My i Oni/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | My i Oni |
Podtytuł | obrazek współczesny |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego |
Data wyd. | 1865 |
Druk | Michał Zoern |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to — niedaléj, niedawniéj jak w tych krwawych chwilach, których rany jeszcze niezgojone boleją, wśród zamętu, który poprzedził wybuch Styczniowy 1863. Na jednéj z ulic Warszawy (straszno jest nawet w powieści wymienić ulicę, aby komisya śledcza wszystkich jéj mieszkańców nie pociągnęła do protokułu i nie wysłała na Sybir hurtem nie znalazłszy winnego) spotkało się dwóch ludzi.
Jeden z nich był osiwiały, słusznego wzrostu, bladéj twarzy, mężczyzna lat pięćdziesięciu kilku; drugi młody, ale jak nasza niemal wszystka młodzież dzisiejszego pokolenia, zwiędły zawczasu, z twarzą okwitłą, zmęczony... W oczach jego płonęła reszta ognia, który nie dogorzał w piersi... Z czoła tego nie patrzyły sny młodzieńcze, z ust nie uśmiechały się nadzieje, na sfałdowanéj marszczkami czaszce, z któréj zawczasu włosy wypadły, ucisk napisał zemstę, despotyzm wyrył wyrok śmierci. Było tam bohaterstwo, ale niespokojne, namiętne, dopraszające się oręża, walki i zgonu; czuć mogłeś zbliżając się do tego człowieka że wiało odeń chłodem konania i gorączką męczeństwa buchało.
Spotkali się, młody przyskoczył i pochwycił dłoń starszego szybko, namiętnie.
— Kość rzucona! rzekł — robiemy powstanie...
— Wy? robicie powstanie? spytał uśmiechając się starszy.
— Co znaczy to wy? odparł gwałtownie odskakując młody człowiek.
— To wy, wiele a bardzo wiele znaczy w istocie, mówił spokojnie pierwszy, to wy znaczy moją w was niewiarę, znaczy podziw nad zuchwalstwem, nad lekkomyślnością, nad gorączką waszą... to wy, wypowiada że czynicie to, co wasze i nasze siły przechodzi!
— Sceptyki, uśmiechał się młody — zobaczysz...
— Zobaczę, rzekł drugi, zobaczę heroizmy daremne i upadek straszliwy.
Zaczęli iść i powoli zbliżyli się do alei... W alejach szron okrywał brylantami drzewa, a słońce otrząsając je przeglądało się w tych klejnotach mających żyć tylko chwilę.
— Mów pan, ciekawym słuchać, odezwał się po chwili blady chłopak.
— Powiem ci myśl moją, ale przeleci mimo twych uszów i serca, bo męczarnie zagłuszyły w was poczucie prawdy, jesteście szaleni boleścią. Tak, mój drogi, powiedziałem wy z podziwieniem, bo kraj, bo wy młode latorośle nie jesteście zdolni do tego, na co się porywacie. Uderzcie się w piersi, uderzmy wszyscy, popatrzmy na społeczność naszą okiem chłodném, bezstronném, nie Polaka co kocha aż do zaślepienia wszystko swoje, ale człowieka, który ma sądzić wedle sumienia i rozsądku. Płomienia dosyć w was, ale tylko płomienia... rzucicie nań garść słomy, buchnie ogień wielki i spłonie. Niestety, niestety! posypmy głowy popiołem, rozedrzyjmy szaty — Polska niema kim, przez kogo zrobić i prowadzić wojny o niepodległość. Nie karabinów nam braknie, ani tych coby je chwycili, mogą się oni znaleźć, znajdą się tacy co z dobrą poginą wiarą, ale kto będzie prowadził? kto pokieruje? gdzie dłonie? gdzie głowy? gdzie wodzowie?
— Za pozwoleniem! przerwał drugi — gdzieżeś widział, aby wybuch podobny znalazł gotowych ludzi, wypadki ich wyrabiają... Występują bohaterowie z łona ludu, męczennicy od warsztatów, wodzowie od młotów i siekier...
— Bywa to, mówił stary wzdychając — cud i u nas się trafić może, ale chyba cud, po ludzku sądząc, wy, co się rzucicie do téj roboty, nie jesteście materyałem do niéj sposobnym...
— O! cierpieć potrafimy!
— Ale nie działać! Złamał was żelazny despotyzm i trucizna jego powolnie w żyły wasze wsączona... Patrzę ja okiem ojca na młode pokolenia i płaczę. Jest gorączka, niema hartu, jest płochość i zarozumiałość olbrzymia, są talenta, ale w pieluchach, bo ich wychowanie nie rozwinęło, bo je zadusiła ciemnota... Wszyscyśmy jak owe rośliny co rosły w piwnicy, puściliśmy łodygi, ale pożółkłe i bezsilne... niemi pniemy się do okienka więziennego, ale gdy dojdziemy do słońca powiędniemy...
— Tyś niewiara chodząca! tyś aparat ostudzający, rzekł młody człowiek — człowiek się psuje słuchając ciebie, trzeba uszy zatykać. —
— Z wielkiego narodu, ciągnął daléj jakby go nie słyszał starszy, pozostały ruiny wielkie. Chcąc się wybić do niepodległości, trzeba było albo zdziczeć jak Grecy, albo się zahartować jak Szwajcarowie ubóstwem, pracą, nauką. U nas ani jednego ni drugiego nie znajdziesz, jesteśmy wycywilizowani do erdredonu, zepsuci zbytkiem, rozmiękli rozpustą wszelaką — jesteśmy pół-oskrobani, niedouczeni, samouki... a gorączkę bierzemy za energią —
— To są występki przeciw narodowi co pan mówisz! każde jego słowo zasługuje na wyrok śmierci... rzekł młody gwałtownie.
— Wydajcie ten wyrok i zabijcie sobie nieużytecznego starego gadułę, odpowiedział chłodno stary, życia nie pożałuję... ale strach śmierci ust mi nie zamknie i przekonań nie zmieni. Tak, mój drogi, nie dorośliśmy do tego aby powstać: szlachty za mało, siedzi na pół w gnoju folwarcznym, pół w salonach zagranicznych, średnia klassa ma chętki, nie ma woli, młodzież ma wolę, a nie ma rozsądku, ma zapał, a nie ma doświadczenia... Tylko wielki naród może się wybić na niepodległość, jednolity, zmężniały... my się nie łudźmy, nie jesteśmy nim, — niestety. Być nim możemy, ale pracować nad sobą byśmy powinni.
Patrzę rok, dodał, na to co się u nas dzieje, i codzień mocniéj się przekonywam, że to będzie ogień słomiany, jest trochę łuczywa, jest kupa mierzwy — drzewa niema! drzewa niema!
— Panie, wybuchnął młody, strzeż się pan! — strzeż pan się! milcz... nie mów tego...
— Mój kochany, rzekł odsłaniając piersi stary, jeźli ci się podoba uderzyć — oto masz serce, bije ono powoli, tu... znajdziesz je łatwo, ja się śmierci nie boję, ani on was, ani od bagnetu moskiewskiego... Włosy mi posiwiały w kopalniach Nerczyńskich, nogi mi osłabły od kajdan niewoli, w przyszłość nie wierzę — zabijcie — proszę!
Młody chłopak spojrzał nań, drgnął i łza zakręciła mu się pod powieką. —
— Z życia, mówił powoli pierwszy, spiłem słodycze wiosenne, zjadłem jesieni piołuny, skwary lata przepaliły mi szpik, przewrzała nim krew w żyłach... nie mam co robić z niedogryzkiem żywota... weźcie je sobie... Ale to nic nie pomoże. Nie powiem wam z pochlebcami, jakich nie brak rewolucionistom zarówno i królom — Bohaterowie jesteście! — jesteście garstką dzieci upojonych, z zawiązanemi oczyma...
— Słuchaj pan, zawołał drąc na sobie odzież blady chłopiec — więc nic nie poczynać? więc siedzieć z założonemi rękami, gdy nieprzyjaciel nęka, gnębi, upadla, więc kłamać mu pokorę, więc całować bizun kozacki?!
— Widzicie moi drodzy, odpowiedział zwolna pierwszy, gdybyście potrafili to zrobić co mówicie, uwierzyłbym w istocie że możecie wyjść na wielkich ludzi... Myślicie że nękany a cierpliwy nie hartuje się ucząc cierpieć, że spodlony a milczący nie jest tym Sparcyatą, któremu skradziony lis piersi wyżarł, a nie jęknął z bolu, że pokorny a nieugiętéj duszy człowiek nic nie znaczy, że ten coby pocałował bizun kozaka nie byłby w stanie potém złamać tego bizuna?
— O! stare i głupie wallenrodyzmy wasze! krzyknął młody.
— Nie! nie, nie! ja was wallenrodyzmu uczyć, ani doń zachęcać nie będę; wallenrodyzm kłamstwem jest, a fałsz nic dobrego nie zrodzi. Wy chcecie iść i bić się, ja mówię wam: idźcie i mężnie cierpcie za prawdę. Co wy robicie? kłamiecie, spikujecie, kryjecie się, a żaden z was nie ma męztwa, gdy go spytają, powiedzieć że jest Polakiem... Gdy na turturach wszyscy jako jeden zeznawać będą prawdę, naówczas Polska się odrodzi.
— Utopje... Towianizmy.
— Tak! tak! myśmy starzy głupcy, wyście młodzi władzcy przyszłości! tak! więc milczę...
I zamilkł stary i szedł ze spuszczoną głową długo... A młodego gryzło milczenie i począł go wyzywać znowu.
— Mówcie, rzekł, już spiłem gorycz z kielicha, nie zlęknę się go dokończyć...
— Mylisz się Władziu kochany, rzekł pierwszy, z goryczy ja ci dałem najsłodszą, piołun, ocet i żółć zostały w naczyniu, we mnie, — tychby ani usta, ani serce twe nie zniesło... Niestety! niestety! ucisk nas złamał i skarlił... nie było nas komu prowadzić, szliśmy na oślep i rozpierzchliśmy się... Dziś miłość ojczyzny jedyne hasło ostatnie co jednoczy, spędzi nas do... jednéj wspólnéj mogiły. Umrzeć potrafimy, ale życia odzyskać — nie!
— Jeżeli tak jest źle, ozwał się w końcu Władysław — stary proroku wynijdź, stań na górze i pokaż nam ziemię obiecaną...
— Tak! Polskę! odparł Jeremi — ale Polska jest ziemią obiecaną tym, co na nią zasłużą... wy coście uczynili dla niéj? czyście przeszli cierpliwie pustynię i morze? czyście wypłakali łzy, czyście wyłamali dłonie, czyście zakuli piersi w pancerze a głowy w hełmy? Nie, z pieluch wynieśliście miłość wyssaną z piersi matek, miłość niewieścią, która się gorącą czuje... a pracować nie umie! Do książek, do trudu, do nauki, do życia w siermiędze i o rażowym chlebie mości panowie... a nie do téj roboty...
Władzio zapłonął i zadrzał znowu.
— Nielitościwy jesteś, rzekł, Jeremiaszu stary.
— A wy chcecie litościwych i pobłażających? litością i cacaniem waszych słabostek nie zrobi się nic, oślepniecie gorzéj.
— Czegoż od nas chcecie? czego? spytał młody...
— Do ołtarza ofiary trzeba iść ludziom czystym, świętym, obleczonym w szaty białe, obmytym, wykąpanym w wodzie życiodawczéj... do ofiarnictwa za ojczyznę potrzeba kapłanów, wyście co najwięcéj, chłopcy do trybularzy...
— Stary jesteś i zgniły, człowiecze, krzyknął Władysław, patrzysz na świat oczyma zaropiałemi, sercem zastygłem, piersią wydychaną... zdaje ci się żeś sam jeden wielki...
— Mylisz się, rzekł spokojnie Jeremi, jam najmniejszy.. i dla tego, że się czuję karłem, nie rwę się do pracy olbrzymiéj...
— Myślicie że nas to ostudzi? mówił porywczo Władysław, o! bynajmniéj...
— O tém wiedziałem z góry! ruszając ramionami szepnął Jeremi.
— Dla czegoż mówicie mi kazanie?
— Boście je słyszeć chcieli... rzekł spokojnie stary...
W téj chwili żótemi, czerwonemi, niebieskiemi otoczony kozakami, ukazał się w alei powóz wielkiego księcia, przechodzący skryli się za drzewo, aby się uwolnić od ukłonu. Staremu uśmiech igrał po ustach...
— Czego się śmiejecie, spytał Władzio, z wielkiego księcia? czy...
— Z wielkiego głupstwa naszego, rzekł Jeremi, najlepsze narzędzie do podźwignienia się odrzuciliśmy z heroiczną zarozumiałością... nie zrozumieliśmy tego, że ten człowieczek przepalony ambicyą, marzył już o koronie, że gdybyśmy raz mu umieli pomagać, on by nas był wyzwolił.
Władysław splunął.
— O! o! Znowu Wallenrody!
— I tego było nie trzeba... dość było trochę cierpliwości, trochę krwi zimnéj... byłby powoli zaczął z nami spiskować, straciliśmy doskonałego sprzymierzeńca.
— W synu Mikołaja...
— To było rękojmią że możeby dokazał swego...
— I chcieliście żeby naród się spodlił?
— Nie, żeby tylko czekał i umiał rachować...
— Marzenie...
— Lepiéj to było niż marzenie, ale już się ono rozwiało... Zresztą pozwólcie mnie na moje hypothezy, ja wam waszych nie bronię. Dowodów bym dostarczyć mógł że moje przypuszczenia są więcéj niż prawdopodobne... Ale co po czasie wznawiać stare dzieje. Co się stało nie odstanie...
— Widzicie stary, widzicie jakeście sami z sobą w niezgodzie, mówicie mi idźcie prawdą, wyznawajcie prawdę i... chcielibyście żebyśmy głaskali przybysza, milczeli, aby go sobie pozykać...
— Idźcie prawdą! powtarzam, rzekł Jeremi — ale pokazałem wam i drugą drogę którą mogliście iść, albo raczéj na któréj możecie stać i czekać cierpliwie... obie mogły doprowadzić do celu, o téj którą idziecie, wątpię.
— Lelewel powiedział podobno, przerwał Władysław, że ludzie po latach czterdziestu na nic się nie zdali do takiéj jak nasza roboty, do niéj potrzeba wiary i sił młodzieńczych, pogardy niebezpieczeństwa... myśmy wedle słów poety „rozumni szałem“; wy...
Jeremi się rozśmiał.
— Szał jest doskonały do roboty trwającéj dwadzieścia cztery godziny, ale gdzie się na dłuższą zabiera, nic po tém... zobaczycie... Wierzę w najlepsze chęci wasze, w najpoczciwsze serca, w złote ofiary pragnienie i do ofiar gotowość, ale to wszystko pochłonie zadanie daleko większe nad wasze siły. Pojmuję ja rewolucyą, a raczéj przypuszczam powstanie narodu całego, ale na to potrzeba ażeby naród był cały, a myśmy jeszcze embryonem narodu na gruzowisku starém... Może na chwilę zapał zlepi te różnorodne pierwiastki nieszczerą i niechętną jednością, ale najmniejsze niepowodzenie znowu je rozbije. Wy poczciwcy bez głów jesteście garścią, szlachta dobrze życzy, nie wiele rozumie, ale jest oględniejszą od was, pociągniecie jéj część, nie pójdą z wami wszyscy i powiedzą wam że w sobie obowiązani są przechować tradycyą narodu... Średnia klassa da się ująć wielką nadzieją odegrania roli politycznéj któréj dotąd nie miała, ludu z małemi wyjątkami nie pociągniecie.
— Lud mieć będziemy! zawołał Władysław.
— Nie, rzekł stanowczo stary, nie, lud nie ma jeszcze za co się bić, za nędzę swoją, za upadek wiekowy, za zapomnienie, nie może i nie będzie... Wy chcecie Polski, on chce chleba, kąta i człowieczeństwa... wprzężony w pług razem z wołem, z wołem pozostanie na zagonie patrząc po ludzku na krwawy bój, może ze łzami, ale bez zapału... Nie dorósł jeszcze do walki.
— Rozgrzeje się i zolbrzymieje...
— Nie, odparł stanowczo Jeremi, nie czyni się w godzinę co wieki rosnąć było powinno... Zacni jesteście moi kochani młodzieńcy, ale raczéj uczyć się historyi niżeli ją robić byliście powinni. Kłamiecie sami przed sobą tak w was wre krew. Ktoż wie, Bóg może jedno pokolenie wasze wychowane przez Muchanowa przeznaczył na heroiczną śmierć, bo do życia było niezdatne.
— Gorzkie słowa... szepnął Władysław niecierpliwiąc się.
— Gorzka zawsze prawda jak piołun, mówił Jeremi, ale piołuny są lekartwem... O Boże nasz, dodał... jakże boleśnie i gorzko patrzeć na was wyznaczonych na zagładę... bez korzyści może... choć nie bez wielkości... tyle rodzin osieroconych, tyle mogił... a po za niemi jeszcze cięższa niewola!!
Odwrócił się stary, ujął chłopca za głowę i pocałował go w czoło.
— Na polskiéj płonce wszczepili Moskale, rzekł, rewulucyjną latorośl swoją... Moskalami jesteście nie wiedząc o tém. Nie Kościuszko i Pułaski, nie Małachowscy i Rejtanowie, ale Pestele i Bakuniny przez was czynią i mówią. Ucisk wywołuje w was oburzenie, a tchórzliwe wychowanie rodzi ślepotę... Ale Bóg wie co czyni... to co żyć nie mogło bez szkody narodu, umrze ze sławą dla niego, z żalem jego.
— Więc jesteśmy na ogień wyznaczeni? spytał drugi.
— Tak mój drogi, uderzcie się w piersi, co wy umiecie, do czegoście zdatni?
— Umrzeć potrafimy!
— I to téż wam los wyznaczył! Umrzecie więcéj niż za Polskę, umrzecie za nieprzyjaciół, za Moskali, śmierć wasza ich czegoś nauczy, nas nic. Wychowańcy ich szkół, ich idei, ich rewolucyi, poświęcacie się aby oni skorzystali ze śmierci waszéj. Zasiejecie ziarno na ich roli... Napróżno wam to mówię, próżnobym odwrócić pragnął nieuchronne... musicie poginąć... A szczęśliwi jeszcze ci którym będzie dano umrzeć, nie zwalać się i wysączyć do kropli ducha, by suchą potém i smutną nie chodzić po świecie łupiną...
Patrząc w przyszłość krwią mi oczy zachodzą... nikt nie odgadnie dróg Bożych... Któż wie na co się to przyda? uczynicie szaleństwo... a Bóg je obróci na jakąś korzyść dla świata... Są fatalizmy! Ma człowiek wolę i rozum, ale jest coś silniejszego nad nie... prawo żywota i dziejów. Wedle tego prawa stanie się co się stać powinno, wyniknie z faktu to co natura jego ma w sobie... Dzieci żałoby, potomkowie ucisku i grzechów... wyznaczeni na zgon, błogosławię was i przebaczam wam... nie mogło być inaczéj... Z przeszłości zostały imiona, w teraźniejszości panuje siła nowa... pójdziecie za starą chorągwią ale na posługi nowéj idei... Bóg reszty dokona...