Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Przedstawienie na dochód signory Rozeny Engel.

W ostatni wtorek 1827 roku, około szóstej godziny wieczorem, miasto Wiedeń przedstawiało niezwyczajny widok.
Cudzoziemiec podróżujący, widząc tłum cisnący się na ulicach, nie wiedziałby w jakim celu ludność wybiega tak żywo ze Stuben-Thor, z Leopoldstadt, z Schotten-Thor i z Mariahilf, słowem ze wszystkich przedmieść i dąży ze czterech punktów świata, do jednego punktu, którym zdawał się być plac Zamkowy.
Nie do zamku zmierzał jednak ten tłum, i jeżeli tysiączne zaprzęgi z herbami wszystkich wielkich domów niemieckich stały w ulicach sąsiadujących z zamkiem cesarskim, to nie z powodu imienin cesarza, ani zaślubin, ani chrzcin, ani śmierci, ani żałoby, ani klęski, ani zwycięztwa, miasto było w takim ruchu.
Nie, cały ten tłum dążył, poprostu do teatru cesarskiego, gdzie sławna tancerka, Rozena Engel, wyjątkowym sposobem dawała przedstawienie benefisowe, gdyż teatr Karyntyjski podówczas naprawiano.
Owóż, europejski rozgłos piękności, cnoty, talentu sławnej tancerki, usprawiedliwiał ścisk ludności wiedeńskiej, tembardziej, iż napomykano, że wystąpienie to Rozeny będzie ostatniem w stolicy Austrji, dlatego, iż wybiera się do Rosji, która już w owej epoce zaczynała zabierać Europie zachodniej najświetniejsze siły artystyczne.
Niektórzy utrzymywali nawet, że napewno i stanowczo usuwa się z teatru i że ma wkrótce zaślubić jakiegoś księcia heskiego. Niektórzy nareszcie, trzeba przyznać, lecz w najmniejszej liczbie twierdzili, że wstępuje do klasztoru. Było więc mnóstwo powodów tłomaczących ścisk tłumu, chociaż wszystkie starania tegoż tłumu na nic się nie zdały.
Od tygodnia wykupiono wszystkie bilety a choćby sala mogła pomieścić trzydzieści tysięcy osób, nie byłoby ani jednego wolnego już miejsca.
Zawód więc spotkał wielki tych, co strojnie ubrani, a bez obiadu, przybyli z Meidling, Hietzing, Baumgarten, Brigittenau, Stadtau i ze wszystkich okolic na kilka mil dokoła, a zastali drzwi zamknięte, jeśli nie mieli biletów od tygodnia zamówionych. Okrzyk zawodu, oburzenia i gniewu rozległ się z placu Parad, a rozbrzmiał aż na Praterze, gdy rozeszła się wieść, że cała sala już zajęta. Nie ma wątpliwości, że tłum rozwścieklony byłby się dopuścił hałaśliwego odwetu, lecz na szczęście powozy dworskie nadjechały i zatrzymały się przed teatrem.
Tłum, a mianowicie lud austrjacki, nigdy długo nie chowa urazy, lecz zawsze potrzebuje się wykrzyczeć, więc zamiast złorzeczeń, których nie mógł miotać wobec rodziny panującej, wynagrodził sobie okrzykami: „niech żyje cesarz!“ i jak malowniczej i poetycznej pamięci Ruy Blas, poprzestał na przyglądaniu się zstępującym z powozów, najprzód jego cesarskiej mości, potem wszystkim księżniczkom, arcyksiężniczkom i hrabiankom dworu.
Chociaż to bezwątpienla widok jest bardzo zajmujący, my wolimy czekać, aż dostojne osoby usiądą wygodnie w sali teatralnej, u drzwi której ogromna waza srebrna przyjmuje ofiary przeznaczone przez publiczność wyborową dla benefisantki.
W loży cesarskiej, umieszczonej z prawej strony sceny, a złożonej z trzech lóż dzielących się lub łączących, w miarę upodobania, siedziało nasamprzód dziesięć kobiet, wszystkie młode, piękne, wszystkie o jasnych włosach, jednakowo ubrane w suknie koronkowe, z piersią i głową okrytą kwiatami, między któremi jak krople rosy iskrzyły djamenty.
Dziesięć kobiet, a raczej dziesięć młodych dziewic, bo najstarsza nie miała dwudziestu pięciu lat, które można było wziąć za dziesięć sióstr, tak podobne były sobie wdziękiem, młodością, pięknością, przedstawiały dziesięć pierwszych dni miesiąca maja!
Naprzeciw loży cesarskiej, to jest po lewej stronie sceny, jakby w drugim koszyku odpowiadającym pierwszemu, mieściło się siedm kwiatów rozwiniętych z innego pnia rodu Bawarskiego, księżniczki: Józefa, Eugenia, Amelia, Eliza, Fryderyka, Ludwika i Marja.
Loże stykające się z lożą cesarską i królewską, zdawały się lasem heraldycznym, w którym krzyżowały się genealogiczne gałęzie książęcych drzew wszystkich Hessyj: księżniczki Nidda, Hohenlohe, Wilhelmina Badeńska i małe księżniczki Berta i Amalia, pączki nierozwinięte bogatego wieńca kwiatów.
Potem następowały loże domów takich, jak Wittenberg, Stuttgard, Neustadt, Anhalt i innych; księżniczki Marjanna i Henryka i mała księżniczka Teresa z królewskiego domu Nassau.
Ale co szczególniej zwracało uwagę widzów, to nie loża Austrjacka, ani Bawarska, ani wszystkie inne rozwijające po nad parterem żywą tarczę Niemiec; nie spinki brylantowe promieniejące w sali, nie wieńce kwiatów woń rozsyłające, nie usta różane, ani uśmiechy zalotne.
Wszystkie spojrzenia przyciągały i obudzały wrażenie podziwu, prawie zapału, nareszcie nadawały tej sali pozór pałacu Wschodniego i nasuwały marzenia z „Tysiąca Nocy,“ dziwne i piękne postacie zajmujące lożę naprzeciwko sceny, umieszczoną w środku sali, a zazwyczaj przeznaczoną dla adjutantów cesarkich.
W loży tej z wachlarzem w ręku, okryty białym kaszmirem perłami i złotem bramowanym, z szyją owiniętą w szarfę gazową, z poza której jak gwiazdy z za chmury iskrzyły świetne kamienie, z głową turbanem brokantynowym, z którego błyskały szmaragdowe pióra pawie, umocowane nad czołem brylantem wielkim jak gołębie jajko, siedział przystojny Indjanin w wieku około lat czterdziestu sześciu, z wąsami i brodą całkiem czarnemi.
Po dumie jaśniejącej w oczach, można go było wziąć za jednego z niepodległych władców Boghikundu lub Budenkundu, a po bogactwie stroju, za geniusza kopalń djamentów w Pannah!
Około niego (skoro jesteśmy w obec obrazu z Delhi lub Lahory, więc niech nam wolno będzie indyjskiego porównania) około niego jak gwiazdy około księżyca, widniały cztery młode dziewice o czarnych brwiach, szafranowych licach oczach, iskrzących pod światłem tysiąca świec sali, tak jak wśród ciemności iskrzą się oczy zwierząt dzikich, były to cztery Indjanki, z których najstarsza nie miała piętnastu lat, owinięta gazą, okryte białym bucharyjskim kaszmirem.
Za radżahem, taki tytuł nadawane cudzoziemcowi, siedziało sześciu młodych Indjan ubranych w suknie jedwabne barwy zielonej, niebieskiej i pomarańczowej, a żywej i gorącej, jakby ją wymalowało słońce samo, na tej olbrzymiej palecie Indyjskiej, w której zdaje się, maczał pędzel swój Paweł Veronese.
Nakoniec, w głębi ogromnej loży, w rodzaju służbowego salonu, stało nieruchomo ośmiu sług o długich brodach, w długich sukniach z białego perkalu, w turbanach szkarłatno-złocistych.
Jeden z nich, zajmujący przy radżahu urząd herolda, był tak zwany „czuparasi,“ od długiej szarfy czerwonej, którą nosił od prawego ramienia do lewego boku i u której wisiała wielka blacha złota, z wypisanemi na niej w języku perskim, imionami i tytułami władcy.
Inni, byli to „harkarasy“ z Delhi, „tamul“ z Madrasu i „pundit“ z Benares; tytuły odpowiadające naszym szambelanom i jańczarom.
W pośrodku tego indyjskiego grodu w miniaturze, w pierwszym rzędzie loży, po prawej ręce tego, co zdawał się być księciem Indyjskim, tak wszystko około niego królewskiem było i azjatyckiem, siedział człowiek, o którym nie mówiliśmy jeszcze.
Człowiek ten, ubiorem europejskim, czarnym frakiem zapiętym, u którego pobłyskiwała na piersiach wstążeczka oficera legji honorowej, stanowił dziwne przeciwieństwo z cudzoziemcem.
Jednakże, staranniej badając strój radżaha, możnaby sobie nieco przeciwieństwo to złagodzić, gdyż w jednym z fałdów jego białej sukni, ukazywała się różdżka podobna do tej, jaka zdobiła pierś Europejczyka.
Nikt dokładnie nie wiedział kto byli ci dwaj ludzie, przybywający z krainy marzeń, którzy wszędzie, w teatrze, czy na przechadzce, w loży lub powozie, ukazywali się na stopie równości.
Oto są szczegóły, jakie o nich podawano w pogadankach:
Radżah z „Tysiąca Nocy,“ cudzoziemiec, którego orszak podobny był do orszaku króla Salomona podejmującego królowę Saby, nabab ten, na którego zwrócone były lornetki wszystkich widzów, a mianowicie płci pięknej, był to, jak powiedzieliśmy, mężczyzna około lat czterdziestu sześciu, z oczyma błękitnemi, z obliczem tchnącem prawością i szczerością, sympatycznem, jak u Indjan z gór, i kibici giętkiej, z wytwornem ułożeniem jak u Indjan z dolin.
Mówiono o nim, że wpadłszy w niełaskę cesarza Napoleona w r. 1812 z powodu głośnej opozycji jakiej sobie pozwolił z powodu jakiejś wyprawy, nie chcąc atoli być bezczynnym na początku zawodu, a wstręt mając służyć, jak Moreau lub Jomini w szeregach nieprzyjaciół Francji, wyjechał do Indyj i ofiarował usługi swe Rundżed-Singowi, który również z prostego oficera, został radżahem czy maradżahem, inaczej mówiąc, samowładnym królem; Lahory, Pendżabu, Kaszmiru i całej nieznanej części Himalai, która graniczy z Indem i Setledże.
Przedstawiony generałowi Allardowi, dowodzącemu jazdą radżaha, przez generała Venturę dowodzącego piechotą, nowy wychodziec, którego mieniono Maltańczykiem, nazwiska jego nie wiedząc, niebawem powołany został, przez Rundżet-Singa na dowódcę artylerji z płacą roczną sto tysięcy franków.
Ale nie ztąd poszedł ogromny jego majątek; podanie wschodnie inne przypisywało mu źródło.
Powiadano, że pewnego dnia, kiedy król Lahory przybył do Pendżabu dla zrobienia przeglądu wojsk powierzonych cudzoziemcowi, dowódca Maltańczyk kazał mu wystawić tron, z wysokości którego mógł wybornie przypatrywać się doskonałym ćwiczeniom, do jakich w niespełna lat trzy, zaprawił wojsko i cały tabor jego rozkazom oddany.
Po skończeniu przeglądu, Rundżet-Sing olśniony tem wszystkiem co widział, chciał podwoić płacę dowódcy, lecz on zapytał z uśmiechem, czy w zamian za tak wysoką podwyżkę, która mogłaby wzniecić zazdrość w jego towarzyszach, nie stanowiłoby różnicy radżahowi, inną udzielić; mu nagrodę?
Rundżet-Sing skinął głową, na znak zgody.
Wtedy Maltańczyk poprosił króla, ażeby na własność darował mu grunt okryty kobiercem, na którym stał jego tron, czyli przestrzeń ziemi, wynoszącą około dwudziestu pięciu stóp kwadratowych.
Radżah, rozumie się, przystał na jego żądanie.
Owóż, kobierzec okrywał kopalnie djamentów!
Tym sposobem wódz Rundżet-Singa stał się tak bogatym, że mógłby był, jak powiadano, sam opłacać wojsko radżaha, wynoszące około trzydziestu pięciu tysięcy ludzi.
Od siedmiu lub ośmiu lat, dodawało podanie indyjskie, był on już w służbie króla Lahory kiedy korsykanin jakiś, dawny oficer cesarza Napoleona, przybył z kolei na dwór Rundżet-Singa.
Radżah z zapałem przyjmował wszystko, co przybywało z Europy, nie czekał nawet, ażeby nowoprzybyły zażądał jakiego urzędu. Sam kazał mu zaraz dać miejsce, czy to w wojsku, czy w zarządzie.
Ale nowoprzybyły miał z sobą dosyć znaczną sumę pieniędzy, którą, jak mówiono, dał mu sam cesarz na wyspie św. Heleny i odmówił ofiarom radżaha.
Tym nowoprzybyłym, tym Korsykaninem, miał właśnie być ów człowiek w czarnym fraku z czerwoną wstążeczką, z twarzą bladą, z wąsem czarnym i gęstym, z oczyma głębokiemi i przenikliwemi, który siedział po prawicy wspaniałego Indjanina i który zwracał uwagę przez czoło posępne jak chmura brzemienna piorunem i przez tę męzką a dumną postawę, cechującą ludzi, których całe życie było długą walką za jednę i tęż samą ideę.
Po co ci ludzie przybyli do Europy?
W celu wyszukania, powiadano, nieprzyjaciół dla Anglji, gdyż Rundżet-Sing czekał jakoby tylko poparcia jednego z mocarstw europejskich, by podburzyć całe Indje.
Zatrzymali się, dodawano, w Wiedniu, by czekać na przybycie syna radżahowego, młodzieńca wielkich nadziei, który pozostał w Aleksandrji dla wypoczynku po przebytej chorobie.
Przybywszy do stolicy Austrji, złożyli listy polecające księciu Metternichowi, podpisane przez maharadżaha Lahory, a cesarz Franciszek przyjął ich z taką samą serdecznością, z jaką w roku 1819 przyjmował Abdul-Hassan-Hana, posła Perskiego.
Opatrzony w podarki, które radżah rozkazał złożyć u nóg cesarza, generał indyjski odprawił do dwom wjazd tryumfalny, a drzwi pałacu, który cesarz przeznaczył mu na mieszkanie, oblężone były od rana do wieczora przez dworzan, których żony lub córki posyłały z zaleceniem, aby tak czule ściskali ręce nababa, aż z nich wypadną djamenty, szmaragdy i szafiry, których były pełne.
A teraz, zrozumiemy zapewne, dlaczego odłożywszy na bok stronę malowniczą, loża posła maharadżaha Lahorskiego, była punktem kulminacyjnym dla wszystkich oczu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.