<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Styczeń.





Mróz siarczysty i śniegi wzięły ziemię we władczą swą moc. Wskroś białych pól, wskroś oszronionych lasów biegnie lodowaty dech, wżera się do płuc ziemi, do jąder drzewnych i zmienia je w chłodną skorupę zimową. Wody w ciężkiej zbroicy śpią biernie, gnuśne z konieczności pod nawałą przemocy. Okolice zmienione. Góry śnieżne tworzą miejscami głębokie parowy, rozpadliny, fantastyczne skały o kapryśnych grzbietach. Grubo na łokieć obsiadły pola wełnice przepysznych śnieżysk. Wszędy ich pełno; zakapturzają doliny, omotują wzgórki, wtłaczają do lasów, rozścielając się tam cieńszą warstwą, niby obrusami białego płótna. Pnie drzew osnuły kędzierzawą siecią, na gałęziach kołyszą się wielkie kłapcie, jak odłamki spadłych obłoków.
Gdy przelatująca wrona załopocze skrzydłami w zwartą ciżbę gałęzi, wnet zakolebią się czuby, a łaty śniegu sypią gęsto, suchym, trwożnym szelestem.
Iskrzy się niebo. Mróz poleruje niebieski strop w kryształową szybę, wskroś której przeświecają cudnym błękitem turkusy. Mróz krzesze brylantowe płomyki, świetliste żużle ciska tu i tam.
Mróz szczypie ciało, rumieni je barwą krwi, łowi dobywający się z piersi oddech i ścina w słup pary.
Buszuje w swem państwie, koronuje się coraz nowymi soplami lodu.
Wspaniałe stalaktyty wieńczą mu czoło, stroją frendzliście szaty, dzwonią na jego buławie.
Mróz! monarcha szeregów rzek, jezior, stawów, zakutych w lodowe blachy, w błyszczące przyłbice, w bogate opony dziewiczej barwy.
A nad tem czarne plamy zimowego ptactwa, ruchome, zwinne. Gibkie ruchy biało-czarnych srok, ociężałe loty wron, kule czerwonych gilów i rój maczku ptasiego rozpylony w powietrzu, rój domagający się żeru i ciepłego gniazda.
A nad tem bizantyjska kopuła lazuru utkana w mozaikę obłocząt drobnych jak niemowlęta, oświetlona gorejącem okiem słońca.
Przejaśnił się dzień, mija zwolna.
Płonące zorze podarte w szarfy z purpurowego atłasu, zaległy drogocennym szlakiem skłon nieba. Spadają niżej, by schować się zupełnie poza czarny brzeg horyzontu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wązką, na pół zasypaną śniegiem ścieżyną leśną idzie kilku chłopców z szopką.
Idą prędko, dysząc ze zmęczenia i zimna, co im piersi zamyka. Najstarszy dźwiga na plecach mały domek, oklejony kolorowym papierem, jak kuferek. Jest to szopka. Drugi niesie paczkę lalek owiniętą w szmaty. Chłopcy mają powycierane czapczyny, wtłoczone głęboko na uszy, aż sine z mrozu; policzki wyszczypane, czerwone nosy i łzami powleczone oczy. Duże, niezgrabne buciska z juchtu, połatane i dziurawe, kopią dzielnie w śniegu. Pod szerokimi krokami chłopców, biała, zamrożona dróżka chrzęści ostro, słupy pary buchają z niebieskawych ust dziecinnych.
Dzieciaki te idą z szopką na zarobek. Dzieci biedne, obdarte, nędzą z domu wygnane. Już tak od Nowego Roku wędrują z parafii do parafii. Gardła im pochrypły, nogi odmarzają, ale trzeba iść. Idą przez las głośni oddechem i chrupotem śniegu. Milczą. Mało to się naśpiewali?... Zorze gasną na niebie. Gęstniejący ciągle mrok sunie prędko, jak zapadająca zasłona. Bierze drzewa od góry i z dołu. Niby dymem omaszcza pnie. Śnieg staje się popielaty, szary, fijoletowy, granatowe plamy kładą się na nim. Drzewa szemrzą cicho, pomruk tęskny, przewala się po wierzchołkach. Niebo okrył połysk stali, rozpłynięty metal ciemnieje stopniowo, mrugają zalotnie wątle gwiazdeczki, jak łebki ćwieków na tarczach żelaznych. Wielmożna Noc, zakwefiona i cudna, wjeżdża w lektyce z ciemnych fijoletów do państwa — mrozu.
— O la Boga! Już noc. Czy my nie zabłądzili, Pietrek?... Gadałeś że znasz drogę, a tu ino las i las.
— Czekajta, zaro będzie wieś i dwór galanty — odrzekł ten, który niósł szopkę.
— No, to chybaj żywo! — zawołali chórem i raźnie ruszyli naprzód.
Tylko jeden pozostał; przyparty do drzewa, z zadartą głowiną, patrzy na dach splątanych gałęzi.
— Janek, gamajdo! Chodź prędzej, co się tak dziwujesz?...
— Pewnikiem znowu coś mu się wydaje, że strachy, abo te dusycki chodzom po świecie. Wołaj na nich, wołaj, jeszczek cię zaduszą.
Janek odsunął się od drzewa i wolno podąża za gromadką. Ale pomimo przekpiwań towarzyszy myśli ciągle z dziwnym smutkiem.
— A dla tego cosik chodzi po świecie i gada, może anioł, a może złe, co bidę la cłowieka nosi? Ino ciekawość, jak to się anioł ze złem spotkają ze sobą, co się ta wtedy robi?...
Westchnął ciężko, sieroca pierś jęknęła żalem.
— Oj, złe nie ustąpliwe jest, musi ta ono zawsze pierwsze idzie.
Spuścił oczy na śnieg i drepce szybko doganiając towarzyszy.
Z lasu weszli na okrągłą polankę. Okrzyk wypada ze wszystkich piersi.
Ujrzeli duże stado sarn. Smukłe, płowe zwierzątka żerują. Stoi tam dla nich stożek siana, który niby wiankiem ruchomym otaczają zgrabne ciała saren i jeleni, jakby baletników leśnych. Małe główki z różkami u samców i pozbawione tej ozdoby łagodne głowiny samiczek, podnoszą do stogu czarne, wilgotne mordki, wyciągając spore wiechetki siana. Inne baraszkują po śniegu. Łopot i chrzęst głośny, niby gniecionej srebrnej lamy, brzmi raźnie, karnawałowo. Jeden ogromny kozioł kopie cienkiemi nogami śnieg, wydobywając suche liście. Gdy usłyszał podejrzany szmer, stanął w wojowniczej pozycji. Uszkami strzyże, rozkładając je na boki i prostując gwałtownie; rogi nastawia, kręci głową, chrapie. Tupnął przedniemi kopytami z taką miną, jakby wołał: „A chodźno tu wrogu! Pomocujemy się?“
Szopkarze, przyczajeni pod sosnami, spoglądają na stado ciekawie.
— Widzita ich, jak se hulają! Ej, żebym tak miał rusznicę, kropnąłbym w ucho tego starego, co tak se gmera w śniegu. Zara by się bestja nogami nakryła — szepnął Pietrek łakomie.
— Żeby to na nich był inny sposób — mamrocze cicho drugi chłopiec. — Żeby się one dały łapać na wnyki, jak zające, ot by ja ich miał. A tak co?...
Janek zdziwił się.
— I wy by ich naprawdę zabijali? — spytał.
— A cóż myślałeś, że ino dla zabawy? my nie takie miętkie, jak ty — rzucił Pietrek ze śmiechem.
Janek zatrząsł się z oburzenia. Zabijać? Czyż to się godzi? Czy ludzie mają sumienie?
W główce dziecka powstaje natychmiast mnóstwo myśli, pytań, zagadnień. Co to jest śmierć, po co ona zabija i po co ludzie sami ją innym zadają. Żal okropny dusi mu serce. Bo ten mord powszechny, już nie dla samej konieczności życia i zadowolenia głodu, ale i dla zaspokojenia dzikich pragnień zabójstwa, widzi dokoła siebie jako rzecz zwykłą, nie budzącą odrazy, ani zdziwienia.
— Oj, złe, złe ludzie na świecie!
Pietrek wyszedł prędko na polankę. Sarny rozbiegły się jak wróble po strzale, tylko śmigają chybkie nogi i tętent huczy po lesie. Szopkarze minęli skrawek lasu, pole zalane morzem miesięcznego światła i wchodzą na szeroką drogę wysadzoną drzewami. Zdala widnieje dwór biały, duży, rozbłysły ognistym rzędem okien. Jest jak latarnia wśród zatrzęsionych mroźną sadzią topoli.
Chłopcy weszli na dziedziniec przez bramę szeroko otwartą. Na śnieżnej równinie gazonów leżą pasma świetliste, padające z okien. Z głębi domu wybucha skoczny dźwięk muzyki i przytłumiony gwar.
— Widzita, bal we dworze! — zawołał Pietrek. — Pany tańcujom. Chodźwa żywo, będzie zarobek.
Gdy chłopcy mijali dwór, oderwało się od okna kilka ciemnych figur, odlepiając twarze od szyb. To miejscowa służba i przyjezdni furmani.
— Patrzcie! szopka idzie, szopka!
— To się wybrał jeden z drugim, kto ta dziś ma czas na szopkę.
— Ho juści, ale karnawał karnawałem, a szopka szopką. Dawajcie ich tu.
— Pochwalony Jezus! — krzyknęli szopkarze.
— Na wieki! Ej! to biedota jakaś — rzekł stary furman, przyglądając się malcom. — A skąd idziecie?
Wszczyna się gawęda w jasnej smudze światła, w rozhulanych tonach mazura.
Ale chłopcy tupią ostro nogami i ręce biją na krzyż. Furman zajrzał w ich twarze.
— No, ale wy pomarznięte! Musieliście chyba z samym mrozem natknąć się, albo go za brodę łapać.
Pietrek zachichotał.
— Ii... on sam łapał nas, takie ci śwarne zimno, że aż ha! Mozę nas pan sztangryt do kuchni weźmie, bo skapiejem.
— Chodźta, chodźta!
— Poszli, tylko Janek został w pasie świetlnym, wtulony w zaśnieżony kaptur jakiegoś krzewu i patrzy w okna, gdzie tak pięknie grają, gdzie tak jasno jak w niebie, a pewno ciepło i dobrze. Widzi tańczące pary, panie cudne, jak owe królewny z bajki, piękniejsze od lalek z szopki. Widzi panów dumnych, jak król Herod, a ubranych ślicznie, jak ten „Pan Piasecki z rodziny szlacheckiej“, który zaczyna przedstawienie w szopce... Wszyscy się kręcą, tak samo jak lalki, ino że sami gadają, śmieją się, tańczą.
Janek patrzy i myśli, że w tym salonie to już pewno tylko anioł lata wielkiemi skrzydłami i wszystko tak pięknie dokoła czyni. Złe już tam przystępu nie ma, ani bieda nie zajrzy, ani mróz, ani głód. Jakże?... Toż tam same dziedzice i same dziedziczki tańcujom, gdzieżby tam złe miało miejsce, skądby?...
Janek wzdycha smutnie. Ręce czarne z zimna chłopak wtłacza w zanadrze, ale piąstki jego są jak lód, ziębią mu ciało. Do oczu napływają mu łzy, nie wiadomo z żalu za jakiemś wymarzonem, a niedościgłem szczęściem, czy z mrozu.
Wtem szarpnięto go za rękaw, Pietrek wrzasnął mu nad uchem.
— Gamajdo! chodź-że! On tu gębę rozdziawił i dziwuje się. Chodź! Kazali przedstawiać.
Powlókł się, jakby śniąc.
W czeladnej, w licznej gromadzie służby, rozgadany Pietrek ustawia szopkę, zapala świeczki, sam wsunął się z tyłu za firankę i Janka usadowił przy sobie. Pietrek wykręca lalkami i śpiewa męskie rolę, Janek cienkim sopranem wyciąga kobiece.
Po „panu Piaseckim“ wyszedł żyd-faktor, potem krakowiacy.
— Śpiewaj-że, gamoniu! — trącił Janka rozgniewany Pietrek.
„Posłała mnie matka-a-a na górę...“
— Nie to! wściekłeś się!
Silne uderzenie w kark oprzytomniło chłopca, zaczyna śpiewać poprawnie.

„Krakowiacek to filucik,
Pocałował i sam ucik“.

Pietrek w roli krakowiaka odpowiedział zaraz:

„Krakowianka więcej winna,
Buzi dawać nie powinna“.

— Ha, ha, ha! — śmieją się widzowie.
Janek z po za firaneczki patrzy na nich i dziwi się, czemu nikogo z dziedziców nie ma?
— Ba! bo im ta źle na muzyce?...
— Śpiewaj Herodową! — burknął Pietrek.
Janek śpiewa i myśli.
— Co im ta po takich sztukach, kiej mają, czego dusza zechce... im ta Herod w głowie, mój Jezu!
Po Węgrze i Żydku. Janek śpiewa Basię, która z taczką po pieniądze wyszła na scenkę.
Gdy nareszcie Basia-Janek odśpiewała wszystkie strofki i do taczki posypały się miedziaki, śpiewak odetchnął z ulgą. Janek wysuwa się z za firaneczki i sennym, zamglonym wzrokiem wodzi dokoła.
— Czemu dziedzice nie przyszli? — myśli uparcie.
I zaraz odpowiada sam sobie.
— Bo my złe ze sobą nosim, bo my biedota, a ich tam i król nawiedzić może, tam jak w raju.
Posileni ciepłą strawą, szopkarze wychodzą ze dworu w dalszą wędrówkę po wsi. Pietrek zabija ręce o sukmanę i gada radośnie.
— No, zarobilim niczego. Stangretów się nawaliło, to i sypali groszaki, nawet i trzy srebrniak jest, od kucharza i od pokojówek.
— Tera gdzie pójdziem? — pyta któryś.
— A do chałup trza będzie wędrować, a jutro do innych dworów. W innych jak niema balu to i słuchają i galanto płacą, panienki i małe panicze dziwują się kukiełkom. Pójdziewa i tam, a jakże!
Janek myśli, że trzeba będzie znowu śpiewać i wzdycha. Ale matula kazali, matula chorzy, trza zarobić.
Ogląda się za błyszczącym hucznym dworem, chciwie połyka echo muzyki, żal dławi go niepojęty, gdzieś w głębinie serca zrodzony. Za bramą prędko cofnęli się z drogi przed rozpędzoną czwórką koni, ciągnącą sanie naładowane gośćmi do dworu. Brzęk janczarów krzykliwie uderzył w uszy, jakiś zły nerw obudził w duszyczce dziecka, zakopanego w śniegu i przydrożnej zaspie.
Janek wygramolił się znowu na drogę. Jest zanurzony w swych wizjach dziecięcych. Ogląda się na dwór i chowa ręce w rękawy sukmanki, bo mróz szczypie na nowo.
Gwar rozmowy towarzyszów oddala się, od dworu zaś płyną teraz donośne a melodyjne tony poloneza i dźwiękiem swym czarują Janka. Chłopczyna unosi się w nieznane dla siebie, błogie krainy zachwytu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc panuje wszechwładnie.
Ciemne metalowe niebo spojone nitami gwiazd, żarzy się wesołym połyskiem. Okrągły, biały księżyc posuwa się w górze pomiędzy planetami swobodnie, lekko. Steruje niby statek przejasny na niezmierzonych wodach oceanu, upstrzonych światełkami mięczaków. Żeglarzem jest mu srebrnobrody, zimny, klejnotorzutny Styczeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zagasł księżyc i noc zbladła. Świt zimowy rozdarł ciemne zwoje i sączył na ziemię metaliczny blask. Niebo ubrało się w stalowe przyłbice i ziębiło nieprzejednanym chłodem.
Dzień szedł jasny, ale sztywny, obojętny, z flegmatycznym spokojem spełniający swe codzienne zadanie — powstawania.
Pierwsze sanie, odwożące ze dworu rozbawionych gości, natknęły się w bramie na skuloną postać chłopięcia. Zauważono go z powodu, że konie przestraszyły się, chrapiąc i osiadając na tyłach.
Zmęczone, lecz roześmiane twarze wyjrzały z krytych sań, usta jeszcze nucące modnego walca, spytały gniewnie:
— Co tam? Po co stoimy? Ruszaj!
Ale lokaj już zeskoczył z kozła i targał za sukmankę Janka, którego skostniała twarzyczka pokrytą była szronem i wiał od niej chłód. Oczy duże, utkwione w oknach dworu wyrażały upojenie i zachwyt. Usta dziecka sine, półotwarte, zdawały się śpiewać do wtóru pieniom anielskim. Taka błogość osiadła w martwych źrenicach zmarzniętego, taki spokój, jakby już przebywał wśród tych cudnych duszyczek, o których marzył za życia. Pacholę to tęskniło zawsze za jakiemś pięknem, dobrem, źle mu było na ziemi. I oto zasłuchał się w muzykę, słyszaną po raz pierwszy, wpatrzył się w rozświetlony, huczny dwór, marząc, że tam jest wyśnione przez niego piękno i dobro. I tak zasnął snem cichym a wieczystym. Spowiednikiem był mu sam Bóg, gromnicą — księżyc, cichym mordercą — srebrnobrody, zimny mróz.
Stary furman pochylił się z kozła i rzekł do swych państwa:
— To szopkarz. On był wczoraj w kuchni; śpiewał. Biedota to, może zachorzał?
Łzy zaświeciły w oczach staremu.
Skoczono z sani na ratunek.
Ale Janek zatrzepotał lekko jeszcze raz rękoma, jak ptak, główka, poruszona przez lokaja, zwisła na stężałe piersi.
Na niebie wyiskrzonem gwiazdy zaczęły dziwnie mrugać.
I mróz brał coraz większy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.