Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Gwiazda Kamila poczyna blednąc.

Przypominacie zapewne, kochani czytelnicy a w przeciwnym razie odwołuję się do waszych wspomnień, młodą piękną kreolkę z Havany, która była wam przedstawioną pod nazwiskiem pani de Rozan, w salonach pani de Marande owego wieczoru, gdy Karmelita śpiewała romans pod tytułem „Wierzba“.
Ukazanie się jej wtedy zrobiło na całem zgromadzeniu niezmierne wrażenie.
Wprowadzona w świat pod protekcją pani de Marande, to jest jednej z najpowabniejszych jego władczyń, piękna kreolka w kilku dniach stała się głośną we wszystkich salonach Paryża.
Śniada jak noc, świeża jak jutrzenka, z oczami pełnemi błyskawic, pożądliwemi usty, pani de Rozan jednem spojrzeniem, jednym uśmiechem pociągała do siebie nietylko mężczyzn, ale nawet kobiety. Przypisywano jej tysiąc zwycięztw, a ani jednej porażki, i to było prawdą; żywa, gorąca, namiętna, na swój sposób może nawet wyzywająca, miała w naturze odcień zalotności, ale nic więcej; a jeżeli pozwalała, jak wyrażał się Kamil, młodym ludziom bawić się drobnostkami, to jednak umiała ich zatrzymać w porę.
Tajemnicą jej cnoty była miłość dla Kamila.
Pani de Rozan kochała się w swym mężu, więcej nawet, ubóstwiała go; ubóstwienie nie na swem miejscu, przyznajemy, zwłaszcza, jeżeli przypominamy sobie to cośmy opowiadali w przeszłych rozdziałach, lecz zupełnie zrozumiale dla tych, co nie zapomnieli tego sztucznego blasku, którym natura go obdarzyła.
W samej rzeczy był młodym, pięknym, lecz kapryśnym raczej niż dystyngowanym. Kamil wszelakoż, lekki, płochy, fantastyk, wesoły aż do szału, podobał się wszystkim kobietom wogóle, a w szczególności młodej dziewicy, kredce namiętnej.
Tryumfy zatem pani de Rozan były zwodnicze. Całą ich chwałę składała ona wiernie swemu mężowi, a jednakże, dowiemy się zaraz dlaczego ta zakochana i pełna tryumfów kreolka, była, mimo świetnych powodzeń, tak głęboko smutną, iż możnaby ją wziąć za dotkniętą tajemną chorobą duszy lub ciała. Robiono tę uwagę w kilku salonach, widząc ją bladą i z podsiniałemi oczami: jakaś zazdrosna dziedziczka utrzymywała, że jest suchotnicą; pewien zakochany lecz odrzucony dawał do zrozumienia, iż ma kochanka; inny znów, trochę litościwszy, odkrył, iż mąż ją bije, wreszcie, każden mówił swoje, lecz nikt nie mówił prawdy.
A teraz, jeżeli czytelnik zechce pójść z nami aż do sypialnego pokoju tej pięknej, młodej kobiety, dowie się wprędce tajemnicy tego osmutnienia, które zajmowało cały Paryż.
Wieczorem, w dniu pogrzebu pana Loredana de Valgeneuse, to jest we dwadzieścia cztery godzin po wypadku, który opowiadaliśmy w poprzednim rozdziale, pani Kamilowa de Rozan, zagłębiona w kanapce różowej aksamitnej, oddawała się osobliwemu zajęciu o godzinie pierwszej o północy, o godzinie, w której każda kobieta powinna być już w łóżku.
Siedząc przed małym stoliczkiem z laki chińskiej, zajęta była nabijaniem prześlicznych pistoletów w hebanowej oprawie, nakładanych złotem, które w rękach jej, cudnych kształtów, dziwnie odbijały. Nabiwszy pistolety z dokładnością i uwagą godną mistrza, pani de Rozan opatrzyła starannie lufy, popodnosiła kurki, następnie wzięła pistolety w prawą rękę, lewą schwyciła mały sztylecik.
W dłoni pięknej kreolki sztylet ten nie powinienby zdaje się budzić obawy, pochwa jego była srebrna ze złotem; rękojeść pysznie rzeźbiona, żelazna, nabijana drogiemi kamieniami, tak, że arcydzieło to sztuki złotniczej wyglądało raczej na bawidełko kobiece, niż na broń zabójczą; a jednakże dreszczby przeszedł na widok błyskawic iskrzących się w jej oczach, gdy patrzyła na ostrze, i trudnoby odgadnąć wtedy, które promienie były ostrzejsze, puginału, czy też jej oczu? Obejrzawszy sztylet z równą uwagą jak pistolety, położyła go na stole, ściągnęła brwi, a zagłębiając się w kanapkę, złożyła ręce na piersiach i pogrążyła się w myślach. Zostawała tak z dziesięć minut, gdy posłyszała chód dobrze sobie znany, w korytarzu prowadzącym do sypialnego pokoju.
— To on, powiedziała.
I z szybkością myśli wyciągnęła szufladkę od stolika, wrzuciła pistolety i puginał, zasunęła, zamknęła na kluczyk i skryła go w kieszeń od sukni. Powstała prędko, Kamil wszedł.
— To ja, wyrzekł. Jakto! tyś jeszcze nie w łóżku, o tej godzinie, pieszczotko?
— Nie, odparła zimno pani de Rozan.
— Ależ to już pierwsza godzina, moje dziecko kochane, powiedział Kamil, całując ją w czoło.
— Wiem o tem, odrzekła tym samym tonem.
— Wychodziłaś więc? zapytał Kamil, rzucając płaszcz na krzesełko.
— Nie wychodziłam, odparła krótko pani de Rozan.
— Więc miałaś gości?
— Nikogo nie było.
— I czuwałaś aż dotąd?
— Jak widzisz.
— Cóżeś robiła?
— Czekałam na ciebie.
— To nie w twoim zwyczaju.
— Jeśli zwyczaje są złe, to trzeba je zmienić.
— O! jakimże tragicznym głosem mówisz! zawołał Kamil, poczynając się rozbierać.
Pani de Rozan nic nie powiedziawszy siadła znów na kanapie.
— No jakże, zapytał Kamil, nie kładziesz się?
— Nie, muszę z tobą pomówić, rzekła kreolka głosem ponurym.
— Do licha! musi to być rzecz bardzo smutna, kiedy mi ją zapowiadasz w taki sposób?
— Bardzo smutna.
— Co to może być, kochanko? spytał Kamil zbliżając się, czyś ty nie chora? możeś otrzymała jaką złą wieść? co się tu stało takiego?
— Nic się nie stało innego, odrzekła kreolka, tylko to, co się dzieje codziennie; żadnej nowiny nie otrzymałam i wcale nie jestem chorą.
— Pocóż więc przybierasz pogrzebową minę? zapytał uśmiechając się Kamil. Chyba, dodał, próbując uścisnąć żonę, na cześć pamięci naszego biednego przyjaciela Loredana.
— Pan Loredan wcale nie był „naszym“ przyjacielem, pan Loredan był „twoim“ przyjacielem, więc i w tem się mylisz.
— Kiedy tak, to nie będę dłużej głowy nad tem łamał, powiedział Kamil, rzucając odzienie na fotel.
— Kamilu, zapytała pani de Rozan, czyś nie zauważył żadnej we mnie zmiany od kilku tygodni?
— Nie, na honor, odrzekł Kamil, zawsze jesteś zachwycająca.
— Nie spostrzegłeś mojej bladości?
— Paryski klimat! Przytem, powiem ci jedną rzecz, oto z bladością tą tak ci do twarzy, że z każdym dniem stajesz się piękniejszą.
— Siność koło moich oczu, czy cię nie naprowadziła na myśl, że nie sypiam po nocach?
— Sądziłem, że je sobie podmalowujesz, jak to dziś w modzie.
— Kamilu, wielkim jesteś samolubem, lub bardzo płochym, podjęła młoda kobieta, potrząsając głową.
I dwie łzy popłynęły jej z oczu.
— Płaczesz, moje życie? zapytał Kamil osłupiały.
— Ależ, przypatrz mi się, powiedziała, podchodząc ku niemu ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ja umieram!
— O! wyrzekł Kamil, uderzony bladością i uroczystym wyrazem twarzy żony, w samej rzeczy, biedna moja Dolores, wydajesz mi się cierpiącą.
I chwytając ją wpół, usiadł i próbował przyciągnąć ją na kolana. Ale młoda kobieta, wysuwając się z jego objęcia, oddaliła się gwałtownie, rzucając rozgniewane spojrzenie.
— Dosyć tych kłamstw! zawołała energicznie, znużyłam się i wstyd mi, że tak długo milczę; pragnę żebyś się wytłómaczył.
— Jakiego tłómaczenia żądasz? spytał Kamil głosem tak zwyczajnym, jak gdyby żądanie to dziwiło go w samej rzeczy.
— Żądam, abyś się wytłómaczył z twego postępowania, począwszy od dnia, w którym po raz pierwszy noga twa przestąpiła próg pałacu Valgeneuse.
— Jeszcze podejrzenia! rzekł Kamil z niecierpliwością, zdawało mi się, że uspokoiłem cię pod tym względem.
— Kamilu, wiara moja w ciebie była równie wielką, jak miłość moja. Gdy cię pytałam o twe stosunki z panną Zuzanną de Valgeneuse i gdy mnie zapewniłeś, że ona nie ma dla ciebie, ani ty dla niej tylko pewne uczucie serdeczności, co najwyżej braterskie, wtedy kochałam cię, pragnęłam tylko wierzyć i wierzyłam.
— Cóż dalej? wtrącił amerykanin.
— Poczekaj, Kamilu; owa przysięga, którąś wykonał cztery miesiące temu, czy powtórzyłbyś mi ją dzisiaj?
— Bez wszelkiej wątpliwości.
— Więc kochasz mnie dziś, tak jak rok temu kochałeś, to jest w dniu ślubu naszego?
— Trochę więcej, odrzekł Kamil z giestem galanterji, który dziwnie odbijał przy ponurej twarzy jego żony.
— I nie kochasz panny de Valgeneuse?
— Spodziewam się, moja kochana.
— Przysiągłbyś na to?
— Przysięgam, powiedział Kamil, śmiejąc się.
— Nie, nie tak, nie tym tonem, lecz uroczyście, jak przed Bogiem.
— Przysięgam, jak przed Bogiem, odrzekł Kamil, który dał nam już jednę próbkę, jaką wagę przywiązywał do przysiąg miłości.
— A więc przed Bogiem, Kamilu, zawołała kreolka z głębokim wyrazem obrzydzenia, jesteś obłudnikiem i podłym, krzywoprzysiężcą i zdrajcą!
Kamil skoczył i chciał się odezwać, lecz ruchem ręki nakazującym młoda kobieta powstrzymała go.
— Dość tych kłamstw, raz ci już powiedziałam, wiem wszystko. Od kilku dni śledzę cię, chodzę za tobą, widuję cię wchodzącego do pałacu Valgeneuse i wychodzącego stamtąd. Nie zadawaj sobie trudu udawaniem jeszcze chwilę dłużej.
— O! zawołał Kamil zniecierpliwiony, wiesz, że wcale nie lubię tego rodzaju scen, moja droga, zostawmy je mieszczaństwu i biedakom, a sami starajmy się postawić tak jedno względem drugiego, jak stoimy względem świata, to jest, jako ludzie dobrze wychowani. Nie ma żadnego stosunku między mną i panną de Valgeneuse. Przysiągłem ci i raz ci jeszcze przysięgam, to ci powinno wystarczyć, o ile mi się zdaje.
— Za wiele czelności! zawołała kreolka, wyczerpana lekkim tonem, jakim Kamil traktował jej boleść. Oto masz, czy i temu zaprzeczysz?
I dobywając list z za sukni, roztworzyła go szybko i powtórzyła słowa, które zawierał:
„Kamilu, drogi Kamilu, gdzie jesteś w tej chwili, w której widzę tylko ciebie, słyszę tylko ciebie, w której myślę tylko o tobie?“
— O! teraz na mnie kolej powiedzieć: „Dość tego!“ zawołał Kamil, wyrywając list gwałtownie z rąk kreolki i przedzierając go.
— O! drzej, drzej, rzekła, umiem go na pamięć.
— Więc to tak! nie dosyć, że chodzisz za mną i szpiegujesz, jeszcze pozwalasz sobie otwierać moje listy lub dobierać się do moich szuflad? krzyknął Kamil z zaczerwienioną od gniewu twarzą.
— A więc tak. I cóż z tego? Prawda, że cię śledzę... że cię szpieguję, że listy otwieram, szuflady przetrząsam! Więc ty mnie nie znasz, nieszczęsny, nie wiesz do czego ja zdolną jestem? Przypatrz mi się dobrze. Czyżbym przypadkiem wyglądała tak, jak kobieta, którą można zdradzać bezkarnie?
I w samej istocie, mimo całej swej urody, straszną była; malarz byłby odnalazł w dzikiem spojrzeniu jej oczu, w gwałtownem wzburzeniu muskułów twarzy, pyszny wzór na Medeę lub Judytę.
Kamil cofnął się krokiem w tył, cokolwiek przestraszony, i słowa nie mogąc przemówić. Ale zważywszy niebezpieczeństwo położenia, jeżeli milczenie to dłużej potrwa, usiłował przywrócić równowagę przez pochlebstwo.
— O! jakże piękną jesteś w tej chwili! wykrzyknął, przypatrz się sobie tylko i porównaj z innemi kobietami, czyż jest choć jedna piękniejsza od ciebie? czyż może znajdować się choć jedna równie kochana, jak ty?
— Nie przystoi mi, żebym kochaną była więcej nad inne, powiedziała dumnie kreolka, chcę być kochaną jedynie.
— Ależ i ja tak to rozumiem, zauważył Kamil.
— Do rzeczy! przerwała Dolores, teraz gdy dowody mam w ręku, czy spróbujesz zaprzeczyć, że masz stosunki z tą nędzną istotą?
Ten wyraz, nędzna istota, zastosowany do jego ukochanej Zuzanny, wstrząsnął Kamilem; zmarszczył brwi nie odpowiadając.
— Tak, powtórzyła Dolores, tak, nędzna istota! i przymiotnik i rzeczownik są na właściwem miejscu. O! znam ja ją, równie dobrze jak ty, lepiej może niż ty, dość mi było jednego wieczora, ażeby ją poznać.
I coś nakształt chmury wstydu przemknęło po czole młodej kobiety, gdy mówiła te słowa, tak mało znaczące na pozór.
Kamil dostrzegł zmieszanie żony i postanowił z tego skorzystać.
— Posłuchaj, począł, choć to będzie niedyskretnie z mej strony, nie będę zapierał, że Zuzanna zajęła się mną trochę.
— Więc cię kocha? zawołała kreolka, ty przyznajesz, że cię kocha?
— Czyż to w naszej mocy, moja droga, natchnąć kogo, albo nie natchnąć miłością, odrzekł Kamil, co najwyżej, dodał filozoficznie, że można kochać, albo niekochać?
— Kochasz, czy nie kochasz pannę Zuzannę Valgeneuse? spytała Dolores, która niech ciała, by Kamil wymknął jej się z rąk.
— Nie kocham... To jest, bo to widzisz, jest różnica między kochać i kochać, jest to siostra mego przyjaciela, przecież jej nie nienawidzę.
— Czy kochasz miłością pannę Zuzannę de Valgeneuse? a jaśniej jeszcze, czy panna Zuzanna de Valgeneuse jest twoją kochanką?
— Moją kochanką?
— Ponieważ ja jestem twoją żoną, ona nie może być czem innem.
— Nie, zaiste, nie jest moją kochanką.
— I nie kochasz jej miłością?
— Miłością? Nie.
— Chcę ci zawierzyć.
— A! jak to dobrze, zawołał Kamil, wyciągając ręce.
— Poczekaj, Kamilu, chcę ci zawierzyć, ale potrzeba mi pewnego dowodu.
— Jednego?
— Wyjedzmy ztąd?
— Jakto, wyjedzmy? zawołał Kamil zdziwiony, dlaczego mamy wyjechać?
— Bo nieuczciwie jest dać się tak łudzić pannie de Valgeneuse. Ona cię kocha, powiadasz: więc ma nadzieję, ty jej nie kochasz więc cierpi. Nadzieja i cierpienie; dla zniszczenia obojga jeden jest tylko sposób, odjazd.
Kamil próbował żartować.
— Przypuszczam, iż odjazd stałby się rozwiązaniem, powiedział, widzimy tego dowody w rozlicznych komedjach; potrzeba jeszcze wiedzieć dokąd mamy jechać.
— Tam, gdzie nas kochają, Kamilu; miejsce, gdzie nas kochają, to prawdziwa ojczyzna. Dokąd zechcesz pojadę, o sto mil od Francji, o tysiąc mil od Francji tylko jedźmy.
— Zapewne, odparł Kamil, i byłbym ci nawet sam zaprojektował oddawna podróż do Włoch lub Hiszpanii, gdybym się był nie obawiał wymówek.
— Wymówek, odemnie?
— Tak jest. Rozważ tylko. Ja, który całemi laty, przebywałem w Paryżu, nie mam naprawdę tak dalece co w nim widzieć, mówiłem sobie, lecz ona, moja biedna Dolores, która, jak wszystkie młode dziewczęta z naszych stron, tak długo pieściła się słodkiem marzeniem: widzieć Paryż i umrzeć, czyż nie przebudzę jej gwałtownie, nim jej marzenie się spełni?
— Jeżeli ten wzgląd powstrzymywał cię jedynie, Kamilu, niechaj nic już nie opóźnia naszego wyjazdu; widziałam Paryż i wszystko com chciała widzieć.
— Dobrze więc, niech tak będzie, rzekł Kamil, pojedziemy.
— Kiedy?
— Ależ, kiedy zechcesz.
— Jedzmy tedy jutro.
— O! wykrzyknął osłupiały amerykanin, jutro?
— Bez wątpienia, ponieważ nic cię nie zatrzymuje w Paryżu, prócz obawy zbudzenia mnie z mojego snu.
— Nie, nie, powiedział Kamil, jak to łatwo powiedzieć. Choćby tylko walizy spakować to już potrzeba na to więcej niż dwudziestu czterech godzin. Jutro! powtórzył, a nasze sprawunki, wizyty, załatwienie interesów?
— Moje kufry są spakowane, sprawunki załatwione, interesy zaspokojone, a wczoraj rozesłałam bilety z pożegnaniem do wszystkich domów, gdzieśmy bywali.
— Ależ potrzeba przecie z kilka dni żeby módz uścisnąć dłoń naszych przyjaciół.
— Najpierw, kto ma taki charakter, jak ty, Kamilu, ten nie posiada przyjaciół a tylko znajomych. Twoim najzaufańszym znajomym był Loredan; Loredan został zabity wczoraj a pogrzebany dzisiaj. Nie masz ani jednej dłoni więcej do uścisku w Paryżu, jedźmy więc jutro.
— To niepodobna.
— Zważ dobrze, jaką mi odpowiedź dajesz, Kamilu.
— Zapewne. A co moi dostarczyciele rzekliby na to, gdybym tak raptem odjechał? Wyglądałbym na bankruta. Przecie odjeżdżam, a nie uciekam.
— Ile ci czasu potrzeba, żeby twój odjazd nie miał pozoru ucieczki? Odpowiedz.
— Ależ ja nie wiem...
— Trzy dni, czy ci wystarczą?
— Prawdziwie, taka natarczywość jest istotnie nierozsądną, moja droga.
— Cztery dni, pięć, sześć, mówiła głosem jak zgrzyt ostrym młoda kobieta, czy dosyć?
— Tak bardzo ci o to chodzi? spytał Kamil, który poczynał niepokoić się tem rozdrażnieniem żony.
— Tak jak o życie.
— No to ośm dni.
— Ośm dni, niech będzie, rzekła decydująco, lecz mówię prawdę, dodała, spoglądając na szufladę, w której pistolety i sztylet były zamknięte, jeżeli od dziś za ośm dni nie wyjedziemy, dziewiątego dnia, ty, ona i ja, Kamilu, staniemy przed Bogiem, by tam zdać rachunek z naszego postępowania.
— Dobrze, powiedział, ściągając brwi i jakby rozważając coś więcej jeszcze, dobrze, za ośm dni pojedziemy, na mnie kolej, żebym ci na to dał słowo honoru.
I, zabierając odzież, którą, jakeśmy to powiedzieli, rzucił na fotel, wyszedł do swojego pokoju obok, i nie dając sobie sprawy z tego co czyni, zamknął drzwi na zamek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.