Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cały tekst |
Indeks stron |
W głębi jednej z wielkich sypialni szpitala Hotel-Dieu, obok celki siostry miłosierdzia, w izdebce odpowiedniej tejże celi i służącej do użytku w braku miejsca, spoczywał od dwóch godzin złoczyńca, któregośmy przedstawili czytelnikom pod imieniem Gibassiera.
Po obwiązaniu mu ran, a dla uspokojenia czytelnika dodajmy iż nie były niebezpieczne, usnął on, znużony trudem i ustępując potrzebie snu, jakiej doznaje każdy człowiek po utracie pewnej ilości krwi.
Czoło jego jednak wcale nie wyrażało tego spokoju i swobody, które są aniołami stróżami uczciwych ludzi. Łatwo było czytać na twarzy Gibassiera skutki wewnętrznej walki: troska o przyszłość wielkiemi głoskami wyryła się na jego czole wysokiem, obszernem, jasnem, którego rozmiary wprowadzić mogły w błąd naturalistów i frenologów.
Zwrócony on był twarzą ku wnijściu do izby a plecami do towarzysza, który siedząc w kąciku czytał w książce oprawnej w safian i zdawał się mruczeć modlitwy o zbawienie wieczne, albo przynajmniej o spoczynek chwilowy uśpionego złoczyńcy. Nie modlitwy to jednak szeptał ten dozorca, którym był, jak się czytelnicy zapewne domyślili nie kto inny, tylko Carmagnole.
Pan Jackal,przypominamy sobie, szczególnie polecił Gibassiera, a Carmagnole, dodany mu do straży, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, czuwał nad nim i przed snem i we śnie, z czułością poświęconego brata, lub niemniej baczną troskliwością strażnika komory celnej.
Dozór ten wreszcie nie był tak trudny, skoro Gilbassier spał już od dwóch godzin i zdawało się, że będzie jeszcze spał czas jakiś. Zapewne nawet, nie przewidując tak długiego snu więźnia, Carmagnole wydobył z kieszeni tomik oprawny w safian i zatytułowany: „Siedm cudów miłości“.
Nie wiemy, co mogła zawierać ta książka, napisana w języku prowansalskim, powiedzmy jednak, że zdawała się na poetycznem Carmagnolu wywierać przyjemne wrażenie. Jego warga dolna obwisła jak u satyra; oko iskrzyło się żądzą, a twarz od czaszki do podbródka promieniała szczęściem.
W tej chwili, siostra miłosierdzia uchyliła drzwi, zwolna wsunęła głowę, spojrzała na chorego z wyrazem miłości chrześciańskiej i cofnęła się widząc, że Gibassier śpi jeszcze.
Jakkolwiek ostrożnie otwierała dobra siostra, poruszenie drzwi zbudziło Gibassiera, który miał sen lekki; otworzył lewe oko i spojrzał nasamprzód na prawo; potem otworzył oko prawe i spojrzał na lewo. A sądząc się samym.
— Uf! odezwał się przecierając oczy i siadając na łóżku, śniło mi się właśnie, że mnie potrącały koła Fortuny... Co może znaczyć ten sen?
— Ja ci powiem, panie Gibassier, odpowiedział za nim Carmagnole.
Gibassier żywo się obrócił i spostrzegł południowca.
— Aha! rzekł, zdaje mi się, o ile mi pomięszane myśli przypomnieć pozwalają, że tej nocy miałem przyjemność odbywać drogę z waszą wielmożnością.
— Tak jest, odrzekł Carmagnole akcentem nie pozostawiającym wątpliwości, co do jego pochodzenia.
— Więc ze współziomkiem mam zaszczyt rozmawiać? zapytał Gibassier.
— Sądziłem, że wasza cześć pochodzisz z północy, odparł Carmagnole.
— O! odezwał się filozoficznie Gibassier, czyż ojczyzną nie jest ten zakątek ziemi, w którym znajdują się nasi przyjaciele? Ja pochodzę z północy, prawda, ale moim ulubionym krajem jest południe, a Tulon moją przybraną ojczyzną.
— Dlaczegóż go więc opuściłeś?
— Co pan chcesz! odrzekł Gibassier melancholijnie, to wciąż ta sama stara historja o Synu marnotrawnym! Chciałem zwiedzić świat, korzystać z życia; słowem, użyć kilkumiesięcznej rekreacji.
— Ależ początek nie zdaje mi się być bardzo rekreacyjnym?
— Padłem ofiarą swej prawości!... uwierzyłem w przyjaźń; już mnie drugi raz nikt na to nie złapie!... Ale mówiłeś pan przed chwilą, że mi wyłómaczysz sen; czy nie byłbyś pan krewnym lub powinowatym jakiej czarownicy?
— Nie, ale poważne studja, jakie sam odbywałem z pewnym akademikiem z Montmartre, który bardzo zajmował się chiromancją, geomancją i innemi naukami ścisłemi, a przytem wrodzone usposobienie do snu lunatycznego i temperament nerwowy, uzdolniły mnie do tłómaczenia snów.
— To mówże, kochany przyjacielu, i wytłómacz. Widziałem jak Fortuna pędziła ku mnie z taką szybkością, że nie zdołałem się ustąpić. Potrąciwszy mnie, przewróciła, i już miała przejść po mojem ciele, kiedy dobra siostra Barnaba otworzyła drzwi i obudziła mnie. Co to ma znaczyć?
— Nic prostszego, rzekł Carmagnole, dziecko by to wytłómaczyło równie dobrze jak ja. To znaczy ni mniej, ni więcej, że od dzisiaj fortuna twoja będzie gniotącą.
— O! o! rzekł Gibassier, czyż mogę panu wierzyć?
— Jak Faraon wierzył Józefowi, jak cesarzowa Józefina wierzyła pannie Lenormand.
— Jeżeli tak, rzekł Gibassier, to pozwól ofiarować sobie część zysków.
— To nie do odrzucenia, rzekł Carmagnole.
— Odkądże zaczniemy dzielić?
— Odkąd Fortuna udowodni, że miałem słuszność.
— A kiedy mi to udowodni?
— Jutro, dziś wieczór, może za godzinę; kto wie?
— Czemu nie zaraz, kochany przyjacielu? Jeżelić Fortuna jest do naszego rozporządzenia, po co mamy tracić choćby godzinę?
— Więc jej nie traćmy.
— Dobrze! a cóż robić? zapytał Gibassier z pewnem znaczeniem.
— Zawołaj na Fortunę, a ujrzysz ją wchodzącą.
— Doprawdy?
— Słowo honoru.
— Więc ona jest tam?
— Za drzwiami.
— A! kochany panie Carmagnole, jestem tak zmięty moim upadkiem w studnię, że nie mógłbym sam ich otworzyć, zrób mi tę przysługę i pójdź za mnie.
— Chętnie.
I Carmagnole, podnosząc się z największą powagą, wstał, schował do kieszeni „Siedm cudów miłości“ i uchylając drzwi, przez które siostra miłosierdzia wsunęła głowę, wymówił kilka słów, których nie słyszał Gibassier i wziął je za wyrazy kabalistyczne. Poczem Carmagnole wrócił poważnie do izby.
— I cóż? zapytał Gibassier.
— Już załatwione, wielmożny panie, odpowiedział, siadając na dawnem miejscu.
— Czy Fortuna zawezwana?
— Przybędzie we własnej osobie.
— O! jakże żałuję, że nie mogę wyjść naprzeciw niej.
— Fortuna nie lubi etykiety...
— Więc poczekamy na nią... cierpliwie, rzekł Gibassier, który widząc powagę Carmagnola, zaczynał wierzyć w jakąś niespodziankę przykrą.
— Nie będziesz oczekiwał długo, poznaję jej chód.
— O! o! zdaje mi się, że chodzi w botfortach.
— Bo ma do ciebie daleką drogę...
Na ostatnie słowa Carmagnola drzwi się otworzyły i Gibassier ujrzał wchodzącego pana Jackala w stroju podróżnym, to jest ubranego w czamarkę i obutego w buty wykładane futrem. Gibassier spojrzał na Carmagnola z miną zdającą się mówić:
— Aha! więc ty to nazywasz Fortuną?
Carmagnole zrozumiał, odpowiedział bowiem z powagą:
— Otóż i Fortuna.
Pan Jackal dał znak Carmagnolowi, ażeby się wyniósł; Carmagnole posłuszny, dokonał odwrotu, rzuciwszy czułe wejrzenie swemu towarzyszowi.
Sam pozostawszy z Gibassierem, pan Jackal spojrzał na około siebie, by się upewnić, czy nie ma w izbie innego mieszkańca prócz Gibassiera; wziął krzesło i usiadł w głowach łóżka, rozmowę zawiązując w te słowa:
— Zapewne spodziewałeś się moich odwiedzin, kochany panie Gibassier?
— Zaprzeczenie byłoby bezczelnem kłamstwem, dobry panie Jackal; a wreszcie pan mi obiecałeś, a jak mi pan uczynisz jaką obietnicę, to wiem, że nie zapomnisz.
— Zapomnieć o przyjacielu byłoby zbrodnią, odpowiedział pan Jackal sentencjonalnie.
Gibassier nic na to nie odrzekł, tylko skłonił się na znak zgody. Widocznem było, że obawia się pana Jackala i trzyma na stanowisku obronnem.
Ze swej strony pan Jackal miał tę minę ojcowską,, którą tak dobrze przybierać umiał, kiedy chodziło o wyspowiadanie delikwenta. Pierwszy też zabrał głos:
— Jakżeż się masz od czasu, gdyśmy się nie widzieli?
— Dosyć źle, dziękuję.
— Czyż nie udzielono ci całej pieczołowitości, jaką zaleciłem?
— Przeciwnie, chwalić tylko mogę wszystko co mnie otacza, a pana przedewszystkiem, dobry panie Jackal.
— Chwaląc więc wszystko, co cię otacza, znajdując się w gabinecie suchym, w łóżku ciepłem, a to po wyjściu z głębi studni wilgotnej i niezdrowej, jesteś jeszcze tak niewdzięcznym, że narzekasz?
— Jak nie mam narzekać, rzekł Gibassier.
— A! kochany panie Gibassier, mówił dalej inspektor policji, cóż należy uczynić, żeby ci dowieść przyjaźni?
— Panie Jackal, odpowiedział Gibassier, byłbym niegodnym zajęcia, jakie mi okazujesz, gdybym natychmiast nie wyjaśnił znaczenia słów moich.
— Wyjaśnij mi je tedy, rzekł pan Jackal, z rozkoszą zażywając szczyptę tabaki. Słucham.
— Jeżeli mówiłem, że mam się dosyć źle, wiedziałem doskonale, co mówię.
— Odkryjże mi swą myśl.
— Na teraz jest mi dobrze, mój dobry panie Jackal.
— Więc czegóż ci więcej potrzeba?
— Chciałbym mieć nieco więcej pewności na przyszłość.
— E! mój kochany Gibassier, kto tam jest pewnym przyszłości? Sekunda, która upłynęła, już do nas nie należy; sekunda, która ma nadejść, jeszcze nie jest naszą.
— Otóż to, niespokojny jestem o tę sekundę, która ma nadejść, nie kryję tego przed panem.
— A czegóż się obawiasz?
— Miejsce, w którem znajduję się, jest mi rozkosznem...Względnie do miejsca, z którego wychodzę, jest to raj ziemski! Ale znasz pan mój charakter kapryśny.
— Powiedz raczej zużyty.
— Zużyty, jeżeli tak się panu podoba, jakkolwiek jest mi tu dobrze, lecz skoro tylko będę mógł się ruszyć z miejsca, zaraz przyjdzie mi ochota wyjść ztąd.
— Więc co?
— Więc obawiam się, ażeby w chwili, gdy zechcę poddać się fantazji, nie znalazła się jaka nieoczekiwana przeszkoda, która zmusi mnie do pozostania tu, albo jaka wola brutalna, która znagli mnie udać się na jakie inne miejsce, nie zaś tam, gdzie będzie mój zamiar.
— Mógłbym ci odpowiedzieć, że skoro ci tu dobrze, to najlepiej byłoby pozostać, ale znam twój humor zmienny, i nie chcę spierać się o twoje gusta. Wolę ci tedy odpowiedzieć szczerze.
— O! dobry panie Jackal! nie wyobrażasz pan sobie, z jakiem cię zajęciem słucham!
— Pozwól sobie jedną rzecz powiedzieć: że jesteś wolnym, kochany panie Gibassier.
— Hę? zawołał Gibassier wspierając się na łokciu.
— Wolny jak ptak w powietrzu, wolny jak ryba w wodzie, wolny jak człowiek żonaty, którego żona umrze?
— Panie Jackal!
— Wolny jak wiatr, jak chmura, jak wszystko wreszcie, co jest wolnem!
Gibassier potrząsnął głową.
— Jakto! rzekł pan Jackal, czy jeszcze ci niedosyć?... A! to już jesteś nazbyt wymagającym.
— Jestem wolny? jestem wolny? powtarzał Gibassier.
— Jesteś wolny.
— Rozumiem, ale...
— Ale co?
— Pod jakiemi warunkami, panie Jackal?
— Warunki dla ciebie, kochany panie Gibassier?
— Czemużby nie?
— Ja miałbym ci oddawać wolność za lichą cenę?
— Rzeczywiście, byłoby to nadużyciem położenia.
— Frymarczyć niepodległością dwudziestoletniego przyjaciela, ja, ja, Jackal, który ci aż dotąd okazywałem tyle zajęcia, że miałem zamiar nigdy cię z oczu nie tracić; tak, że kiedym cię stracił z oczu przed miesiącem, to ogarnęła mnie rozpacz!... ja, który uczyniłem wszystko, com mógł, ażeby osłodzić twoje rozmaite niewole; który wydobyłem cię z kłopotu...
— Ze studni, chcesz pan powiedzieć, łaskawy panie Jackal.
— Ja, który kazałem czuwać nad tobą z troskliwością iście braterską, mówił dalej inspektor policji nie zatrzymując się na koncepcie Gibassiera, i jabym miał nadużywać położenia, jak powiedziałeś tylko co kochany Gibassier, nadużywać położenia nieprzyjaciela w nieszczęściu? A! Gibassier, Gibassier! wyrządziłeś mi przykrość!
Pan Jackal, dobył z kieszeni czerwony fular, podniósł go do poziomu swej twarzy, nie dla otarcia łez, których źródła zdaje się wyschły tak, jak Manzanaresu, ale dla utarcia nosa z hałasem.
Płaczliwy ton, którym pan Jackal wyrzucał Gibassierowi niewdzięczność, wzruszył go. Odpowiedział też głosem bolejącym, z dokładnością intonacji, którejby mu pozazdrościł artysta dramatyczny:
— Jabym miał wątpić o pańskiej przyjaźni, dobry panie Jackal? jażbym miał puścić w niepamięć przysługi, jakie mi pan oddałeś?... Ależ gdybym zdolnym był do podobnej niewdzięczności, byłbym nędznym sceptykiem bez serca, zaprzeczyłbym rzeczom najświętszym, cnotom najwznioślejszym! Nie, dzięki Bogu, panie Jackal, kwitnie jeszcze w mem łonie ta niebiańska roślina, która zwie się przyjaźnią! Nie oskarżaj więc mnie pan, nie wysłuchawszy, bo jeżeli się pytam pod jakiemi warunkami mam odzyskać wolność, to nie tyle przez niedowierzanie względem pana,, proszę mi wierzyć, ile przez niedowierzanie względem samego siebie.
— No, otrzyj łzy i mów jaśniej, kochany Gibassier.
— A! odparł złoczyńca, jestem wielkim grzesznikiem, panie Jackal.
— E! czyż nie powiada Pismo, że i największy święty grzeszy siedm razy na dzień?
— Są dnie, w których ja grzeszę czternaście razy, panie Jackal!
— No, to byłbyś świętym tylko w połowie.
— I to jeszcze gdybym popełniał grzechy...
— Więc popełniałeś i błędy!
— A! gdybym tylko popełniał błędy!
— To widzę jesteś większym grzesznikiem niż myślałem, Gibassier.
— Niestety!
— Czy nie byłbyś przypadkiem dwużennym?
— Któż to nie jest choć trochę dwużennym, a nawet wielożennym?
— Może zabiłeś swego ojca i ożeniłeś się z własną matką, jak nieboszczyk Edyp?
— Wszystko to może się zdarzyć panie Jackal; a dowodem, że Edyp mimo to nie ma się za występnego, skoro powiada przez usta pana Voltera: „Wszetecznik, ojcobójca, a jednak cnotliwy!“
— Gdy tymczasem z tobą ma się rzecz przeciwnie: ty nie jesteś cnotliwy, nie będąc ani wszetecznikiem, ani ojcobójcą.
— Panie Jackal, powiedziałem panu, że nietyle przeszłość, ile niepokoi mnie przyszłość.
— Zkąd ci u djabła przychodzi takie powątpiewanie, kochany Gibassier?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to boję się nadużyć mej wolności po odzyskaniu jej.
— Jakim sposobem?
— Wszelkiemi sposoby, panie Jackal.
— Przecież?
— Obawiam się wplątać w jaki spisek.
— Doprawdy? Do djabła, to rzecz nielada.
— I bardzo.
— Wytłomacz się.
Pan Jackal usadowił się w krześle w sposób wskazujący, że konferencja potrwa czas dłuższy.