Morituri/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, a żywej fantazji, czcigodny Gozdawa-Gozdowski, długo żyjąc złudzeniami, gdy nagle się z nich ocknąć musiał, przeraził się i począł zrozpaczony szukać środków najdziwaczniejszych, dla okazania, że potrafi coś przecie. Lękał się nadewszystko, aby jemu nie przypisywano upadku, a w duchu sam czuł, że bezczynność i lekkomyślność jego wiele się doń przyłożyć mogły.
Stosując się do zdania przyjętego, natychmiast wyprawił wezwanie do wierzycieli, ażeby dla układów, sami lub przez pełnomocników, raczyli zjechać do Brańska; nie poprzestając jednak na tem, nie mówiąc nikomu nic, po długich rozmyślaniach, postanowił pojechać jeszcze na inny sposób szczęścia próbować. Dziwna myśl przyszła mu po bezsenności długiej nad ranem. Przypomniał sobie dawnego znajomego i krewnego swojego, niejakiego Garbowskiego, którego od bardzo dawna nie widział, lecz słyszał o nim, że się znakomitej dorobił fortuny. Garbowski mieszkał pod samym Lublinem. Mówiono o nim powszechnie, iż począwszy od handlu karmnemi wieprzami, potem tucznemi wołami, z któremi chodził aż do Wiednia, później biorąc znaczne dzierżawy, w stosunkowo krótkim czasie przyszedł do miljonowego majątku. Gozdowski znał go tak ograniczonym i prostym człowiekiem, że z nim dawniej mówić nie chciał. Garbowski bowiem, ledwie trzecią klasę skończywszy z biedą, a po dwu latach nie mogąc z niej dostać promocji, wprost z ławy szkolnej przeniósł się do małego folwarczku, który mu po ojcu pozostał. W sąsiedztwie znaczniejszego miasta, powziął szczęśliwą myśl karmienia wieprzów i wpadł na pomysł genjalny dostarczania im pokarmu taniego a szybko tuczącego, na jaki nikt wprzódy nie trafił. Kupował on stare konie zabezcen i mięso ich dawał swym wychowańcom, obrachowawszy się tak, że go ono prawie nic nie kosztowało. Odbywało się to jakoś tajemnie, bo Garbowski swojego sekretu wydawać nie chciał. Wieprze karmiły się doskonale, sprzedawały łatwo, a raz wszedłszy na szczęśliwą drogę robienia pieniędzy, pan Kacper Garbowski, chodzący w kożuchu, w kozłowych butach, jeżdżący prostym wozem, pijący tylko prostą wódkę, nie potrzebujący żadnych wygód, nie tracący na żadne przyjemności, gdyż największą miał w zbieraniu grosza — bardzo szybko bogacić się zaczął.
Pierwsze tysiące obudziły w nim tylko pragnienie większe jeszcze; spekulował na wołach, począł brać dzierżawy, kupił parę wsi. Potem już rosło to samo, zwiększało się i prosty ów człowieczyna ujrzał się prawie niespodzianie wielkim panem.
Zmiarkował teraz, że tę krwawicę swą powinien był jakoś zużytkować — zapragnął wejść w obywatelstwo, wydobył więc swe papiery szlacheckie, potem, rozmyśliwszy się, pojął za żonę córkę dosyć majętnego dorobkiewicza. Nie zmienił jednak wiele trybu życia dawnego i pieniądze robił. Jejmość była skrzętną gospodynią, on zabiegłym spekulantem... pieniądze i majątki rosły.
Pan Bóg dał syna, macierzyńska miłość i ojcowska duma postanowiły wychować go tak, ażeby wyższe niż rodzice zajął miejsce w społeczeństwie. Do tego majątek dawał mu zupełne prawo. Nie szczędzono nic na wychowanie, ale — niestety — jedynak się nie udał. O ile rodzice byli zabiegliwi i skąpi, o tyle on zawczasu okazał popęd do rozrzutności, hulanki i łotrostwa. Robił długi, przywłaszczał sobie rodzicielskie pieniądze, podpisywał weksle i tracił po szalonemu. Ani surowość ojca, ani łzy matki powstrzymać go nie mogły. Chłopak był żądny wszystkiego, a że sądził się niesłychanie, niewyczerpanie bogatym, postępował sobie bez najmniejszego pomiarkowania. Garbowski płakał nad tem, zarzekał się, że długów płacić nie będzie, a pomimo to, gdy synowi zagrażał wstyd i koza — ratował. Morały padały jak groch na ścianę. Matka, gryząc się nieustannie, umarła, został ojciec tylko i syn, w nieustannej walce z sobą, która staremu życie truła.
Słysząc o fortunie Garbowskiego, której synowskie zbytki wyszczerbić nie mogły, niewiele wiedząc więcej — Gozdowski wbił sobie w głowę, że od niego na ratunek książętom pieniędzy dostać potrafi. Całe to urojenie żadnej dotąd nie miało podstawy... Gozdowski wmówił sobie, że to mogło być natchnienie Ducha Świętego. Pojechał więc do Lublina szukać kuzynka, którego lat dwadzieścia kilka nie widział.
Przybywszy tu, z wielką łatwością się dowiedział, iż stary mieszka w lichym dworku, na tym samym małym folwarczku, który po rodzicach odziedziczył, a synowi wypuścił jedną wioskę z pięknym domem, gdzie wesołe towarzystwa, polowania i gry miały być nieustające. Gozdowski, dobrze się wywiedziawszy, kiedy zastanie starego Garbowskiego w domu, ruszył przed południem. Niedalej niż o milę ukazano mu w wiśniowych krzakach, bzach i topolach ukryty rodzaj starej chaty, niepozornej, lichej, około której kilkanaście stało domów włościańskich. Były to Skoki, dziedzictwo pana Garbowskiego. Przed gankiem o dwóch krzywych słupkach, w którym stało ze sześciu Żydów, czekając na posłuchanie, wysiadł wyelegantowany nasz plenipotent. Wskazano mu izbę na lewo.
Tu, przy okrągłym stole, zarzuconym papierami, mężczyzna otyły, opalony, w szarej kapocie, podpasanej skórzanym pasem, z poza którego chustka kolorowa wisiała, żwawo się ucierał z trzema starozakonnymi o jakąś sprawę wołową. Pieniądze leżały na stole, rozprawiano krzykliwie, hałaśliwie, tak że targ podobniejszy był do zażartej kłótni. Gdy Gozdowski wszedł, ustała wrzawa — Garbowski naprędce Żydków odprawił.
— Będąc w Lublinie, wytrzymać już nie mogłem, abym się wam, kochany bracie, nie przypomniał i nie odwiedził was — jestem Gozdowski.
— A! jak Boga kocham! pan Maurycy. Mój Boże, tyle lat! siadajcież! Żydów zaraz się zbędę.
Tak rozpoczęła się rozmowa i odnowiona znajomość. Garbowski strasznie w oczach plenipotenta wydał się nieokrzesanym, ale sprytu w nim było wiele. O niczem mówić nie umiał, lecz zaczepiwszy interes, okazywał roztropność i przebiegłość nadzwyczajną.
Gozdowski poświęcił parę godzin umiejętnemu badaniu człowieka; mimo wstrętu nawet, napił się z nim wódki i zakąsił zimną kiełbasą i chlebem razowym, bo nic innego w domu nie było. Z gawędy, zręcznie poprowadzonej, dowiedział się Garbowski o położeniu kuzyna, o książętach, o wielkości ich, o dobrach, a troszeczkę o długach i chwilowo przykrych interesach. Gozdowski zdaleka dawał do zrozumienia, jak to się kapitaliści warszawscy ubiegali o lokowanie sum na dobrach książęcych i jakiby świetny można zrobić interes, skupując wierzytelności.
Wieprzarz słuchał z uwagą wielką, ale widoki te nie zdawały się go pociągać bynajmniej; nie odpowiadał ani słowa. Z całą swą umiejętnością Gozdowski, który mówić i malować umiał — nie podziałał na kuzyna. Nie wyrzekł się jednak nadziei, oświadczył, że parę dni jeszcze w interesach książąt zabawi w Lublinie i prosił, żeby się z sobą widywać mogli. Garbowski nie odmówił. Nazajutrz obiadek mieli zjeść razem w hotelu, w którym stał plenipotent.
Tak zasnuwszy pierwszą robotę, nie z bardzo wielką dotąd powodzenia nadzieją — Gozdowski odjechał. Nie było co w miasteczku robić, wałęsał się więc po ogrodzie publicznym, zachodził do cukierni na gazety i czas, ziewając, zabijał.
Pod wieczór zszedł do restauracji na dole, aby coś przekąsić. Zastał tu bardzo liczne i ożywione towarzystwo młodzieży, której przewodniczył chłopak wcale szykowny i piękny, wesoły i dowcipny blondynek. Zdawał się on królem pomiędzy rówieśnikami, których poił, żartował z nich, ucierał się z nimi i naprowadzał na największe szaleństwa. Ściągnął na się uwagę Gozdowskiego, tem szczególniej, że mimo rozwiązłości w słowach i ruchach, zachowywał w obojgu wrodzoną jakąś form przyzwoitość, coś szlachetniejszego od swych towarzyszów. Miał naturalny wdzięk, zwiastować się zdający naturę raczej popsutą, niż złą, a nadewszystko sympatyczną. Wywierał też widocznie na resztę młodzieży wpływ nadzwyczajny i miał nad nią wyższość widoczną, a o wiele przechodził ją bystrością umysłu i wykształceniem. Znać w nim było człowieka, rozpasanego towarzystwem zbyt poufałem, w którem sobie cugle mógł puszczać swobodnie, a razem mającego instynkt lepszego tonu... W niedorzecznościach nawet, które popełniał, był pewien urok, pociągający ku niemu. Wyglądał na panicza wielkiego domu, który sobie pozwala, dla zabawy, rubaszności do zbytku.
Była to widocznie natura energiczna, bogata, rzucająca jeszcze z siebie wulkanicznie zbytkiem ogni wewnętrznych, z której mogło się w przyszłości coś wcale pięknego urobić — jeśliby ją własny płomień nie strawił.
Od chłopca dowiedział się, że to był pan Zygmunt Garbowski, syn jego przyjaciela, ów sławny nicpoń, którego żadną siłą ojciec powstrzymać nie mógł. Pomimo licznego dosyć towarzystwa, Zygmunt, który dokazywał straszliwie, zdawał się nudzić. Towarzysze jego w niczem mu dorównać nie mogli, szydził też z nich nielitościwie, żgając jednego na drugiego. Uchodziło mu wszystko.
Ukryty za drzwiami, jedząc swoje pieczyste z kompotem, które mu się po kuchni brańskiej szkaradnem wydawało — Gozdowski patrzył, słuchał i prawie się pokochał w kuzynku.
Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy się już pokładli, inni porozchodzili, a dwóch drzemiących zostało i Zygmunt jeszcze zimnym grogiem się krzepił — Gozdowski, wyszedłszy z ukrycia, zbliżył się ku niemu z wesołą twarzą.
— Darujesz mi, — rzekł — że choć niebardzo w miejscu, a może i niebardzo w porę ci się prezentuję, ale Bóg wiedzieć raczy, czy się drugi raz w życiu spotkamy. Nazywam się Maurycy Gozdawa-Gozdowski, a jestem twojego ojca bratem ciotecznym.
— A! to mnie bardzo cieszy! i cóż pan tu robi? — śmiejąc się, odparł Zygmunt.
— Robię interesa i zmuszony jestem dla nich parę dni przesiedzieć.
— To się kochany stryjo-wujaszek, czy wujo-stryjaszek, dalipan, nie jestem pewny, jak się to nazywa — strasznie tu znudzi.
— Miarkując z was, nie sądzę, tylko, że jam na to za stary — uśmiechnął się Gozdowski.
— My bo z desperacji dokazujemy, — zawołał Zygmunt — słowo daję, nudy, stryjaszku, zabijające.
— Zajęcia nie masz żadnego?
— Cóż proszę wujaszka robić? kiedy czy tak, czy tak umrzeć trzeba.
— Przynajmniej nie spodziewam się, by to dla was mogło nastąpić tak prędko.
— Przytem na wsi ludzi niema, a czas słotny, — westchnął Zygmunt — gwałtowna więc taka rozrywka rozbudza, jak gimnastyka. Stryjaszek gotów mnie wziąć za zbytnika, ale to środek higjeniczny, metoda Hahnemanna, sławnego Hahnemanna.
— I metoda młodości.
— Tak, dopóki się reumatyzmy i podagra nie odezwą o swoje prawa.
— Ojciec twój wszakże obojga nie ma, — rzekł Gozdowski — to pracowita natura.
— Z nudy, wujaszku, pracuje, bo nie ma co robić, — rzekł Zygmunt — a mając jeszcze takiego syna rozrzutnika, jak ja, musi.
— Cóż waćpan, gospodarujesz, hę? — spytał plenipotent.
— Gospodaruję najwięcej na bilardzie i między butelkami, — mówił wesoło Zygmunt — na tem gospodarstwie znam się doskonale, czy intensywne na spirytusie, czy ekstensywne na mleku z wodą... niema dla mnie tajemnic. Nie można stryjaszkowi grogiem służyć? Mają tu niezły.
— Dziękuję bardzo.
— Albo kieliszkiem czego bądź?
— Nie, nie.
— Jakto? i dwóch szlachciców, notabene koligatów, spotyka się z sobą po raz pierwszy w życiu, a rozejdzie na sucho? E! wujaszku, toby było przeciwne wszystkim tradycjom narodowym.
— Ale proszę cię...
— Ale proszę stryjaszka, honor domu ocalić muszę. Czy byłeś wujaszek u papy w Skokach?
— Dziś rano.
— I poczęstował wódką z kiełbasą, nieprawdaż? — zawołał Zygmunt — i wódkę tę piłeś... i jeszcze ci usta pali, a ja miałbym... nigdy w świecie!
Zaczął gwałtownie dzwonić i tłuc w szklanki; kelnerowie się zbiegli, ilu ich było.
— Słuchaj ty, Żuku, — rzekł do jednego mocno czarnego — macie tu węgierskie wino gęste, stare, słodkie, tokaj, ten, co wiesz?
— A jakże, jaśnie panie.
— Podaj butelkę i kieliszki. Kieliszki raz w życiu daj umyte, a tokaj nieś z uszanowaniem, abyś go nie strząsł... Stryjaszku, — dodał, odwracając się do Gozdowskiego — kobyłka stoi u płotu, nie wykręcisz się, siadajmy. Ci panowie drzemią, nie będę ich budził, gęby ich tego nektaru niewarte; to jest wino, którego wynalezieniem pochwalić się mogę.
Gozdowski oprzeć się nie mógł, prawdę rzekłszy, chłopak mu się bardzo podobał, a kapkę też lubił, zwłaszcza starą.
— Gdzież kochany wujaszek mieszka? — spytał szaleniec. — We własnych dobrach?
— Nie, bo ich nie mam, ale oddawna zarządzam interesami książąt Brańskich.
— Aha, wiem! Widziałem raz księżniczkę Stellę z przyjaciółką jej Antoniną; księżniczka śliczna, ależ śliczna! a panna Antonina pokuśliwa, jak dojrzała wisienka. Czy stryjaszek żonaty? przepraszam.
— Nie.
— I nie kocha się w żadnej z nich?
Gozdowski począł się śmiać.
— Zmiłuj się, jam stary, a księżniczkę kochać można chyba, jak gwiazdę na niebie — zdaleka. Panna Antonina zaś dla mnie za młoda.
— O, zawsze, kochany wujaszku, — odezwał się Zygmunt — zawsze kochać się można i trzeba. To czas bardzo przyjemnie skraca, nikomu nie szkodzi i wielce jest nauczające.
— Jakto nauczające? — rozśmiał się Gozdowski.
— A tak! uczymy się razem serca kobiecego i siebie samych.
Wtem podano tokaj, a był złocisty, gęsty i wonny.
Zygmunt wstał.
— Naszem staroświeckiem winem zdrowia i pomyślności kochanego — wujaszka!
— Dziękuję, ja piję za twoje, panie Zygmuncie, aby ci Pan Bóg dał...
— Upamiętanie, nieprawdaż? zgadłem! — westchnął młodzieniec. — Nawet Panu Bogu, który, jak wiemy, jest wszechmogący, trudno będzie tę szaloną pałkę wystudzić. Taką mam naturę, kochany stryjaszku. Już pono przyjdzie niepoprawnemu pójść ad patres..
— Ja tak źle nie sądzę.
— Niechże za dobrą opinję ucałuję szanownego kuzyna, — zawołał Zygmunt — ale prawda, że drugą butelczynę wysuszymy?
— Nie mogę! za nic!
— Stryjaszek nie zechcesz nadziei rodziny, młodzieńca w kwiecie wieku, narażać na to, aby pił sam, dostał apopleksji i osierocił najczcigodniejszego z ojców. Nie, po kieliszeczku wysmokczemy. Żuk, podaj drugą, a prędko, póki ochotę mamy.
Zygmunt westchnął.
— Pewnie wujaszek już słyszał, jak mnie ohydnie ogadano za ostatniego urwisa? Niesprawiedliwość ludzka! Proszę, byś temu wuj dobrodziej nie wierzył: mam naturę szlachecką, nic więcej. Pracować bardzo nie lubię, hałas mi smakuje, piję dobrze, jem nieźle, umizgać się, to moja rozkosz... ale zresztą mam wszystkie cnoty, możliwe w mym wieku i położeniu.
Śmiał się tak, żartował, śpiewał, skakał i, zabawiwszy do północy pana Gozdowskiego, ledwie go z rozczulonych objęć wypuścił.
Rozstali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
Tejże nocy pan Zygmunt, jakby przeczuwając przybycie ojca swego na wieś, zabrawszy dwóch przyjaciół — odjechał.
Punkt o godzinie obiadowej zjawił się stary Garbowski, zamiast szarej, ubrany w kapotę czarną i z wywieszonemi na niej dewizkami od zegarka. Gozdowski wystąpił z obiadem, o ile restauracja zdobyć się mogła. Kuzyn jednak, nawet po wódce, został milczący, jakby się chciał mieć na ostrożności. Zagajono znowu rozmowę o Brańskich.
— Miałem przypadkiem sposobność wczoraj poznać tu waszego syna — odezwał się Gozdowski.
Stary ręką machnął.
— Miły, żywy, prawda, że trochę rozhulany chłopiec, ale to się utemperuje.
— Już nie wiem jak, nie wiem, — mruczał stary Garbowski — nie mogę mu żadną miarą rady dać, desperuję, powiadam, że... a kocham tę bestyjkę.
— Byłby na to sposób.
— Jaki?
— Wprowadzić go w lepsze towarzystwo, gdzieby się musiał trochę żenować i na poważniejsze osoby oglądać. Między takimi ludźmi, jak nasz młody książę, jak Zenon Żurba, książę generał, musiałby inaczej się znajdować i umiarkować. Wprawdzie niełatwo go tam wprowadzić, bo do naszych książąt przystęp jest... dosyć obwarowany wielu warunkami, lecz na wszystko są sposoby. Gdybyś ty, Garbowski, mnie posłuchał, — wszedł z nimi w interesa, na których nigdy straty mieć nie możesz, synby się tam łatwo wkręcił. Któż to wie? Przy księżniczce jest przyjaciółka jej, panna Antonina Żurbianka, wychowana jak księżniczka i nieuboga, możnaby go z nią wyswatać, a jakby się z nią ożenił, toby się odmienił.
— To go znasz! — chmurno rzekł Garbowski. — To taki chłopiec, że trzeciego dniaby oknem do księżniczki samej wleźć gotów. Gdzie jego ożenić! to szalona pałka! poczciwy w gruncie, ale szalony.
— Tak ci się zdaje, kochany Garbowski, szaleje tam, gdzie bezkarnie można. Są przecie towarzystwa, które najśmielszym imponują. Ho, ho! inaczejby on u nas znajdować się musiał.
Stary głową trząść zaczął i urwał. Po obiedzie wszakże począł bliżej, z przełaja zawsze, rozpytywać o interesa. Gozdowski mu mniej więcej jasno je przedstawił, nie tając, że są dosyć zawikłane. Począł go też żywiej namawiać, żeby, rozpatrzywszy się, wszedł w robotę, zapoznał się z rodziną Brańskich i korzystał z jedynej może sposobności razem wnijścia w świat, wprowadzenia syna i ulokowania kapitałów na najpiękniejszych dobrach w kraju.
Garbowski milczał, nie wyrywał się, nie obiecywał nic, lecz zadawał pytania i docierał do gruntu. Plenipotentowi zdawało się, że go tak na lekką weźmie przynętę, ale przekonał się teraz, iż to była próżna nadzieja. Garbowski nie odrzucał projektu, lecz potrzebował widzieć jasno.
Poszli nad wieczór do adwokata, który utrzymywał interesa prawne majątku w Lublinie. Garbowski zażądał wyciągów hipotecznych i nie zląkł się ich wcale, kiwał tylko głową.
— Hm, — rzekł wkońcu — ja pieniądze na wykupno z długów mógłbym dać, czemu nie... ale co to wam pomoże? Poczekam rok, dwa, dajmy trzy, potem mnie musicie spłacić, a nie, to ja dobra zabiorę.
— My we trzy lata nieochybnie się spłacimy — zawołał uradowany Gozdowski.
— Z czego?
— To nasza rzecz! a jak nie, ma kto inny brać majątki, weźmiesz ty.
Garbowski w głowę się skrobał.
— Zobaczymy, — rzekł — to potrzebuje namysłu, ale — nie jestem od tego. Zjadę na grunt, rozpatrzę się, zobaczymy... może się co uprojektuje.
— Wiesz co, — dodał Gozdowski — wierzyciele są wezwani dla układów do Brańska, przyjedźże i ty w tym samym terminie, to ci najlepiej da poznać interesa... książęta będą ci prawdziwie wdzięczni, daj mi słowo!
— Będę — rzekł prosto Garbowski — i wezmę z sobą pieniądze na wypadek wszelki.
— Weź z sobą i syna także, — dołożył Gozdowski — mnie ten chłopiec interesuje. To twoje dziecko jedyne; puszczone tak samopas, gotowe się zmarnować, możemy je powstrzymać i uratować.
— Byle chciał i głupstwa mi jakiego nie zmalował, bo nie stąpi bez tego, — wzdychając, rzekł Garbowski — czemu nie, czemu nie! Nie żałowałbym już i na interesie coś poświęcić, żeby Zygmunta na ludzi wyprowadzić. Toż to moja troska i bezsenność, ten nieukrócony szaławiła!
— Ja ci powiadam, — dokończył Gozdowski — wpływ lepszego towarzystwa go uratuje.
— Żeby tylko frak chciał włożyć! — mruknął ojciec — bo i z tem bieda będzie. Gotów się ubrać jak do stajni, naprzekór, i wstydu nam narobi — powiadam ci, że szalony.
— Dasz go mnie, nie bój się.
Na tem tedy szczęśliwie stanęło i po jeszcze jednej naradzie, plenipotent wyruszył napowrót do domu, tak rad z siebie, jak jeszcze nigdy w życiu nie był.
— Otóż ja im pokażę, — powtarzał przez całą drogę — co może ten niedołęga Gozdowski. Ja ich uratuję, nie kto inny — ja!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.