Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVII Cały tekst |
Indeks stron |
Przypominamy sobie, iż opuszczając pannę Zuzannę de Valgeneuse, przy końcu przedostatniego rozdziału, przyjacielowi naszemu Kamilowi zdawało się, iż znalazł bardzo łatwy sposób pozbycia się Salvatora, albo, jeżeli wolicie, Konrada, to jest prawego dziedzica rodu Valgeneusów.
Ale nie dość jest na tym świecie pełnym sprzeczności znaleźć środek na oswobodzenie się od tego, co nam zawadza; między środkiem a wykonaniem jest jeszcze przepaść.
Wskutek powziętego postanowienia Kamil de Rozan poszedł do Salvatora, ale nie zastawszy go, zostawił bilet swój wizytowy.
Jakoż nazajutrz po zajściu małżeńskiem, któreśmy opisali, Salvator pod swem prawdziwem nazwiskiem Konrada de Valgeneuse, kazał się zameldować szlachcicowi amerykańskiemu.
Kamil cokolwiek wzruszony, jak to się wogóle zdarza w chwili stanowczej ludziom, którzy czynią szybkie postanowienia, wynikające raczej z ich temperamentu, aniżeli z namysłu, kazał służącemu poprosić Konrada do salonu, gdzie też za chwilę i sam się udał.
Lecz, aby dobrze zrozumieć to co nastąpi, powiedzmy, gdzie był Salvator nim przyszedł do Kamila.
Wracał od swej krewnej, panny Zuzanny de Valgeneuse.
Gdy zażądał widzieć się z młodą kobietą, odpowiedziano mu, że panna de Valgeneuse nie przyjmuje. Nalegał, ale napróżno. Lecz nasz przyjaciel Salvator był cierpliwy, i to, czego chciał, wiedział jak dopiąć. Wziął tedy drugi bilet wizytowy i pod swem nazwiskiem Konrada de Valgeneuse dopisał ołówkiem.
„Przychodzi w celu porozumienia się o dziedzictwo“.
Nigdy jeszcze żadne czarodziejskie słowo, nigdy cudowny talizman nie podziałał na otwarcie drzwi zaklętego pałacu z równym pospiechem.
Wprowadzono go do salonu, gdzie panna de Valgeneuse zjawiła się wkrótce.
Rozpacz, w którą pogrążyła ją strata majątku, zmieniła ją znacznie; cera jej zbladła, oko zmartwiało; podobną była do owych pięknych, gorączkowych dziewic z Maremmes, których wzrok błędny zdaje się przebywać w innym święcie. Dreszcz nerwowy, który nią wstrząsał, udzielił się po części i Salvatorowi, bo gdy weszła, zadrżał i on mimowoli.
Salvator ubrał się nietylko jak człowiek światowy, ale jak elegant w najściślejszej formie.
Widząc go tak dystyngowanym, tak pięknym, oczy młodej dziewicy zabłysły ponurem światłem i trysnęły z nich błyskawice gniewu i nienawiści.
— Masz pan do mnie interes? spytała sucho.
— Tak, kuzynko, odpowiedział Salvator.
Panna de Valgeneuse zrobiła minę wzgardliwą, słysząc ten wyraz, kuzynko, który wydał jej się obelżywą poufałością.
— Czego pan odemnie żąda? wyrzekła tym samym tonem.
— Przychodzę się rozmówić, począł Salvator, którego pogardliwe miny panny de Valgeneuse nic nie obchodziły, względem położenia, w jakiem postawiła cię śmierć brata twego, kuzynko.
— A więc to o sprawie dziedzictwa chcesz pan mówić?
— Uznajesz pani jej ważność, nieprawdaż?
— Pan przypuszczasz, iż dziedzictwo to do pana należy, tak sądzę?
— Nie przypuszczam, lecz twierdzę stanowczo.
— Twierdzić nic nie kosztuje. Pójdzie to na drogę sądową.
— Twierdzić nic nie kosztuje, w samej rzeczy, powiedział Salvator, lecz procesować się, kosztuje wiele; nie będziesz procesować się, kuzynko.
— A któż mi zabroni? Czy pan?
— Niech mnie Bóg broni!
— Któż tedy?
— Własny rozsądek; rozum, adwokat nadewszystko.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że wczoraj przywołałaś kuzynko notarjusza, którego i ja sobie obrałem, pana Baratteau, uczciwego człowieka! kazałaś mu się obeznać ze sprawą, a dowiedziawszy się, że nic nie posiadasz, spytałaś go o radę. On ci doradził, żeby się nie procesować, ponieważ testament, który ja posiadam, jest tak zrobiony, że w razie procesu nie daje ani cieniu nadziei wygranej.
— Poradzę się innego adwokata.
— Scylla nie da ci kuzynko lepszej rady, jaką dała Charybda.
— A więc czego pan żądasz? Nie rozumiem celu pańskich odwiedzin, chyba, że masz zamiar mścić się na kobiecie tą samą nienawiścią, jaką czułeś dla jej brata.
Salvator potrząsnął głową z dobrocią i smutkiem.
— Nie czuję nienawiści dla nikogo, powiedział, nie miałem jej nawet dla Loredana, jakżebym mógł ją mieć dla ciebie kuzynko? Trzeba było jednego słowa tylko, żeby nas zbliżyć, twojego brata i mnie. Prawda, że słowo to było drobnostką, było to słowo „sumienie“, a on nie umiał nigdy go wymówić. Nie przychodzę zatem, żeby ci czynić obelgi, daleki jestem od tego, gdy zechcesz mnie posłuchać, dowiesz się, iż serce, któreście sądzili, że jest wezbrane nienawiścią, pełne jest współczucia dla ciebie.
— Uniżenie dziękuję za twoją uprzejmą litość, mój kochany panie, tylko że kobiety mojego rodu nie zniżają się do jałmużny.
— Bądź pani łaskawą wysłuchać mnie, wyrzekł z uszanowaniem Salvator.
— Tak, rozumiem, pan chcesz ofiarować mi pensję dożywotnią, aby świat nie powiedział, żeś pozwolił umrzeć w szpitalu swej krewnej.
— Nic pani nie ofiaruję, odpowiedział Salvator, nie zatrzymując się na obelżywych przypuszczeniach młodej dziewczyny, przyszedłem tutaj w celu dowiedzenia się, jakie są twoje potrzeby, z chęcią i nadzieją zaspokojenia ich.
— Kiedy tak, to wytłómacz się pan jasno, odparła Zuzanna zdziwiona, bo już sama nie wiem do czego pan zmierzasz.
— Jest to wszelako rzecz prosta. Ile wydajesz pani na siebie rocznie? czyli inaczej: jakie sumy trzeba pani na utrzymanie domu na takiej stopie, na jakiej prowadzisz go dzisiaj?
— Nie tego nie wiem, odrzekła panna de Valgeneuse, nigdy się nie zajmowałam temi szczegółami.
— No, w takim razie to ja pani powiem, mówił Salvator, za życia brata wydawaliście na was dwoje sto tysięcy franków rocznie.
— Sto tysięcy franków! zawołała młoda panna w osłupieniu.
— Jakoż przypuszczam, że ty, moja kuzynko, przyczyniłaś się w trzeciej części do tego wydatku; potrzeba ci zatem trzydzieści do trzydziestu pięciu tysięcy franków na rok.
— Ależ, panie, przerwała Zuzanna osłupiała znowu, tylko, że osłupiała tym razem z innego powodu, bo przychodziło jej na myśl, iż dla tej czy owej przyczyny krewny ma zamiar zbogacenia jej i że będzie mogła pojechać w świat z Kamilem, ależ, panie, ja zaledwie wydaję tę sumę.
— Wszystko jedno, powiedział Salvator, ale są i lata złe. Przekazuję ci zatem kuzynko, w przewidywaniu złych czasów, pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie; kapitał zostanie u pana Baratteau, a pani pobierać będziesz, bądź miesięcznie, bądź kwartalnie, według własnego upodobania, procenty. Czy ta propozycja będzie przez panią przyjęta?
— Ależ, panie, podjęła Zuzanna, której twarz zarumieniła się z radości, przypuszczając, że ją przyjmę, potrzebaż jeszcze, abym wiedziała, jakie mam prawo przyjmować dar podobny?
— Co do naszych praw, panno Zuzanno, ciągnął dalej Salvator, uśmiechając się, tak, jak to już miałem honor powiedzieć, nie masz żadnych.
— A więc chcę wiedzieć z jakiego tytułu? podjęła żywo młoda dziewczyna.
— Z tytułu siostrzenicy mojego ojca, panno Zuzanno, wyrzekł poważnie Salvator. Czy przyjmujesz pani?
Cały świat myśli poruszył się w mózgu młodej panny na tę propozycję tak jasno przełożoną, przejrzała jak przez mgłę, że są istoty wyższe od tych, które dotąd znała, i od niej samej, że istoty te, wybrane zapewne przez Boga, odebrały z niebios wcielenie dobra, by rzucone tu na ziemię, naprawiły zło, które istoty podrzędne sprawiają, to też z sercem oddanem upojeniu nadziei podniosła na Salvatora wzrok, w którym zajaśniała tym razem najżywsza wdzięczność.
Dotąd spoglądała na niego oczami nienawiści, lecz, rzucając teraz nań okiem wdzięczności, nie mogła powstrzymać uwielbienia; ujrzała go pięknym, wspaniałym, jaśniejącym i nie wahała się objawić mu swego uwielbienia spojrzeniem, jeżeli już nie słowami.
Salvator zdawał się nie uważać wrażenia, jakie widok jego sprawił na dziewicy i spytał się po raz wtóry i z równą powagą, jak pierwszym razem:
— Czy przyjmujesz kuzynko?
— Z najwyższą wdzięcznością, odpowiedziała panna de Valgeneuse głosem wzruszonym, i wyciągając obie ręce do młodego człowieka.
Ale ten ukłonił się i krokiem w tył się cofnął.
— Odchodzę, panno Zuzanno, powiedział, aby natychmiast kazać panu Baratteau przygotować akt któryby cię uczynił spadkobierczynią miljona. Już jutro będziesz pani mogła podnieść swój pierwszy kwartalny procent.
— Kuzynie! zawołała, zatrzymując go jaknajsłodszym głosem, Konradzie! czy podobna, abyś mógł mnie nienawidzieć?
— Powtarzam to, panno Zuzanno, wyrzekł Salvator zimno się uśmiechając, nikogo nie nienawidzę.
— Czy to podobna, Konradzie, ciągnęła dalej Zuzanna, nadając głosowi i twarzy wyraz najtkliwszego uczucia, czy podobna, iżbyś zapomniał, że większa część naszego życia, dziecinnych lat młodości spłynęła razem, że mamy przeszłość wspólną, że nosimy to samo nazwisko i że wreszcie ta sama krew płynie w żyłach naszych?
— Niczego nie zapomniałem, Zuzanno, powiedział ze smutkiem Salvator, ani o zamiarach powziętych przez naszych rodziców względem nas, i dlatego właśnie, że nie zapomniałem, jestem tu dziś u ciebie, kuzynko.
— Czy prawdę mówisz, Konradzie?
— Nigdy nie kłamię.
— Ależ, w takim razie, czy sądzisz, że dosyć zrobiłeś dla siostrzenicy twojego ojca, zapewniając jej, nawet tak wspaniałomyślnie jak to uczyniłeś, byt materjalny? Jestem sama na świecie, Konradzie, sama począwszy od tego dnia. Nie mam już ani krewnego, ani przyjaciela, ani pomocy żadnej.
— To kara Boga, Zuzanno, powiedział poważnie młody człowiek.
— O! jesteś zanadto surowy.
— Czy nic sobie nie wyrzucasz, Zuzanno?
— Nic tak wielkiego, Konradzie; chyba, że może nazwiesz wielkiemi błędami, kokieterję młodej dziewczyny, albo kaprysy dorosłej panny.
— Czy to przez kokieterję lub kaprys, mówił dalej Konrad uroczyście, udzieliłaś pomocy w tej obrzydłej sprawie, której wynikiem było porwanie pewnej młodej panienki z waszej pensji, porwanie wykonane w twoich oczach, przez twojego brata i przy twoim współudziale? Czy sądzisz, że Bóg nie karze, jeśli nie dziś, to jutro, podobnego kaprysu? Tak, Zuzanno, ten dzień przyszedł, a Bóg cię karze opuszczeniem, osamotnieniem, odłączeniem od całej rodziny; kara surowa ale zasłużona, i tem samem sprawiedliwa.
Panna de Valgeneuse spuściła głowę; rumieniec, którego nie mogła powstrzymać, wybiegł jej na twarz. W chwilę potem podniosła głowę jakby szukając następujących słów:
— Tak to, powiedziała, ty Konradzie, mój najbliższy i mój ostatni krewny, odmawiasz mi nietylko swej przyjaźni, ale nawet pomocy. Nie jestem zatwardziałą grzesznicą jednakże, Konradzie. Grunt mojego serca jest dobry, wierzaj mi, i może nawet będę mogła naprawić przy twej pomocy straszliwy błąd zapewne, lecz który można łagodniej sądzić jeśli nie usprawiedliwić, ze względu na jego przyczynę. Tożto miłość braterska popchnęła mnie do złego czynu. Gdzie jest ta młoda dziewczyna? Pójdę, rzucę jej się do nóg; błagać ją będę o przebaczenie. Ona była sierotą i biedną, wezmę ją do siebie, będzie moją przyjaciółką, moją siostrą; wyposażę ją, wydam za mąż. Wreszcie, dla zatarcia owych lat poświęconych złym uczynkom, spędzę resztę życia dobrze czyniąc. Tylko błagam cię jak o łaskę, dodaj mi odwagi, pomóż mi, nie odbiegaj odemnie.
— Zapóźno, wyrzekł Salvator.
— Konradzie, prosiła młoda dziewica, nie bądź aniołem mścicielem. Słyszałam nieraz wymawiane imię twoje Salwatora, jako imię człowieka dobroczyńcy. Nie bądź równie surowym, jak Bóg, ty, który jesteś tylko jednem z Jego stworzeń. Podaj rękę temu, kto cię błaga, zamiast go pchnąć głębiej w przepaść. W braku przyjaźni daj mi swą litość, Konradzie; jesteśmy jeszcze młodzi oboje, jeszcze więc nie wszystko stracone. Badaj mnie, wystaw na próby, na pokusy, a jeśli wezmę się z równą gorliwością do dobrego, jak się oddawałam złemu, zobaczysz, Konradzie, jakie skarby poświęcenia i serdecznego uczucia odnajdziesz w tem sercu tak nieprzystępnem dobremu!
— Zapóźno! powtórzył smutno Salvator. Jestem w święcie moralnym do pewnego stopnia lekarzem, Zuzanno; postanowiłem opatrywać i leczyć rany, które społeczeństwo zadaje. Ten czas, który spędziłem z tobą, jest to czas skradziony moim chorym. Pozwól mi więc powrócić do nich i zapomnij, żeś mnie kiedykolwiek widziała.
— Nie, zawołała gwałtownie młoda dziewczyna, nikt mi nie zarzuci, iż niedość cię prosiłam. Błagam cię, Konradzie, spróbuj być moim przyjacielem.
— Nigdy! odrzekł gorzko młody człowiek.
— Dobrze więc, szepnęła Zuzanna powstrzymując gniew, lecz, ponieważ podobało ci się obdarować mnie tak wspaniale, niewiadomo z jakiego powodu, czy zechcesz w tej samej sprawie usłużyć mi zupełnie?
— Powód jest ten, jaki ci wskazałem, Zuzanno, odparł surowo Salvator, przysięgam ci na Boga. Co zaś do tego, żeby ci usłużyć zupełnie, w interesie, o którym mówisz, zgadzam się, ale wytłómacz się. Czy może chcesz pieniędzy za cały rok naprzód?
— Chcę opuścić Paryż, odrzekła Zuzanna, i nietylko Paryż, ale nawet Europę. Chcę się usunąć w miejsce samotne w Ameryce, lub Azji; zbrzydziłam sobie świat; potrzebuję więc całego majątku, który mi tak łaskawie ofiarowałeś.
— Gdziekolwiek będziesz, Zuzanno, procenty cię dojdą; nie miej obawy pod tym względem.
— Nie, rzekła Zuzanna, która zdawała się wahać, potrzebuję mieć cały majątek z sobą; chcę go z sobą zabrać i niechaj nikt nie wie o miejscu pobytu, jaki sobie za schronienie wybrałam.
— Jeśli cię dobrze rozumiem, Zuzanno, więc ty kapitału twego, to jest miljona, odemnie żądasz?
— Czyś nie powiedział przed chwilą, że ten miljon złożony jest u pana Baratteau?
— I powtarzam, Zuzanno. Kiedy chcesz go mieć?
— Jaknajprędzej.
— Kiedy chcesz wyjechać?
— Dziś, gdybym mogła.
— Dziś, już zapóźno, żeby podnieść sumę.
— Ileż więc czasu na to potrzeba?
— Dwudziestu czterech godzin najwięcej.
— A więc jutro o tej porze, powiedziała panna Valgeneuse, której oczy błysnęły szczęściem, będę mogła wyjechać z miljonem?
— Tak, jutro o tej porze.
— O, Konradzie, wykrzyknęła młoda dziewica z rodzajem miłosnego uniesienia, czemuż nie spotkaliśmy się na lepszej drodze! Jakąż kobietą byłabym w twoim ręku! Jakąż gorącą miłością otoczyłabym ciebie!
— Żegnam cię, kuzynko, wyrzekł Salvator, niechcąc nic więcej słyszeć. Niechaj ci Bóg przebaczy złe, któreś wyrządziła i niech cię chroni od tego, które masz zamiar może jeszcze uczynić.
Panna de Valgeneuse zadrżała mimowolnie.
— Żegnam cię, Konradzie, powiedziała, zaledwie ośmielając się na niego spojrzeć, życzę ci ze swej strony całego szczęścia, na jakie zasługujesz, i cobądź się stanie, nie zapomnę nigdy, iż przez kwadrans za twojem dotknięciem byłam kobietą uczciwą i dobrego serca.
Salvator skłonił się pannie de Valgeneuse i udał się, jak to powiedzieliśmy na początku tego rozdziału, do Kamila de Rozan.
— Panie, wyrzekł, jak tylko spostrzegł amerykanina, znalazłem pański bilet wizytowy u siebie i przybyłem dowiedzieć się jak mogłem najprędzej, z jakiego powodu zaszczycony zostałem jego wizytą?
— Panie, odpowiedział Kamil, pan nazywasz się Konrad de Valgeneuse.
— Tak jest, panie.
— Pan jesteś tedy krewnym panny de Valgeneuse?
— W samej rzeczy.
— A więc byłem u pana nie w innym celu, jak tylko aby się dowiedzieć od niego, który, jak słyszałem jest w prostej linii spadkobiercą, jakie są pańskie zamiary względem panny Zuzanny?
— Chciałbym odpowiedzieć panu, lecz pierwej potrzeba, żebym wiedział z jakiego tytułu mnie o to pytasz. Czy jesteś pełnomocnikiem mojej krewnej, może adwokatem, albo jej doradcą? O co raczysz mnie pan zapytać? Czy o jej prawa, czy też o moje uczucia?
— O jedno i drugie.
— Kiedy tak, kochany panie, czy jesteś zarazem jej krewnym i jej pełnomocnikiem?
— Ani jedno, ani drugie. Byłem zaufanym przyjacielem Loredana i sądzę, że posiadam tytuł wystarczający do zajęcia się losem jego siostry, która jest odtąd sierotą.
— Bardzo dobrze, kochany panie. Byłeś pan przyjacielem pana de Valgeneuse, więc pocóż odnosisz się pan do mnie, którego był on śmiertelnym wrogiem?
— Ponieważ nie znam żadnego innego jej krewnego.
— To więc do mej litości pan się odwołujesz?
— Do pańskiej litości, jeżeli ten wyraz panu się podoba.
— W takim razie, kochany panie, dlaczego przemawiasz w tym tonie? dlaczego jesteś tak niespokojny, rozstrojony, gorączkowy? Kto wypełnia święty obowiązek, jaki pan obecnie wypełniasz, nie powinien być pomieszany, jak pan. Dobry uczynek załatwia się z zimną krwią; co się z panem dzieje?
— Panie, nie na to zeszliśmy się żeby rozbierać mój temperament.
— Zapewne, ale na to, aby pomówić o interesach osoby nieobecnej; trzeba więc wziąć się do tego spokojnie. Jednem słowem, o co raczysz pan zapytywać?
— Pytam się, zawołał Kamil gwałtownie, co pan myślisz zdziałać na korzyść panny de Valgeneuse.
— Mam honor panu odpowiedzieć, mój kochany panie, że jest to sprawa do załatwienia między mną i moją krewną.
— Inaczej mówiąc, odmawiasz mi pan odpowiedzi?
— Odmawiam, w rzeczy samej, i wręcz oświadczam, że nie chcę panu nic powiedzieć.
— Kiedy tak, panie, ponieważ odzywam się do ciebie w imieniu brata panny de Valgeneuse, uważam odmowę pańską za brak serca.
— Co chcesz, kochany panie! moje serce nie w taki sam sposób ulepione jak pańskie.
— Ja, panie, powiedziałbym otwarcie myśl moją i gdyby mnie przyjaciel zapytywał, nie zostawiałbym go w niepokoju o los sieroty.
— To pocóż pan zostawiłeś Kolombana w niepokoju o los Karmelity? zapytał Salvator tonem surowym.
Amerykanin zbladł i zadrżał.
— Byle kto będzie mi śmiał rzucać nazwiskiem Kolombana w oczy? wykrzyknął z wściekłością. Dobrze! Zapłacisz mi pan za wszystkich, ciągnął dalej, spoglądając na Salvatora wzrokiem groźnym, i zdasz mi sprawę ze wszystkiego.
Salvator uśmiechnął się, jak się uśmiecha dąb, gdy widzi gniewającą się trzcinę.
— Dałby Bóg, żebyś pan sam sobie mógł zdać sprawę ze wszystkiego, powiedział półgłosem, czyniąc z pogardą aluzję do wyzwania Kamila.
Ale tenże, nie hamując się już, podszedł ku niemu i zdawał się chcieć dołączyć giest do pogróżki, gdy Salvator z tym samym silnym spokojem, jakiego widzieliśmy już próbę dwa, czy trzy razy podczas tego dramatu, schwycił rękę, którą Kamil podniósł, ściskając tak silnie, iż amerykanin cofnął się o dwa kroki, a Salvator wracając na miejsce, powiedział:
— Widzisz tedy, że nie masz zimnej krwi, kochany panie.
Wszedł służący, trzymając list w ręku, który przyniósł posłaniec.
Kamil rzucił list na stół, lecz na naleganie służącego wziął go, i prosząc Salvatora o pozwolenie, przeczytał co następuje:
„Konrad tylko co wyszedł odemnie. Spotwarzyliśmy go. Jest to szlachetne i wzniosłe serce. Daje mi miljon; piszę ci to, bo odtąd wszystkie usiłowania jakiebyś względem niego przedsięwziął co do tego przedmiotu, będą niepotrzebne. Pakuj więc rzeczy jaknajprędzej; pojedziemy nasamprzód do Hawru, a wyjeżdżamy jutro o godzinie trzeciej.
— Powiedz, że dobrze, rzekł Kamil do służącego, drąc list, którego resztki wrzucił w kominek. Panie Konradzie, dodał, podnosząc głowę i podchodząc do Salvatora, proszę cię o przebaczenie za moje słowa, mają one wymówkę w przyjaźni mojej dla Loredana. Panna de Valgeneuse dała mi poznać braterskie znalezienie się pana względem niej. Pozostaje mi wyrazić cały żal za postępowanie, jakiego dopuściłem się względem pana.
— Żegnam, powiedział surowo Salvator, żeby odwiedziny moje nie były próżne, daję panu przestrogę: strzeż się, wierzaj mi, i nie łam serca kobiety. Nie wszystkie mają anielską rezygnację Karmelity.
I kłaniając się Kamilowi, Salvator wyszedł, zostawiając młodego amerykanina trochę zmieszanego sceną, która się odbyła.