezaprzeczenie przez całe społeczeństwo, przez kraj cały. Dać z siebie dużo własnego ducha ludzkości, a duch ten wzmocnić i rozszerzyć na takie obszary, by pod jego skrzydła garnęły się tłumy spragnione, rozentuzjazmowane. Nabyć wiedzę i oddawać ją z procentem zyskanym przez praktykę.
Ale aby dojść do tej wielkości, jaki obrać przedmiot naukowy, w czem się kształcić, co wznieść do potęgi, jaki czyn wyolbrzymić i siać go rozumną dłonią? Być matematykiem to niebotyczny przedmiot, mówią, że zbyt suchy, ależ to kolos przecie! Dla ludzkości to duży punkt, można pod hasłem matematyki szerzyć wszechdobro i dla siebie zyskać sławę.
Podobno zdolności do tego przedmiotu mam duże. Zatem wybrać ten właśnie.
No, jeszcze co? Całe wakacje, ależ gdzie tam, cały rok nad tem rozmyślam — biada Jurek — i dojść do rezultatu nie potrafię.
Być doktorem, lekarzem, uzdrawiać chore masy ludzkich istnień, nieść i szerzyć zdrowie. To zadanie wielkie i pełne poświęcenia. Kto zdrów fizycznie, ten może łacniej rozniecić w sobie wszelkie zdolności, rozszerzyć ducha.
Zatem leczyć ciało, bo to grunt.
Eee! Nie, to nie dla mnie, to bardzo szczytne, ale monotonne i pozbawione wszelkiej poezji. Jeśli w tem istnieje nawet pewna poezja, to ukryta i bardzo względna. Można tę naukę doprowadzić do stopnia non plus ultra, ale to już suchy przedmiot, zarobkowy. O lekarza z idei i dla idei tak trudno, jak o rutynowanego fachowca, robigrosza — z poety prawdziwie natchnionego. Jeszcze nie to!
Filozofja, filologja, historja... hm! albo ja wiem! nie ciągnie mię do tego wyłącznie, więc chyba powołania brak.
Stan duchowny?... Och nie! to temat do rozwinięcia niesłychany, rozumiem, ale jednostronny, można dużo czynić, ale cóż tworzyć?... Piękne dusze ludzkie, dać przykład idealnego kapłana? Świetne, lecz... dla mnie, za małe.
Prawo!? Tak, to również coś. Bronić ludzi od kazamat niezasłużonych, dobrze mówić (myśl w nawiasie — za to dobre brać pieniądze), wykrywać zbrodnie, sądzić ułaskawiać lub karać, albo też prowadzić żywot wielce spokojny, groszowpływowy, bez żadnych czynów wybitnych, ot sobie wygodna wegetacja za pieniądze na rejenturze. Ale gdzież tu pole do twórczości, co tu można stworzyć?... Oczywiście nic! Martwa rutyna prawa i kwestja skończona.
Nie dla mnie!
Technika? Być inżynierem, budować mosty, tory niesłychane, przecinać kolejami pustynie, skały, stawiać fabryki, wymyślać bajeczne motory narzędzia o jakich świat nie słyszał. O tak! Tu twórczość ma szerokie pole i może mieć rozmach. Tędy już wiodą drogi do sławy i nieśmiertelności. Trzymać można w ręku rozwój kultury i czynić wynalazki, dające prawo do geniuszu.
A gdyby literatura?... I to pole do czynu olbrzymie, do twórczości, do geniuszu. Tak, ale tego sama nauka nie da, trzeba mieć dar wyłączny, talent, geniusz, by go wykazać. I ostatecznie, gdy się nawet jest geniuszem, to jaka pozostaje puścizna, po genialnym autorze, prozaiku lub poecie? Wzbogacił literaturę krajową i wszechświatową, zapełnił biblioteki, rzucił ziarna w niewdzięczne dusze ludzkie, które ideami jego nie przejmą się na tyle, by się ukształtować na zawsze i w pokolenie. Więc sława jego przebrzmi, nastąpią inne prądy, inna moda, i... le roi est mort vive le roi. Będą go czytali, ucząc się literatury, jako stylistę podziwiali, ale doktryny niezmiennej po nim nie zostanie. Znajdzie się inny, co go zastąpi i przewyższy.
Będę inżynierem! — myśli Jurek i już umysł swój nakierowuje na jakiś czyn wybitny, już chce coś stworzyć nowego.
Błądząc tak w rozmyślaniach, zauważył wschód słońca, które wyrzynało się na niebo różnorodnemi smugami światła. Więc śliczną szarfę barwy solferino z purpurą najczystszą i kryształowym seledynem. Co raz nowe idą odmiany kolorów, tak świetnych, jakby jakiś król barw rozłożył swój skarbiec z makatami i pyszni się nim. Złotolite materje przeważają i one są głównym kobiercem pod majestat słońca. Zeszło, zapanowało, olśniło. Złota pożoga opanowała świat, drogocenna powódź. Pierzchły opary, jak ćmy nocnych mar-mamideł, przed światłością króla dnia. Olszyny jak wykąpane, wyjrzały na świat radośnie, są już ciemniejsze, jesiennie zabarwione, przetkane gęsto żółtem listowiem, z czerwonemi trzęsieniami i kitami. Ale się jeszcze śmieją do słońca, sypiąc na potrawy łąkowe pierwsze swe liście.
Jurek rozochocił się nagle pod wpływem promieni. Zerwały się mu z pod nóg kuropatwy i, z głośnym furknięciem, uniosły się ciężko w powietrze. Jurek wycelował i wypalił z fuzji. Jeden z ptaków zatrzepotał skrzydłami i runął na ziemię posłusznie, martwy. Jurek machinalnie podniósł kuropatwę, włożył ją do torby i idzie dalej, rozmyślając. Nad nim latają bociany, zbierające się do odlotu; całe dywizje tych ptaków, bataliony gromadzą się na polach i radzą o podróży. Jurek zatrzymuje wzrok na jakimś człowieku, który idzie wzdłuż pola i ramieniem wykonywa dziwne ruchy.
— Co on robi? — myśli Jurek.
Zbliża się powoli. Patrzy. To stary Grzegorz, najbiedniejszy chłop z całej wsi, na swoim kawałku pola sieje żyto. Dłonią czerpie z płachty zawieszonej u pasa i rzuca ziarno w piasczystą rolę niemal z nabożeństwem. Przy tem głosem ochrypłym, lecz radosnym śpiewa: „Kiedy ranne wstają zorze...“
— Szczęść Boże! — mówi Jurek, zatrzymując się obok chłopa.
— Bóg zapłać! — odpowiada włościanin i uchyla czapki.
— Co to siejecie, oziminę?...
— A no! trza Boże ziareczka dać ziemi, jak Pan Bóg przykazał.
— I nie męczy was to?
— Mozę i męczy, ale ktoby ta na to zważał, jak ziemia kochana jest i trza w niej pracować.
— To tak kochacie swoją ziemię? — pyta Jurek zaciekawiony.
Chłop spojrzał zgorszonemi oczyma.
— A jakże może być inaczej, panicu! A dyć to nasza rodzicielka i żywicielka, toć nasza matka. Któżby ta ziemi nie kochał, chybać jaki obieżyświat, co mu ino wróble w głowie. Ziemia, panicu, daje, ale i bierze. Ją trza pielęgnować, pracować dla niej, to da wszelakiego dobra tylachna, że aż! Ale jak ci ją opuścić, to się zaweźmie i tak policzy kopiny, że niestarcy chleba i do godów. O! panic się śmiejom! Prawda jest. Pan Bóg dał na to ziemię, zeby ludzi karmiła, ale ludziom znów dał Bóg siły i rozum, żeby jej nie zaniedbywali.
— A wy ze swojej możecie wyżyć? bo mało macie gruntu — zauważył Jurek.
Chłop westchnął.
— Mało, ale cóż-ta pocnę! Dziękuję Bogu za tę odrobinę. Hej, Boże miły, żebym ja mioł duzy majątek, jak panic nieprzymierzając, tobym był jak król jaki, abo cysorz. Panic to scęśliwy ogromnie, ze ma taki majątek i je u ojca sam jeden, to wsyćko la niego. Cie dopiero fortuna! No!... Ja słysoł, ze panic chce swój majątek spsedoć. Pewno to cygaństwo jest?...
Jurek się zmieszał.
— A jak sprzedam? Wielkie rzeczy! Kto inny będzie miał.
Chłop stanął jak wryty.
— Panic by zrobił takie sielmostwo? Możesz to być?
Jurek milczy, ale czuje, że krew zalewa mu serce z pomieszania przed tym prostym chłopem, który patrzy nań jak sędzia surowy. Grzegorz mówi dalej z przejęciem takiem jakby jego własny grunt sprzedawano.
— A dyć to, panicu, obraza boska, nawet gadać tak, to grzech. Jakże to, panicowi, los poszczęścił, że się urodził na ziemi własnej, że ma swój zagon rodzony i panic go chce sprzedać?... O la Boga! Toż się Bóg i Najświętsza Panienka obrażą za taką zbrodnię. To my bidny naród musimy własną pracą zorać i zasiać i zebrać, bez pomocy nijakiej, bez nauki, ino tak jak było z dziada pradziada. A panic bogaty, ma robotników, ma różne maszyny uczony jest, mądry i to nie siedzi na roli, ino pójdzie we światy, a majątek co na niego ojce i dziady pracowali odda w cudze ręce? Oj, panicu, to wstyd! Stary pan to się pewno zapłace bez taką hańbę synowską, bo to hańba i zgroza.
— Co?... Co Grzegorz wyplata, co wam do tego... jak śmie! — bełkotał Jurek oburzony i zły.
— Niech panic ostanie z Bogiem! — rzekł chłop poważnie i oddalił się wolno, znowu siejąc.
Jurek został spiorunowany jego słowami, mimowoli zawstydzony, jakby skarcony za swawolę.
Wzruszył ramionami i odszedł w przeciwną stronę, ciągnąc za sobą niepokój, aż bolesny. Wyraźnie czuje, że od tego miejsca, w którem rozmawiał z Grzegorzem, wlecze się za nim coś dziwnego, jakiś niby łańcuch skowyczący wyrzutem, jakiś ból niepewny a ogromny i wstyd i żal. Chciał oderwać się od tej mary, znowu myśleć spokojnie, lecz nie potrafił. Ogniwa dziwnego łańcucha opasują go tyranicznie, Jurek słyszy prawie szept tej mary złowieszczej, która mu czyni gorzkie wyrzuty.
— Czy to jęk ziemi mojej, czy to jej głos żalu?... czy to moje powołanie istotne, zbudzone słowami Grzegorza, upomina się o zrozumienie. Co to jest? — myśli Jurek. — Jednak ten Grzegorz, jak on mówił z zapałem, jak kapłan wyglądał, kapłan idei. Ma słuszność! Nie należy szukać innych dróg, skoro się stoi na szerokim gościńcu własnym i z wielką perspektywą. Któż będzie wprowadzał kulturę i postęp, niszczył zacofaństwo, jeśli nie inteligenci, którym dozwolono jest posiąść najwyższą naukę w tym kierunku, by potem siać ją dokoła. Być ogniskiem wiedzy i postępu dla szerokich mas rolnych biedaków, nieść im światło, co zatem idzie dobrobyt i szczęście. Wszak tu do tej pory sochami orzą, nieznają zupełnie nowych systemów rolnictwa, biedę klepią przez brak wiedzy, kiedy na tych samych zagonach mogliby żyć dostatnio i jeszcze uczyć swe dzieci.
Nie byłoby analfabetów, bo byłyby przykłady, że nauka daje wyborne wyniki praktyczne. Dać oświatę, kształcić, cywilizować lud rolny, podnieść kulturę ziemi i jej bogactwo, oto zadanie olbrzymie dla obywatela, urodzonego na swej ziemi i w kraju swym.
Czy to nie najszczytniejszy fach dla mnie?... Przecie chcąc pracować z takim nakładem idei, wiary i rozumu, można także zyskać sławę, być wiekopomnym dla swego społeczeństwa. Czy Grzegorz nie miał słuszności? Czy istotnie wydanie majątku swego, ziemi swej w obce ręce, kiedy ona od wieków należała do jego rodziny i teraz on ją dziedziczy w całości, nierozdrobioną, a taką piękną i bogatą, nie jest grzechem i wstydem, wykroczeniem patryjotycznem? Może to jednak prawda?...
Jurek idzie chwiejnym krokiem, myśli, jak jaskółki chybkie, przefruwają przez mózg chłopca i coraz jaskrawsze znajdują oświetlenia dla nowopowstałej idei.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Minął ranek, nadeszło południe, znojne ostatniem gorącem jesieni. Aż zmieniła się pogoda, ze słonecznej w burzliwą. Suchy wiatr przelatuje pola, hula po nich. Unosi się wysoko, czochrając rozłożyste czuby polnych grusz lub spada na brudne, żółte rżyska i śwista w pustych źdźbłach przy ziemi. Gdy wślizgnie się w zielony gaj łubinu, grube strąki roślin wydają głośny chrzęst, strasząc kuropatwy i bure zające. Wicher przewala się po kartofliskach, szumi w prosach, targając ich lśniącemi kitami zawzięcie. Długie pędy wyki podrywa w górę, igra kędziorkami nasiennej koniczyny, tarza się bez pamięci po ugorach. Potrafił nawet zwierzynie dać się we znaki. Zniecierpliwione zające, położywszy słuchy po sobie, gnają na przepadłe pod osłonę lasu. Białe ich podbrzusza i nogi sprężyste idą w zawody z wichurą, migając ukośnie i prostopadle w stronę gęstej zwały drzew. Najeżone kuropatwy i przepiórki z rozwianemi piórami i wyciągniętą szyją, umykając pędzone wiatrem, nawołują się rozpaczliwie piskliwemi głosami.
I obłokom wiatr nie daje spokoju. Ciska się na nie gwałtownie, nabrawszy oddechu na ziemi, w zwarte ich kłęby, rzuca ostre swe młoty i borykając się rozpyla na pianę i pędzi po niebie. Oto płynie perłowo biały, olbrzymi łabędź, wśród szarych tonów chmur. Wicher dojrzał go, przyczaił się w łubinie i nagle... buch! do góry. Zakręcił młynka w powietrzu i runął na obłok z zawadjacką furją. Po krótkiej walce białe puchy pierza rozwiane, fruwają, znów zaczynają się skupiać, wicher ponawia razy i już tylko drobne kłaczki, niby szarpanej waty płyną każde osobno.
Z ciemno szarą chmurą jest trudniej. Wicher, jak pies, warczy, zagania, miota się, wściekle szczerząc zęby. Gryzie tłuste cielsko chmury, ale rozpędzić jej nie może. Tłoczy ją przed sobą chwilę, lecz idzie znowu wielka i ciężka, zapłodniona deszczem. Obcesem zwraca się do wichru, opierając mu się pełną piersią wody, drażni go urągliwy szum, niesie jak wyzwanie. I wiatr, niby rozżarte psisko z nastawioną sierścią, tłucze strasznym łbem, rozsuwa zapienione wargi, drąc kłami chmurę aż pękła. Nagromadzona w niej woda lunęła, głusząc wietrzne skoki. Wicher, wtuliwszy ogon, skamląc i harcząc z szalonej złości, przypada do ziemi, plackiem się rozciąga i chłostany przez deszcz, czeka nowej sposobności, aby odemścić swą porażkę. Ale chmura zapanowała wszechwładnie. Ulewa zwichrzoną falą zamgliła świat. Rozpłynięta po obłokach szarość zaćmiła jasne sklepienie powietrznych sfer. Horyzont nurza się w strumieniach wody, otoczony bezbrzeżną powodzią walącą z góry. Z łoskotem deszcz wpada w łany jarzyn polnych, płucze je, chlusta obfitym prysznicem. Zagonami na kartofliskach, płyną rynsztoki brudnej, spienionej wody, niosąc poobłamywane źdźbła naciny. Deszcz objął ziemię w swój uścisk i praży ją bez litości. Deszcz może ostatni z letnich, zapowiedź jesiennych szarug.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jurek wraca do domu zmęczony i głodny. Deszcz padał a on stał pod wierzbą przydrożną, moknąc spokojnie i myśląc. Ten dzień, to przesilenie w jego chorobie myślowej, to punkt kulminacyjny i rozstrzygający. Wolno sunie się po błocie w stronę domu. Deszcz przestał lać, zapada wieczór. Fijolety zachodu przebiły nawet chmurne opończe i błysły słabo, anemicznie, lecz jak by nadzieją, że jutro będzie pogoda. Jurek przypomina sobie, że chciał zobaczyć rykowisko jeleni, które obiecał mu pokazać stary gajowy.
— Do lasu nie daleko, a to przyjemna rzecz musi być taki widok. Pójdę!
O zupełnym już zmierzchu Jurek siedzi w kucki za pniem sosny, skryty w nizkiej sośninie, razem z ojcem swym. Spotkał ojca u gajowego i obaj przyszli oglądać rykowisko. Stary obywatel cieszy się, widząc, że syna coś innego interesuje, niż ślęczenie nad książkami i wybieranie stanowiska, zawsze dalekiego od jego osobistych marzeń. Cóż to się stało, że Jurek cały dzień przepędził na polach i łąkach, zmókł, a nie narzeka i nie myśli o wynalezieniu takiego aparatu, żeby zastosowywał pogodę do życzeń ludzkich. Dawniej zawsze o tem rozprawiał, tylko o naukach i jej wynalazkach. A dziś, o dziwo! Rozpytywał gajowego, ile ma gruntu, jak uprawia, czy zna się na roli, czy umie czytać. A potem, jakie to są poranki w lesie, jakie wieczory, jakie mają przyzwyczajenia sarny, a jak tępić wilki i lisy. I gajowy był zdumiony ciekawością panicza, ojciec zaś rósł z radości.
— Może to krew właściwa odzywa się w nim, instynkt pędzi wilka do lasu — myśli stary pan i ręce zaciera.
Patrzą obaj ciekawie na polanę leśną, miejsce ryków.
Już zebrało się dużo sarn, pląsają z gracją, jakby się popisywały wdziękami przed męską młodzieżą. Bo i kozioł przewodnik już kołuje wśród samic i kilku zawadjackich młodzieńców koziołków. Ryk prawie nie ustaje, grzmi huczną gamą, echo swe niesie daleko w bór.
— Jak tu ładnie, ojcze, las, te zwierzęta, natura taka piękna i bujna. Jakiś ty szczęśliwy, ojcze, że kochasz to wszystko.
— A ty Jurku, synie mój, czy ty nie czujesz do tego przywiązania? Czy ta nasza natura nie pociąga cię siłą nieprzepartą, której nic się nie oprze. Co Jurku?... powiedz!
— Nie wiem, ojcze, ale bierze mię to w siebie, to pochłania.
— A widzisz.
— Ale tego nie dosyć, trzeba to ukochać, chcąc trwać w tem i z tem tylko. Trzeba aby to przywiązało na zawsze siłą... siłą powołania.
— Ty tej siły nie odczuwasz?
— Jeszcze nie, lecz odczuwam pragnienie jej.
— To dobrze, jeśli jest pragnienie, jest nadzieja, a za nią przyjdzie natchnienie, które spowoduje u ciebie czyn chwalebny.
— Czyli jaki?...
— Praca w swojem środowisku, praca intensywna dla swoich, oddanie swoim własnej energii, nauki, pomysłów i chęci, bez rozpraszania tych skarbów dla obcych. Obcy mają za dużo w porównaniu z nami, my... nic! Nam należy się coś, przynajmniej od rodaków, od własnych synów.
— Mówisz, ojcze, jak Grzegorz.
— Grzegorz? nasz stary? Skąd go sobie przypomniałeś?
— Rozmawiałem dziś z nim, o świcie.
— Tak? To bardzo rozumny człowiek, najbiedniejszy, a najmądrzejszy ze wsi, choć analfabeta, jak wszyscy.
— Zauważyłem przytem, że posiada magnetyczną siłę wpływową. On, gdy mówi i patrzy, to coś nakazuje.
— To idealista chłopski, zarazem wielki patryjota i siłacz duchowy, pomimo swego nieuctwa.
Umilkli. Tylko las rozlegał głośnym rykiem jeleni, tętentem racic harcującej rzeszy. Nagle stary pan objął syna i lekko przytulił go do siebie.
— Jurku, uratuj tych ludzi od nieuctwa, przynieś im lampę oświaty, bądź ich dobrodziejem, ich mistrzem. Bądź filarem naszego kraju, granitowym filarem, zamiast marmurem swego intellektu wspierać cudze gmachy.
— Jurku?...
Chłopak patrzył na polanę, ale łzy wzruszenia wzrok mu zaćmiły.
— Czy tego pragniesz, ojcze? — spytał.
— Pragnę ja i społeczeństwo nasze. Niezbyt wielu mamy siewców idei, bądź ty jednym z pierwszorzędnych. Mówią: rolnik, gospodarz, obywatel, to burżuj, to coś niższego — wiedzą i czynami. Wierz mi Jurku, że to zdanie bardzo naiwnych. Czyny ziemianina, gdy są tworzone w natchnieniu, mogą być wielkie, jego fach to życie większości społeczeństwa, gdy on wprowadza pewien kult, to go odczuwa cały kraj. Na nim spoczywa dobrobyt, rozwój wszelkich gałęzi i fachów.
— Tak, ojcze, ja to właśnie dziś zrozumiałem i... przekonałem się, że czyn realny, lecz utylitarnie wielki, jest również ideowym i... wiekopomnym. Ale trzeba działać i chcieć.
Stary pan chwyta syna w ramiona. Rozpromieniony jest, szczęśliwy.
— Więc będziesz działał, tu na swojskim zagonie, u nas, Jurku!
— Dziś u mnie był przełom, ojcze, i to zobowiązanie na całe życie, to dla mnie chwila bardzo poważna, moje credo życiowe. Pozwól, że odpowiem jeszcze, nie teraz.
Ojciec nie sposępniał na tę zwłokę, czuje, że instynkt zwalczył porywy syna i, że go ciągnie na właściwą drogę. Chciał być cierpliwym.
Odsunęli się od siebie.
Zmrok gęsty okrył bór i polanę.
Tem groźniej brzmiały w ciemnościach głosy zwierząt na rykowisku.