Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Godna siostrzyczka nieboszczyka pana Loredana.

Wróćmy do pana Loredana de Valgeneuse, który leży śmiertelnie ranny na trawniku w lasku Bulońskim.
Dwaj świadkowie przyjęli jego ostatnie tchnienie wkrótce po oddaleniu się Salvatora, pana de Marande i dwóch generałów.
Ważna to i uroczysta chwila, kiedy przyjaciel, przed chwilą zdrów i wesoły, umiera na naszych rękach. Tylko wrażenia nie są jednakowe, stosownie do wartości umierającego człowieka i tych co go otaczają. Nie należy więc przesadzać boleści, jakiej doznawali dwaj, nie mówię przyjaciele, ale towarzysze Loredana, kiedy przekonali się, że tenże wydał ostatnie tchnienie.
„Zmartwili się“ tą śmiercią, to wyraz właściwy, ale może bardziej jeszcze zakłopotali trupem. Wjechać do Paryża z umarłym nie było rzeczą bezpieczną. Prawa pojedynkowe, dosyć ostre w tym czasie, obciążały świadków bardziej jeszcze niż pozostałego przy życiu przeciwnika, który uważany był jako broniący własnej osoby. Musieliby nadto przy przeprowadzeniu zwłok przez rogatkę przebywać mnóstwo formalności. Nareszcie, powiedzmy prawdę, pojedynek przewlókł się nieco, a dwom przyjaciołom jeść się chciało.
Wyznanie to realistyczne, które zmuszeni jesteśmy uczynić, daje dosyć ścisłą miarę ich boleści.
Przybyli wszyscy trzej w karecie Loredana; ułożono więc, że powóz z dwoma służącymi odwiezie ciało do Paryża, a Kamil z towarzyszem pojadą osobno.
Powóz pojechał, dwaj służący, spokojni, jakby na przejażdżce, siedzieli na koźle.
Kamil zawołał ich.
Słyszeli oni dwa strzały, widzieli oddalających się Salvatora, pana de Marande i dwóch generałów, ale wszystko to nie wytłómaczyło im jeszcze katastrofy.
Uspokójmy się wszelako co do wzruszenia, jakiego doznali na widok umarłego pana. Loredan ostry, fantastyczny, brutalny, niebardzo lubianym był przez służbę. Służono mu dokładnie, bo karcił, a płacił dobrze. Oto wszystko.
Dwaj przeto słudzy poprzestali na wydanie kilku okrzyków zdziwienia raczej niż żalu; poczem, uważając, że się już wypłacili umarłemu, pomogli dwom młodzieńcom w złożeniu trupa w karecie.
Kamil kazał jechać wolno. Potrzebował trochę czasu, żeby wynaleźć dorożkę, oraz przygotować Zuzannę do ciosu, jaki miał ją spotkać.
Przy rogatce Maillot znaleźli dorożkę wracającą z Neuilly; zatrzymali ją i kazali zawieźć się do rogatki Gwiazdy. Tu rozstali się; Kamil zobowiązał kolegę iżby poszedł uprzedzić żonę jego o zaszłym wypadku i powodzie spóźnienia się, a będąc pewnym, że zlecenie jego zostanie spełnionem, skierował się ku ulicy Bac.
Mogło być około wpół do dziesiątej.
Pałac de Valgeneuse wyglądał jak zwykle, odźwierna rozmawiała w dziedzińcu z praczką; panna Natalia, nanowo zninstalowana, mizdrzyła się w przedpokoju do młodego grooma, będącego od kilku dni zaledwie w służbie Loredana.
Gdy Kamil otworzył drzwi, panna Natalia śmiała się na całe gardło z dowcipów nowego pokojowca. Skinął na Natalię i spytał czy może zobaczyć się z Zuzanną.
— Moja pani śpi jeszcze, panie de Rozan, odpowiedziała służebna, czy co tak ważnego ma jej pan do oznajmienia?
Ma się rozumieć, że panna Natalia połączyła wraz z zapytaniem co najmniej niedyskretnem jaknajzuchwalszy uśmiech.
— Rzecz najwyższej wagi, odparł poważnie Kamil.
— Kiedy tak, to pójdę obudzić panią.
— Idź i spiesz się, ja czekać będę w salonie.
Podczas gdy panna służebna weszła w korytarzyk prowadzący do pokoju Zuzanny, Kamil wszedł do salonu.
Służebna zbliżyła się do łóżka swej pani, która z powodu ciepłej atmosfery pokoju spała z odkrytą piersią i rękami, włosy mając rozwiązane; twarz matowej cery rysowała się na ciemnem tle, a pierś podnosiła się pod wpływem zapewne snu przyjemnego.
— Proszę panienki, szepnęła Natalia do ucha dziewicy, proszę panienki.
— Kamil!... drogi Kamil!... wyjąkała Zuzanna.
— Otóż właśnie, prawiła dalej Natalia, wstrząsając z lekka swą panią, on jest tu i czeka.
— On? spytała Zuzanna, otwierając oczy i spoglądając naokoło siebie, gdzież on jest?
— W salonie.
— Niech wejdzie, a raczej nie, rzekła. Czy brat mój powrócił?
— Jeszcze nie.
— Niech Kamil wejdzie do buduaru, a wszedłszy, niech się w nim zamknie.
Pokojówka uczyniła kilka kroków do wyjścia.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzekła Zuzanna. Natalia zatrzymała się. Pójdź tu, rozkazała.
Pokojówka przystąpiła.
Panna de Valgeneuse wyciągnęła rękę, wzięła ręczne lusterko stojące na nocnym stoliku, przejrzała się i nie zwracając oczu na pokojówkę.
— Jak ja wyglądam dziś z rana, Natalio? zapytała tonem omdlewającym.
— Pięknie, tak jak wczoraj, onegdaj, jak zawsze, odpowiedziała.
— Bądź ze mną szczera, Natalio; powiedz, czy nie uważasz, że jestem nieco zmęczoną?
— Nieco bladą, istotnie, ale i lilie są blade, a nikt im przecie bladości ich nie zarzuca.
— A więc, skoro nie uważasz, żebym była zbyt brzydką, to jak ci mówiłam, wpuść Kamila do buduaru.
Natalia wyszła.
Zuzanna wstała leniwo, wdziała pończochy z różowego jedwabiu, wsunęła nogi w atłasowe błękitne pantofelki wyszywane złotem, zarzuciła wielką suknię kaszmirową ściśniętą w pasie sznurem, zawiązała włosy na tyle głowy, rzuciła okiem w stojące zwierciadło, by zapewnić się o całości tak, jak się zapewniła o twarzy, i przeszła do buduaru, w którym Natalia, jako doświadczona kobieta, stłumiła światło, spuszczając potrójne firanki: gazowe, muślinowe i adamaszkowe.
— Kamilu! zawołała, rozpoznając raczej sercem niż oczyma Kamila de Rozan, siedzącego na kozetce w głębi buduaru.
— Tak, to ja, droga Zuzanno, odpowiedział zrywając się. I przyjął ją w objęcia.
— Nie pocałujesz mnie? rzekła, zarzucając mu oba ramiona na szyję.
— Przebacz mi, rzekł Kamil, zamykając oczy jej pocałunkami, ale smutną mam ci wieść oznajmić, Zuzanno.
— Zona twoja dowiedziała się o wszystkiem? zapytała dziewica.
— Nie, odpowiedział Kamil, przeciwnie, zdaje mi się, że ona jest o sto mil od prawdy.
— Czy mnie już nie kochasz? pytała dalej Zuzanna uśmiechając się.
Na ten raz pocałunek był odpowiedzią Kamila.
— Więc chyba, rzekła Zuzanna drżąc, może powracasz do Ameryki, zmuszony jesteś opuścić mnie, wyjechać, czy tak?
— Nie, nie, Zuzanno.
— Dla czegóż więc powiadasz, iż mi przynosisz złą wieść, skoro nie przestałeś mnie kochać i nie rozłączamy się?
— Jest to wieść bardzo smutna, Zuzanno, rzekł Kamil z westchnieniem.
— Aha! zgaduję, odezwała się dziewica, straciłeś mienie, ale co to szkodzi, kochanku mój, ja bogatą jestem za dwoje, za troje, za czworo.
— To jeszcze nie to, Zuzanno, odpowiedział Kamil.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której, prowadząc kochanka do okna, Zuzanna żywo podniosła jednę z firanek.
Wtedy zewnętrzne światło zajrzało do pokoju i oświeciło młodzieńca. Zuzanna zapuściła wzrok w oczy Kamila, i istotnie wyczytała w nich głęboki wyraz niepokoju. Ale wszystko to nic jej nie mówiło wyraźnego.
— Kamilu, rzekła, patrzaj mi w oczy i powiedz nareszcie, co ci się nieszczęśliwego wydarzyło?
— Mnie osobiście nic!
— A zatem mnie?
Kreol zawahał się chwilę, po której: Tak jest! rzekł.
— Jeżeli mnie, to możesz powiedzieć bez obawy, Kamilu; drwię sobie ze wszystkich nieszczęść tego świata, skoro posiadam miłość twoją.
— Ale nie jesteśmy sami na świecie Zuzanno.
— Powiedziałam ci już, Kamilu, odezwała się namiętnie, że po za obrębem nas nic mnie nie dotyczy.
— Nawet śmierć przyjaciela?
— A czy istnieją przyjaciele? odparła.
— Zdawało mi się, że Loredan, to nietylko twój brat, ale i twój przyjaciel, Zuzanno.
— Loredan! zawołała dziewica, czy to o nim masz mówić?
— O nim, wyraził Kamil skinieniem głowy, tak jak gdyby usta jego nie chciały mówić.
— A tak! mówiła Zuzanna, to chodzi o pojedynek Loredana, wiem wszystko.
— Jakto! wiesz wszystko? zapytał młodzieniec osłupiały.
— Tak jest, wiem, że on obraził pana de Marande w izbie parów i że ma się bić dziś albo jutro. Ale, dodała z uśmiechem, żal mi pana de Marande.
— Zuzanno! rzekł kreol głosem cichym, czy ty tyle tylko wiesz?
— Tyle.
— Więc nie wiesz wszystkiego.
Zuzanna spojrzała na kochanka niespokojnie.
— Oni się bili, dodał Kamil.
— Już?
— Już.
— I co?
— Otóż Loredan...
Kamil zatrzymał się bojąc się dokończyć.
— Loredan jest raniony? zawołała Zuzanna.
Kamil nic nie odpowiedział.
— Zabity? zapytała dziewica.
— Niestety!...
— Niepodobna!
Kamil spuścił głowę na znak potwierdzenia.
Zuzanna wydała okrzyk, w którym było więcej złości niż boleści i upadła na kozetkę.
Kamil zadzwonił na Natalję, i w kilka sekund połączone ich usiłowania zdołały ją otrzeźwić. Wtedy dziewica odprawiła Natalję, i padając na ręce Kamila, płakała obficie.
Niebawem do drzwi zapukał lokaj. Uprzedzony przez stangreta, spieszył zawiadomić kreola, że ciało Loredana przyjechało do pałacu.
W tej chwili i Natalja też ukazała się w sypialni Zuzanny.
Kamil zaprowadził Zuzannę na kozetkę, pobiegł do Natalji i dał jej rozkaz pocichu.
— Co mówisz pocichu, Kamilu? zapytała go Zuzanna.
— Pozwól chwilkę, moja najdroższa, odpowiedział Kamil.
— Ja chcę go widzieć! wykrzyknęła Zuzanna wstając.
— Kazałem go umieścić w jego sypialnym pokoju.
Zuzanna wydała jęk; ani jedna łza nie wyszła z jej oczu.
Wkrótce znów się ukazała Natalja.
Na szelest jej kroków Zuzanna się odwróciła.
— Czy już złożony na łóżku? zapytała.
— Już, pani, odpowiedziała pokojówka.
— Powiedziałam, że chcę go widzieć.
— Pójdźmy, rzekł Kamil.
I podając rękę Zuzannie, usiłował zahartować jej serce przeciw widokowi, jaki miała ujrzeć.
Zuzanna otworzyła drzwi od buduaru wychodzącego na salon i krokiem pewnym zbliżyła się do sypialni brata.
Ażeby stanąć tam, trzeba było przejść przez mały pokoik wybity matami indyjskiemi, oprawionemi w bambus. Była to fajczarnia Loredana.
Aż do drugiej godziny z rana trzej młodzieńcy pili tam i palili. Wszystko w tym pokoju, którego atmosfera przesiąkła była wonią alkoholu i nikotyny, było w takim stanie, w jakim go oni zostawili. Szczątki cygar na kobiercu, kieliszki do połowy napełnione, filiżanki z herbatą niedopite, kilka butelek leżących na ziemi, świadczyły, że młodzieńcy nie myśleli o niebie.
Zuzanna zadrżała spostrzegłszy ślad krwi idący od drzwi pokoiku. Nic nie mówiąc, wskazała ten ślad Kamilowi. Potem z tłumionem łkaniem ukryła głowę na piersiach młodzieńca.
Widząc ten nieporządek, Kamil uczuł, że mimowolnie krew mu bije do twarzy. Głos jakiś mówił mu, że to zły sposób przygotowania się do rzeczy tak ważnej, jak pojedynek, przepędzić noc na śmiechu, paleniu i piciu. Zdawało mu się, iż był nietylko świadkiem, ale wspólnikiem śmierci Loredana. Z takiemi to myślami wszedł do sypialni przyjaciela.
Sypialnia, był to raczej budoar elegantki niż pokój mężczyzny, wybity materją lyońską o tle lazurowem, z wielkiemi wieńcami kwiatów powiązanych srebrnemi wstęgami. Strop, firanki i łóżko były z podobnejże materji. Sprzęty z różanego drzewa. Kobierzec, barwy zeschłego liścia, doskonale uwydatniał sprzęty i obicia. Zwierciadło w głębi łóżka ukazywało trupa w całej jego sztywności.
Zuzanna rzuciła się na łóżko i podnosząc głowę umarłego, krzyknęła z akcentem, przez który nareszcie przebiły się łzy:
— Mój bracie! mój bracie! Kamil stojąc u drzwi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z głową nieco przechyloną, patrzał na tę scenę ze wzruszeniem, do którego sam nie czułby się był przedtem zdolnym. Prawda, że wzruszenie to sprawiały raczej łkania i żale kochanki, niż widok martwych zwłok przyjaciela. Pozwolił swobodnie żalić się Zuzannie; potem, gdy się uciszyła nieco ta głośna manifestacja, zbliżając się do niej:
— Zuzanno! moja droga Zuzanno! szepnął jej do ucha.
Dziewica wydała westchnienie, wszystkie jej nerwy się rozciągnęły, zsunęła się i padła na kolana.
Kamil wziął ją za rękę; potem przesuwając jej jedną rękę pod ramię, podniósł ją i bez oporu z jej strony, pociągnął ku drzwiom, przeprowadził przez pokoik, następnie przez salon.
Oboje weszli do ciemnego buduaru. Kamil wciąż trzymając Zuzannę w objęciach, usiadł z nią razem na kanapie.
Przez chwilę wszystko było tak milczące, jak w grobowej komnacie, gdzie spoczywał umarły. Pierwsza Zuzanna przerwała milczenie.
— A więc, rzekła głosem ponurym, jestem sama na ziemi, bez rodziców, bez rodziny, bez przyjaciół!
— Zapominasz, że ja jestem, Zuzanno! odezwał się młodzieniec, tłumiąc pocałunkiem ostatnią zgłoskę.
— Ty, odparła, zapewne ty mi pozostajesz, ty mnie kochasz, tak mówisz przynajmniej.
— Daj mi sposobność przekonania cię o tem.
— Czy prawdę mówisz? zawołała Zuzanna.
— Dotąd przynajmniej nie kochałem nikogo prawdziwie, oprócz ciebie, rzekł kreol.
— Więc, rzekła Zuzanna, gdybym nawet w tem nieszczęściu mojem znalazła sposobność abyś przekonał mnie o twej miłości, nie wahałbyś się?
— Przyjąłbym skwapliwie z wdzięcznością.
— Słuchaj więc.
Kamil mimowolnie zadrżał. Zdawało mu się, że przy tych słowach jakieś przeczucie złowieszcze wstrząsnęło nim, miał jednak siłę ukryć to wrażenie i z uśmiechem na ustach:
— Słucham cię, odpowiedział.
— Po śmierci brata nie należę już do nikogo, nie potrzebuję nikogo oszczędzać, żadnej obawy, żadnego względu na kogobądź mieć w świecie. Jestem wolną, zależę tylko od siebie, mogę więc uczynić z sobą wszystko, co mi się podoba.
— Zapewne, Zuzanno, ale do czego zmierzasz?
— Chcę powiedzieć, że od dzisiaj jestem twoją, należę do ciebie duszą i ciałem.
— Ą więc?
— Żyć będziemy jedno dla drugiego. Nie opuszczę cię odtąd ani na chwilę.
— Co ty mówisz, Zuzanno, zawołał młodzieniec, zapominasz...
— Że ty jesteś żonaty? Nie, ale co mnie to obchodzi?
Kamil otarł chustką czoło potem zroszone.
— Posłuchaj, Kamilu, mówiła dalej młoda kobieta, odpowiedz mi jak przed Bogiem: czy ty ją, czy mnie kochasz?
Młodzieniec zawahał się.
— Odpowiadaj, nalegała Zuzanna, bo całe moje życie zależy może od słów twoich: dla której z nas dwóch żyjesz?
— Zuzanno! droga moja Zuzanno! zawołał kreol, chwytając ją w ramiona.
Ale młoda kobieta odepchnęła go zlekka.
— Pocałunek nie jest odpowiedzią, rzekła głosem lodowatym.
— Bo też naprawdę, Zuzanno, pytanie twoje nie jest pytaniem.
— Nie rozumiem cię.
— A! odezwał się młodzieniec, składając ręce, czy wątpisz o mnie?
— Mnie tedy kochasz, rzekła, przyciągając go do siebie.
— O! tak, ciebie jedną, odpowiedział kreol głosem stłumionym, ciebie jedną, tylko ciebie.
— Otóż, mówiła Zuzanna, opuszczamy Paryż za tydzień, jedziemy do Hawru, do Marsylji, do Bordeux, gdzie chcesz. Tam weźmiemy pierwszy lepszy statek udający się do Ameryki, do Indyj, do Oceanji. Jak ci się jedna okolica niepodoba, pojedziemy do innej, jeżeli cię znudzi jedna część świata, udamy się na drugą. Płynąć będziemy gdzie nas fala poniesie, gdzie nas wiatr popędzi, poszukamy raju, a znalazłszy go, staniemy.
— Ależ, Zuzanno, zawołał Kamil, nie pamiętasz jakiego to trzeba majątku, ażeby podobne prowadzić życie?
— Nie turbuj się o to.
— Kochanko, rzekł Kamil, mój majątek pochodzi w znacznej części od mojej żony.
— Pozostawisz go jej w całości, zrealizujemy mój: sprzedamy ten pałac, będziemy mieli dwa miljony, sto tysięcy franków dochodu. Ze stu tysiącami można rozrządzać przyszłością.
— Czy tylko pewną jesteś posiadania tych dwóch miljonów? zapytał Kamil.
Zuzanna drgnęła; myśl straszliwa przebiegła jej przez głowę, gdy zapytanie to przeszywało jej serce.
— Ha! rzekła, i ty także słyszałeś o nim.
— O kim? zapytał Kamil.
— O niczem, o nikim, odpowiedziała Zuzanna, przecierając ręką oczy, jakby dla zbudzenia się ze snu przykrego.
— Zuzanno, Zuzanno, ręce twoje są zimne, rzekł kreol.
— Tak, prawda; zimno mi, Kamilu.
— Wróć do swojego pokoju!
— O! Kamilu, krzyknęła Zuzanna z akcentem strasznym, rozdzieleniśmy na zawsze!
— Zuzanno! rzekł młodzieniec prawdziwie wzruszony, przyjdź do siebie; boleść cię uwodzi. To ja, Kamil; jestem przy tobie, całuję cię, kocham!
— Nie! ty wiesz dobrze, że mówię prawdę; ty także słyszałeś o nim.
— Więc to prawda, co powiadają? zapytał Kamil.
— A co powiadają?
— Czy prawdziwą jest historja o testamencie, która zaczyna wychodzić na świat?
— Widzisz! widzisz! Tak, to prawda, tak, kiedy ten człowiek zechce, będę uboższą niż dziecię przychodzące na świat, bo dziecię ma rodziców, a ja nie mam nikogo.
— Więc jest inny spadkobierca?
— Jest, Kamilu, jest; zapomniałam o tem. Jest spadkobierca prawdziwy; brat mój chciał realizować, sprzedawać, chciał... Biedak nierozmyślny! czynił projekty, ale nie spieszył się z ich wykonaniem; śmierć pospieszyła się.
— A tym spadkobiercą jest?...
— Dla nas Konrad de Valgeneuse, którego mieliśmy za umarłego; dla innych Salvator.
— Salvator! ów tajemniczy posłaniec? ów dziwny człowiek? zawołał kreol. Więc wszystko dobrze idzie, Zuzanno, rzeki Kamil, człowiek ten wplątał się także i w moje życie; szorstką ręką potrącił mój honor. I ja także mam do załatwienia rachunek z panem Konradem de Valgeneuse.
— Cóż więc uczynisz? zapytała Zuzanna, drżąc zarazem z obawy i nadziei.
— Zabiję go, odpowiedział rezolutnie kreol.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.