<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy tu po długiem obezwładnieniu odzyskała zmyły, potrzebowała wiele spokoju i ciszy aby powrócić do pierwszego stanu i pochwycić wątek rozerwanych myśli, przypomnieć wypadki ostatnie i dopytać co się z Juliuszem stało. Nikt jéj o nim powiedzieć nic nie umiał, szukała go napróżno oczyma do koła, nareszcie porwała się aby biedz za nim i odzyskać... gdy w tém uchyliły się drzwi i jedna w świecie postać ludzka która na niéj najprzykrzejsze mogła uczynić wrażenie, praporszczyk od straży, który z nią i Juliuszem obszedł się tak dziko i barbarzyńsko, ukazał się w progu.
Ale tą razą był tu wcale inny człowiek, prawie zawstydzony i upokorzony, Marya nie dostrzegłszy tego wyrazu na jego twarzy, krzyknęła z przestrachu. Na widok obawy jaką wzbudził, oficer się zarumienił, zdawał się wahać co czynić, gdy Marya dała mu znak że mówić z nim nie chce i widzieć nie może.
Pomimo to oficer stał uparcie w progu.
— Wybacz pani, rzekł, winien jestem, ale muszę téż kilka słów powiedzieć i wy musicie mnie posłuchać...
— Przez litość, uspokójcie się, przerwał młody człowiek, nie myślę czynić wam przykrości żadnéj.
— Potém co się stało...
— Tak, potém co się stało, chcę żebyście mnie za zwierzę nie mieli, rzekł gorąco, winien jestem, no! szaleństwo! Ja to sam umyślnie przez gniew i złość narobiłem i téj ostatniéj biedy, ale człowiek człowiekiem i na to żeby głupstwo czynił i żeby poznał że nie dobrze zrobił. Nie powiem wam mojego nazwiska, to rzecz obojętna, ale wyspowiadam wam jak we mnie zrodziła się ta niechęć przeciwko wszystkiemu co polskie... Słuchajcie. Kiedy rewolucya wasza wybuchła i mój pułk został przeznaczonym do Polski na uśmierzanie buntu, szliśmy tam wcale inaczéj usposobieni niżeli dziś jesteśmy, z politowaniem dla was, ze spółczuciem. Nie myśleliśmy cara zdradzić dla głupiéj Polski, aleśmy was żałowali i nie tak ciężko dałaby się czuć ręka nasza, gdybyście wy sami nie rozjątrzyli nas i nie rozbudzili nienawiści... Zaczęliście od oplwania całego narodu, od obelg miotanych przeciwko nam, powtarzano je, tłumaczono, obijały się nam o uszy co chwila, w ostatku złość w nas zrodziliście i oto macie jéj owoce...
— Ale godziłoż się mścić za to na kobiecie, na kalece nieszczęśliwym? szepnęła cicho kobieta...
— Nie! nie godziło się, dodał oficer, było niegodném com ja zrobił i drudzy, ale i w nas krew kipi i myśmy ludzie nie bydlęta; i my gniewemeśmy się unieśli... powiedzcież to braciom waszym że nienawiść narodu ruskiego oni téż sami rozżarzyli bo jéj nie było, że ona jest ich własném dziełem... ale na nią jest lekarstwo... Ja wczoraj zawstydzony zostałem. Oto com wam miał powiedzieć, dodał, a teraz wychodzę, bywajcie zdrowi i szczęśliwsi piękna pani, pospieszę aby waszego... uwolnili. To wyrzekłszy ukłonił się, zamknął drzwi za sobą i wyszedł.
Dla uwolnienia Juliusza i zmiany jego teraźniejszego stanu skazanego do katorhi na przeznaczonego na proste wygnanie w głąb Rosyi, potrzeba było dopełnienia licznych formalności które się jeszcze przez cały ten dzień przeciągnęły. Marya także odzyskawszy cokolwiek sił poszła się domagać uwolnienia, ale komendant, jakeśmy mówili, był Polakiem, lękał się cienia posądzenia o współczucie dla jednego ze swych ziomków i z tego powodu musiano jak najskrupulatniéj dopełnić wszystkich form wymaganych. Nazajutrz dopiero około jedenastéj Juliusz pożegnał swych towarzyszów, zawahawszy się na chwilę, czy godzi mu się z wyjątkowéj łaski korzystać. Ale na pierwszą rzuconą wątpliwość wszyscy jednogłośnie zakrzyknęli nie dopuszczając nawet myśli téj nieużytecznéj ofiary.
— Jakkolwiek byle uczciwie uda się któremu z nas ulżyć swojemu losowi, zawołał Jeremi, należy się ratować. — Ocalając jednostki ratujemy kraj, dla którego stać się mogą użytecznemi w nieprzewidziany sposób. W każdym z nas żyje jakiś atom tradycyi, jakaś cząsteczka narodowego bytu... Cóż nam lub sprawie przyjdzie z tego, że więcéj jednym będzie męczennikiem i ofiarą? Trzeba umieć cierpieć gdy koniecznością jest cierpienie, ale się samobójstwa nie dopuszczać, bo ono zawsze występkiem.
Juliusz spuścił głowę, smutno mu było samemu jednemu, wyłączonemu jakby męczeństwa nie był godzien, opuszczać towarzyszów niedoli. — Wszyscy byli smutni i po cichu płakali gdy się żegnać przyszło, jeden ksiądz choć mu się łza kręciła w oku, śmiał się zapewne aby zbytniego rozczulenia nie dopuścić.
Uściskał i pobłogosławił Juliusza, a po cichu rzekł mu na ucho.
— Mój dobrodzieju... z przeproszeniem... któż cię to wybawił? czy to jaka krewna? czy... wszak jegomość żonaty nie jesteś?
— Nie pytaj się mój ojcze...
— A! to źle! to źle! może, uchowaj Boże... zamężna!
— Nie.
— A no! to jeszcze nic... spodziewam się mój panie, że teraz się z nią ożenisz...
— Niestety! nie wiem czy to będzie podobném.
— Cóż, czy wiara stoi na przeszkodzie?
— Ale nie?
— Więc cóż? mówcie szczerze...
— A! jéj przeszłość! westchnął Juliusz...
Ksiądz pokiwał głową.
— Mój dobrodzieju, byle była skrucha za grzechy, żal szczery i serdeczny, a któż z nas całkiem czysty przed Bogiem! Mówię ci to kochanku im prędzéj unikniesz zgorszenia tém lepiéj.
— Macie zupełną słuszność, rzekł Juliusz... radzicie poczciwie...
— Niechże Bóg błogosławi, dodał po cichu księżyna ściskając go za rękę wesoło... bądź co bądź ona także WMość kocha... bo się umiała poświęcić, a miłość oczyszcza i obmywa.
Wszyscy cisnęli się aby choć słowo przemówić do tego na którego wśród ogólnéj niedoli wionęło trochę szczęścia, wszystkim im zdało się jakby także jakąś kropelkę jego dla siebie otrzymali: lżéj poszli na dalsze wygnanie... mniéj jednym na łańcuchu!
Oficer który wczoraj sobie tak niegodziwie postąpił, dziś był surowym, ale chłodnym, roztargnionym nieco, ale naumyślnie aby wielu złamanych przepisów nie dopatrzeć. — Wczorajsza zimna krew i powaga z jaką więźniowie przyjęli w milczeniu wyrządzone im obelgi, widocznie nań wpłynęła, nie zmienił względem nich ścisłéj karności, ale zaprzestał namiętnego okrucieństwa, poszanował boleść wytrwaną mężnie i godnie.
Juliusz pod strażą jednego tylko policyanta przeszedł do gospody, w któréj progu czekała nań, słowa wyrzec nie mogąc ze wzruszenia, jego wybawicielka.
Spojrzenie na biednego wygnańca odkrywało tak jawne ślady tego co przecierpiał, iż z niéj za każdym rzutem oka nowe wydobywało jęki. Juliusz w istocie był straszliwie zmienionym, kilkomiesięczne więzienie, wewnętrzne walki, katownie moralne, choroba, kalectwo, cytadela, podróż piesza, zestarzyły go o lat kilkanaście, znękały i przygniotły, ale nie złamały ducha. Znać w nim było uspokojenie wewnętrzne i rezygnacyą niewyczerpaną, prawie graniczącą z odrętwieniem.
Z początku powitanie było łzami i milczeniem, nierychło obojgu rozwiązały się usta, a jéj nieśmiało z wahaniem przyszło się spowiadać ze wszystkiego. Musiała wszakże tłumaczyć się aby uniknąć nowych posądzeń o środki jakiemi cudowną prawie ulgę dlań wyjednała.
Poczęła tę spowiedź swoją ze szczerością zupełną, tak aby w umyśle jego najmniejszéj nie zostawić wątpliwości, odmalowała mu uczucia, myśli, kroki poczynione, ludzi którzy jéj dopomagali i choć obawiała się chwalić ze swém poświęceniem, wypowiedziała wszytko aby jasno czytał w jéj duszy.
Przyklękła przed nim w ostatku.
— Panie mój, rzekła pełna wzruszenia, tyś taki wielki a jam tak w oczach własnych nikczemna, tak ciebie niegodna, że nie chcę abyś nawet pomyślał iż ci się narzucam z moją ofiarą i miłością natrętną. Przybyłam aż tu aby ci przynieść jeśli nie swobodę to ulgę w niewoli, alem nie chciała i nie chcę być kulą przykutą do nóg twoich. Tyś swobodniejszy... wypędzisz mnie gdy zechcesz, odegnaj... pójdę, nic nie chcę tylko odejść czystą, usprawiedliwioną w twych oczach... postanowienie moje jest niezmienném, odprowadzę cię do miejsca twojego wygnania, a potém... do matki powrócę. Wdzieję ubogie suknie mojego stanu i będę pracować, a pracując myśleć o tobie i błogosławić ciebie!... Nie jestem godną ciebie — alem chciała téj jedynéj w życiu pociechy, aby odejść zostawując po sobie wspomnienie czyste... abyś mógł myśląc o Maryi nie wstydzić się że ją kochałeś. — Twoja miłość uczyniła mnie istotą nową, odrodziła i podniosła: powinieneś mieć tę pociechę że nie chwilową przemianę ale trwałe sprawiłeś przeistoczenie... Tam została stara matka, brat, rodzina uboga, krewni, powrócę do nich, podzielę ich los... będę myśleć o tobie i żyć zaczerpniętém z tych kilku chwil złotych życiem...
Juliusz nie mogł ust otworzyć, całował ją po rękach i łzy kręciły mu się pod powieką.
— Nie, odezwał się wreszcie, oprócz ciebie nie mam na świecie nikogo, pozostaniesz zemną i podzielim życia resztę z sobą... nie jako kochanka, zostaniesz zemną jako żona. Ja także wiem co ci winienem, nie spełniam obowiązku zimnego, nie płacę długu, skrzywdziłbym tém nas oboje, uczynię to tylko czego się serce moje domaga...
— Nie! nie! odparła Marya, do Wołogdy jedziemy razem Juliuszu drogi, tam, gdy cię umieszczę, gdy się zapewnię że ci będzie dobrze... znośnie przynajmniéj, przynajmniéj spokojnie, zapłaczę i powrócę — nie krzywdź mnie zapłatą... dałbyś mi więcéj niżelim zasłużyła, a ja chcę ażebyś mi został dłużnym... w twém przekonaniu, gdy, niestety! w mojém, ja ci wszystko jestem winna! Imie twoje nie przylgnie do skalanego czoła, do istoty, którąbyś miał prawo choć chwilowo, wspomniawszy na jéj przeszłość, pogardzić... Ale dość tego na dziś, mówmy o czém inném... tyle do mówienia mamy!
Rozmowa choć zwrócona ku innym przedmiotom, powracała mimo woli do wyznań, wynurzeń i domysłów przyszłości. Cały téż dzień zszedł na niéj, a że kilka dni pozwolono odpocząć wygnańcowi nim się w dalszą uda drogę, poświęcili je wspólnym ubolewaniom nad straszliwą teraźniejszością.
Wszelkie przeczucia i domysły przechodziło to na co patrzali.
Mógłże kto przypuścić kiedy, abyśmy my dla Rosyi i dla świata, nie już Polakami, ale ludźmi nawet być przestali, abyśmy zostali wyjęci z ogólnych praw ludzkości, zapewniających własność, mowę, wiarę, obyczaj? aby wygnańcy z własnéj ojczyzny nie znaleźli przytułku i gościnności nigdzie na świecie, nawet tam gdzie ich nie odmawiają wszystkim wydziedziczonym i osieroconym?
Okrucieństwo podżeganego przez dziennikarzy narodu prostego i niewykształconego, mniéj dziwić może jeszcze, niżeli systematyczne posługiwanie się niém rządu, którego cynizm przeraża... Jak sądzić wiek i kraj w których się rzeczy takie bezkarnie dziać mogą?
Juliusz zapominał czasem upojony szczęściem krótkiém o niewyczerpanéj boleści narodu, któréj część na niego spadała, ale wracało jéj wspomnienie rychło, mimo starań Maryi usiłującéj go rozerwać i pocieszyć — oboje płakali razem... chcąc i nie umiejąc przez gęste chmury dojrzeć światełka nadziei. — Nazajutrz dostrzegł raz pierwszy biedny wygnaniec na twarzy swéj towarzyszki śladów długiego trudu, niepokoju, tęsknot i łez... Zmienionym on wydał się Maryi, ale i Marya straszliwie przebolała niepokoje, których piętno wyryło się na jéj czole, w jéj oczach, spieczonych wargach i rozpłomienioném wejrzeniu. Najmniejsze wzruszenie nabawiało ją przykrym kaszlem, a kaszel wywoływał krew na wargi, z którą się ukrywała przed Juliuszem. Była jednak wesołą i udawała zdrową... Odkrycie to przeraziło Juliusza i przyspieszyło podróż do Wołogdy, gdyż nie pokazując po sobie trwogi, pragnął co rychléj dowieść ją do miejsca, gdzieby spoczynek i lekarz mogli jéj siły stracone przywrócić. — Wyjechali więc prędzéj niż sądzili z razu, i mimo powolnéj a dosyć stósunkowo wygodnéj podróży do miejsca, Marya przybyła tu osłabiona, upadająca. Nie chcąc pokazać po sobie że cierpi, kryjąc się z chorobą, umyślnie często dla przekonania o zdrowiu zbytecznie się narażając, szkodziła sobie jeszcze. Zdawało się, że wcale nie dba o jutro i żyje tylko dniem dzisiejszym, ostatki sił dobywała aby nie zdradzić wycieńczenia i cierpienia... Trzeba było troskliwości Juliusza aby odkryć tę boleść tak zapobiegliwie tajoną i nie okazując trwogi, starać się coś na to poradzić.
Juliuszowi wprawdzie Wołogda naznaczoną została za miejsce pobytu, na czas nieokreślony, ale jak wszystkich tak jego poddano rozporządzeniu władz miejscowych, które wyrokowały o pozostaniu w mieście lub zamieszkaniu w gubernii.
Zależało to od kaprysu, fantazyi, łaski gubernatora i jego kancellaryi.
Juliusz zarówno i Marya pragnęli pozostać w samém mieście, gdzie już była kupka Polaków, lekarz i łatwiejsze życia wygody; Marya miała nawet listy polecające i zaraz nazajutrz wymknęła się z niemi, prawie pewna, że łaskę o którą im tyle szło, wyrobić potrafi.
Urzędnik wysoki, któremu została poleconą, z razu nawet jéj przyjąć nie chciał, posłała list i ten jéj drzwi otworzył nareszcie; ale spojrzawszy na chmurną twarz wszechwładzcy, czuła jak ją chłód i zwątpienie objęły. Człowiek to był widocznie zrosły od dzieciństwa w papierach urzędowych, zaschły w nich i bez kropli uczucia, oblicze żółte, zmęczone i niedozwalające się spodziewać nawet udanéj względności.
Zastała prewoschodytelstwo nad stołem i listem petersburskim, skłonił jéj zaledwie głową, siedzieć nawet nie prosząc.
— Mikołaj Andrejewicz pisze mi, rzekł, polecając was mojéj opiece... Czy jesteście tu zesłani? nie miałem jeszcze raportu... nic nie wiem o was.
Począł szukać w papierach...
— Ja przybyłam tu dobrowolnie, odpowiedziała Marya, towarzysząc zesłanemu na mieszkanie krewnemu, za którym was mam prosić.
— Jak się zowie? jak się zowie? zapytał żywo urzędnik.
Marya z przestrachem powiedziała imie, twarz wszechwładzcy zachmurzyła się nieco.
— Wiem, wiem, rzekł, jest już tu o nim wiadomość... ale dla czego sam dotąd nie przyszedł się przedstawić?
— Tylko cośmy przyjechali, leży chory!
— Chory? spytał urzędnik... wszyscy chorzy gdy im potrzeba się stawić przed władzą... Czegoż chcecie? jakiéj opieki? Rząd opiekuje się dosyć temi ludźmi, więcéj niż warci... A tyle z niemi kłopotu...
— Prosiłabym z powodu jego choroby, abyś pan był łaskaw zostawić nas tu w mieście...
— To być nie może, przerwał prędko urzędnik, jemu naznaczono już mieszkanie w miasteczku ....orach..., tu jest aż nadto wygnańców... mówię wam, bardzo mi żal, ale to być nie może...
— Ale panie...
— Ale moja pani, mówiłem raz że to być nie może; ja spełniam co mi polecają, łask robić nie mogę... i nie chcę... Jestem człowiekiem, mam ludzkie uczucie, wszakże pieścić tych co powinni cierpieć, nie widzę potrzeby... Będzie wam tak dobrze w .... orach jak i tu, jest doktór, chleba dostać można... wody dosyć... z głodu nie umrzecie.
— Ale on jest chory...
— A cóż mi do tego? nie mam obowiązku w to wglądać... chory, to wyzdrowieje...
Maryi łzy puściły się z oczów, sił zabrakło, wszechwładzca spojrzał na nią i ruszył ramionami.
— Wy, jeśli się wam podoba, możecie zostać w Wołogdzie, ale on pojedzie...
— Mam nadzieję...
— Nie miejcie nadziei, nie robię wam żadnéj... Jest ich tu już aż nadto... będą się schodzić i spiskować, dosyć kłopotu i z tymi.
Marya zamilkła; urzędnik zanurzył się w papierach i pożegnał ją skinieniem głowy.
Nie odchodziła wszakże, — blady starzec podniósł po chwili głowę i widząc ją stojącą uparcie, spytał:
— Czy żądacie więcéj?
— Nic więcéj, tylko téj jednéj łaski, abyśmy przynajmniéj, dopóki on sił nie nabierze, mogli tu pozostać. Postarałabym się może o dozwolenie z Petersburga...
Urzędnik się uśmiechał szydersko, machając ręką.
— Chociażbyście mieli to pozwolenie, ja nie pozwolę, rzekł. Jest ich tu dosyć, jest aż nadto. Dla czegoż znowu mamy się rozpadać nad losem tych którzy przewinili najsrożéj buntem przeciwko prawéj władzy? dla czego mielibyśmy my pieścić ich i troskliwie oszczędzać, gdy zasłużyli na daleko cięższe ukaranie?.. Proszę was, dajcie mi z tém pokój.
— Ależ i winowajcy są ludźmi... odezwała się Marya — a uczucie miłosierdzia chrześciańskiego...
— Nic mnie nie nauczycie, odparł szorstko urzędnik, wierzcie mi to czas stracony, daję wam parę dni na spoczynek... ale rozporządzenia nie odwołam...
Marya postała chwilę w milczeniu, ale widząc że próżnoby chciała tę istotę bezduszną poruszyć, wyszła zapłakawszy. Juliusz był tak oburzony, że nawet tych dwóch dni spoczynku nie przyjął, bądź co bądź postanowił ruszyć na miejsce przeznaczenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.