Nędznicy/Część trzecia/Księga szósta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Każde społeczeństwo ludzkie posiada w swoich głębiach to, co nazywają, w teatrach ostatniem piętrem dolnem. Grunt społeczny wszędzie jest podkopany: częścią w sprawie dobrego, częścią w sprawie złego. Te prace górnicze układają się warstwami; znajdziesz tam galerje niższe i wyższe. Znajdują się wyżyny i głębie w tych ciemnych podziemiach, które zwalają się niekiedy pod ciężarem cywilizacji, i które nasza obojętność i niedbałość depcze pod nogami. Encyklopedja w zeszłym wieku była taką kopalnią, prawie stojącą otworem na światło słoneczne. Ciemności, które w labiryntach katakumb wysiadywały pierwotny chrystjanizm, czekały tylko sposobności, ażeby wybuchnąć pod panowaniem Cezarów i zalać światłem ród ludzki. Ponieważ w uświęconych cieniach mieści się wyczekujące światło; wulkany też są pełne cienia gotowego lada chwila błysnąć płomieniem. Każda lawa zaczyna od tego, że jest nocą. Katakumby, w których odprawiano pierwszą mszę, nie były jedynie piwnicą Rzymu, ale były raczej podziemiami świata.
Pod budową społeczną, tym cudem architektonicznym, który jest jednak zarazem ruderą, znajduje się mnóstwo wydrążeń wszelkiego rodzaju. Jest tam i podkop religijny, i filozoficzny, i polityczny i ekonomiczny. Ten wali oskardem idei, ten liczby, ten gniewu. Nawołują się wzajemnie z jednej katakumby do drugiej. Utopje wędrują pod ziemią kanałami górniczemi. Rozgałęziają się we wszystkich kierunkach. Niekiedy się spotykają i bratają z sobą. Jan Jakób pożycza swego oskarda Diogenesowi, który mu w zamian za to użycza latarki; niekiedy walczą z sobą. Kalwin bierze się za łeb z Socynem. Ale nic nie wstrzymuje, ani nie przerywa dążenia tych wszystkich energji do celu i tej obszernej jednoczasowej działalności, która złącza tu i owdzie, wdziera się, zstępuje, znowu się wspina pośród tych ciemności i która zamienia zwolna części zewnętrzne na wewnętrzne; ogromne rojenie się nigdy niezbadane. Społeczność zaledwie się domyśla tego podkopywania, które w spokoju zostawia powierzchnię a ryje jej wnętrzności. Ile piętr podziemnych, tyle prac różnych, tyle rozmaitych wydobywań. Cóż wychodzi z tych przepaści, z tych poszukiwań? Przyszłość.
Im głębiej się zapuszczać, tem więcej tajemniczych znajdzie się pracowników. Do pewnego stopnia, który mędrzec społeczny umie rozpoznać, praca ma cel dobry. Po za tym stopniem zaczyna być wątpliwą i mieszanej natury; jeszcze niżej, staje się straszną. W pewnej głębokości, pieczary nie są już przystępne duchowi cywilizacji, napotyka się tam już kres, do którego jedynie człowiek oddychać może; kończy się tam wszystko zwyczajne, a początek potworów staje się możebnym.
Dziwną jest drabina, prowadząca ku zejściu; każdy z jej szczebli styka się z odpowiedniem mu piętrem, na którem prawdziwa mądrość może postawić nogę i gdzie się napotyka jednego z tych pracowników niekiedy boskich, czasem potwornych. Po pod Janem Huss znajdziesz Lutra, po pod Lutrem Kartezyusza, po pod Kartezyuszem Woltera, po pod Wolterem Condercerta, po pod Condercetem Robezpierra, po pod Robezpierrem Marata, po pod Maratem Baboeuf’a. I tak ciągle dalej. Niżej jeszcze, niewyraźnie u granicy, która dzieli rzeczy nierozpoznalne od rzeczy niewidzialnych, spostrzegasz w ciemnościach innych ludzi, którzy może nie istnieją wcale. Wczorajsi z pomiędzy nich są widmami, jutrzejsi larwami. Oko ducha rozróżnia ich dokładnie, praca zarodkowa przyszłości stanowi jedno z widzeń mędrca.
Świat w otchłaniach, w stanie niewykształconego jeszcze płodu, cóż za olbrzymi zarys!
W ubocznych podkopach znajdziesz tam także Saint Simona, Owen’a i Fouryer’a.
Zaprawdę, jakkolwiek łańcuch boży niewidzialny wiąże pomiędzy sobą, pomimo ich wiedzy, wszystkich tych kopaczy podziemnych, którzy prawie zawsze mają się za odosobnionych a nie są niemi, prace ich wielce są rozmaite, i światło jednych staje nieraz w przeciwieństwie z jaskrawością płomienistą drugich. Jedne z tych prac są treści rajskiej, drugie natury tragicznej. Jednak, jakiebądź jest między niemi przeciwieństwo, wszystkich tych pracowników od najszczytniejszego do najbardziej nocnego, od najmędrszego aż do najszaleńszego, zbliża jedno wspólne podobieństwo, a tem jest bezinteresowność. Zostawiają się na uboczu, omijają siebie, nie myślą bynajmniej o sobie. Widzą przed sobą co innego, jak siebie. Wszyscy oni mają wzrok, a wzrok ten szuka tylko prawdy bezwzględnej.
Źrenica-cień jest znakiem czego innego.
Od niej rozpoczyna się złe. Wobec tego któremu brak spojrzenia, zamyśl się i zadrżyj. Budowa społeczna ma swoich czarnych górników.
Jest kres, u którego zgłębienie staje się pogrzebaniem, i gdzie światło gaśnie.
Po pod wszystkiemi temi podkopami, któreśmy tylko co pooznaczali, po pod temi wszystkiemi galerjami, po pod tym całym niezmiernym systematem żył podziemnych postępu i utopii, nierównie głębiej jeszcze w ziemi, niżej jeszcze od Marata, niżej od Baboeuf′a, jeszcze niżej, nierównie niżej, daleko niżej i bez związku jakiegokolwiek z piętrami wyższemi, znajduje się podkop ostatni. Miejsce straszliwe. To właśnie miejsce nazywaliśmy ostatniem dolnem piętrem. To dół ciemności. To pieczara ślepych. Inferi.
Miejsce to bezpośrednio już dotyka otchłani.
Tam wszelka bezinteresowność już przepada. Zwolna wykształca się tam szatan; każdy dla siebie. Ja, niemające oczu, wyje, szuka, maca, ryje i żre. Ugolino społeczny znajduje się w tej otchłani.
Dzikie cienie, które się snuję po tej czeluści prawie już bydlęta, prawie widma, nie zaprzątają się bynajmniej powszechnym postępem, nie wiedzę nawet co jest idea i słowo, nie dbają o nic jak tylko o nasycenie samolubne. Są one prawie bezwiedne i tkwi w rdzeniu ich istoty jakiś rodzaj straszliwego zatracenia. Mają dwie matki, które są macochami: ciemnotę i nędzę. Jedynym ich przewodnikiem jest potrzeba; a jedyną formę zadowolenia, pragnienie. Są zwierzęco-żarłoczne, to jest okrutne: nie na sposób gnębiciela, ale na sposób tygrysa. Z cierpienia, te straszydła idą w zbrodnię: połączenie nieuchronne, związek szalonego obłędu, loika ciemności. To co się czołga w tych ostatecznych głębiach społecznych, to już nie stłumione wołanie o prawdę bezwzględną, to dopominanie się o swoje prawa materji. Człowiek staje się tam smokiem. Łaknąć, pragnąć, jest tam punktem wyjścia, być szatanem to punkt dosięgnięcia celu. Z tej pieczary, wychodzi Lacenaire.
Rozpatrywaliśmy niedawno w czwartej księdze, jeden z przedziałów górnej warstwy kopalni, to jest wielki podkop filozoficzny. Tam, jakeśmy to powiedzieli wszystko jest szlachetne, czyste, godne, uczciwe. Tam zapewne także mylić się można, i bywają nieraz pomyłki; ale błąd tam nawet jest godny poszanowania, tyle się w nim mieści bohaterstwa. Całość pracy, która się tam odbywa, ma przecież imię jakieś: postęp.
Przyszła chwila zajrzenia w inne głębie, głębie ohydy.
Będzie zawsze istniała po pod społecznością i to aż po dzień rozproszenia ciemnoty, (kładziemy osobliwszy nacisk na to) ogromna jaskinia złego. Ciemnica ta znajduje się po pod wszystkiemi innemi, i jest nieprzyjaciołką wszystkich. Jest to wyłączna nienawiść. Ciemnica ta nie zna mędrców, sztylet jej nigdy nie zatemperował pióra. Czarność jej nie ma najmniejszego związku ze szczytną czarnością atramentu. Nigdy ta noc, której palce się skurczają pod tem zatęchłem sklepieniem, nie przerzucała kart książki, ani rozkładała dziennika. Baboeuf jest tylko przemysłowcem dla Cartouch’a; dla Schinderhannes’a, Marat jest tylko arystokratą. Ćma, co zaludnia tę pieczarę, uwzięła się podsadzić wszystko.
Nie tylko w swojem potwornem rojeniu się podkopuje porządek społeczny obecny, podkopuje także filozofję, podkopuje naukę, prawo, myśl ludzką, cywilizację, podkopuje postęp. Nazywa się po prostu złodziejstwem, nierządem, morderstwem i rozbojem. Jest ciemnością i żąda zamętu. Sklepienie jej zbudowane jest z ciemnoty.
Wszystkie inne, górniejsze, zakładają sobie jeden cel tylko, znieść ją. Ku temu to dążą, z pomocą wszystkich swoich sposobów naraz, przez ulepszenie bytu rzeczywistego, równie jak i przez poszukiwanie prawdy bezwzględnej filozofia i postęp. Zniszczcie ciemnicę — ciemnotę, a pozbędziecie się zarazem kreta zbrodni.
Streśćmy w kilku słowach część tego, cośmy tylko co wypowiedzieli. Jedynem niebezpieczeństwem społecznem jest — cień.
Ludzkość jest to jednolitość. Wszyscy ludzie są utworem z jednej gliny: tenże sam nieujęty cień przed przyjściem na świat, toż samo ciało przez ciąg życia, tenże sam popiół po jego skończeniu. Ale ciemnota dorzucona do gliny ludzkiej, poczernia ją. Ta nieuleczona czarność przenika do głębi człowieka i staje się tam złem.
W owej epoce Marjusz był pięknym młodzieńcem średniego wzrostu; miał bujne, bardzo czarne włosy, czoło wysokie i rozumne, nozdrza rozdęte i namiętne, powierzchowność szczerą, i spokojną, i w całej swej postawie coś niedającego się wypowiedzieć, co było zarazem dumą, zamyśleniem i niewinnością. Profil jego, którego linje były zaokrąglone, a niemniej jednak męzkie, był nacechowany tą słodyczą typu germańskiego, który się wmieszał w krew francuzką od strony Alzacji i Lotaryngji, i tym najzupełniejszym brakiem ostrości rysów, który tak wybitnie odznaczał Likambrów pośród Rzymian; i który odróżni ród lwi od rodu orlego. Znajdował się właśnie w tej porze życia, kiedy to umysł człowieka myślącego składa się prawie w równej części z głębokości i z prostoty. W razie nadejścia stanowczej jakiejś chwili, miał wszystko co potrzeba, żeby się pokazać do niczego; nieco silniejsze pociśnięcie sprężyny, a mógł się stać szczytnym. Jego obejście było ostrożne, chłodne, grzeczne, mało wylane. Ponieważ miał usta prześliczne, wargi jak może być najświeższe, i zęby najbielsze w świecie, uśmiech jego wynagradzał to, co było nazbyt surowego w reszcie twarzy. W pewnych chwilach, osobliwszem było przeciwieństwem to czoło czyste i ten uśmiech pełen rozkoszy. Wielkiem też było spojrzenie jego niewielkiego oka.
W czasach największej jego biedy, uważał nieraz, że dziewczęta oglądały się za nim, kiedy przechodził. Wtedy uciekał albo się ukrywał ze śmiertelną trwogą w duszy. Sądził, że mu się przyglądały: dla jego nędznej odzieży, żeby się z niego śmiać później: w istocie zaś przyglądały się jego pięknej powierzchowności, żeby o niej marzyć potem.
To nieme nieporozumienie pomiędzy nim i ładnemi dziewczętami napotykanemi po drodze, zrobiło go dzikim. Nie wybrał żadnej, dla tej jednej przyczyny, że uciekał przed wszystkiemi. I tak żył w sposób niedokonany, w sposób głupi, jak znajdował Courfeyrac.
Courfeyrac mówił mu także:
— Nie staraj się o to, aby być koniecznie wielce szanownym. Oto ci dam jedną radę. Nie tyle szperaj w książkach, a więcej się rozglądaj po Kasiach i Marysiach. Te nic dobrego mają w sobie jednak niejedną rzecz dobrą, o wielki Marjuszu! Wiecznie tylko uciekając i rumieniąc się, zrobisz się bydlęciem.
Innemi razy, Courfeyrac, spotkawszy go, mówił mu: — Jak się masz, mości książę?
Po każdym podobnym koncepcie Courfeyrac‘a, Marjusz przez jaki tydzień przynajmniej więcej jeszcze niż kiedy unikał kobiet, i to równie młodych jak starych, a w dodatku jeszcze i Courfeyrac’a.
Znajdowały się jednak w całym ogromie stworzenia dwie kobiety, których Marjusz nie unikał, i na które wcale nawet nie zwracał uwagi. Prawdę mówiąc, byłby go nawet wielce zdziwił, ktoby mu powiedział, że to są kobiety. Jedną z nich była brodata baba, która zamiatała jego izdebkę, i z powodu której mawiał Courfeyrac: „Marjusz nie potrzebuje nosić swojej brody, bo go w tem wyręcza służąca“. Drugą była jakaś mała dziewczynka, którą widywał bardzo często, nigdy na nią nie patrząc.
Więcej już jak od roku Marjusz zauważył w jednej z odosobnionych alei ogrodu Luksemburskiego, która tworzy przedłużenie tarasu szkółki, jakiegoś mężczyznę z bardzo młodą dziewczynką, prawie zawsze siadających obok siebie na jednej ławce, w stronie najbardziej odludnej, od ulicy Zachodniej. Za każdym razem, kiedy traf, lubiący wiązać się do przechadzek ludzi, których wzrok zwrócony jest w siebie, sprowadzał Marjusza do tej alei, a zdarzało się to prawie codzień, młodzieniec zawsze tam znajdował tych dwoje ludzi. Mężczyzna mógł mieć lat sześćdziesiąt, zdawał się być smutnym i poważnym; cała jego powierzchowność nosiła tę cechę siły i zmęczenia zarazem, która odznacza dawnych wojskowych. Gdyby był nosił jaką wstążeczkę, Marjusz mógł by sobie powiedzieć: To jakiś dymisjonowany oficer. Wyglądał na człowieka dobrego ale nieprzystępnego, i nigdy nie zatrzymywał swojego wzroku na wzroku niczyim. Nosił granatowe spodnie, takiż surdut i kapelusz z szerokiemi skrzydłami, co wszystko wyglądało zawsze bardzo świeżo; czarną chustkę na szyi i kwakrowską koszulę, to jest śnieżnej białości, ale z jak najgrubszego płótna. Jakaś gryzetka, przechodząc raz koło niego, rzekła: „To jakiś wdowiec wcale porządny“. Miał włosy bardzo białe“.
Kiedy dziewczynka, towarzysząca mu, po raz pierwszy przyszła usiąść z nim na tej ławce, którą odtąd przybrali sobie jakby za własność, miała powierzchowność podlotka od lat trzynastu do piętnastu, była chuda tak dalece, że ją to aż oszpecało, niezgrabna, niepokaźna i obiecywała zaledwie mieć kiedyś dość ładne oczy. Tylko, że te oczy patrzyły zawsze śmiało jakoś, z pewnym rodzajem nieprzyjemnego zuchwalstwa. Ubrana była w sposób pół stary, pół dziecinny, który odznacza zwykle pensjonarki wychowywane po klasztorach. Miała na sobie sukienkę z grubego czarnego merynosu, niezgrabnie skrojony. Oboje wyglądali wtedy na ojca i córkę.
Marjusz przypatrywał się przez parę dni temu starem u mężczyźnie, który nie był jeszcze starcem, i tej dziewczynie, która nie była jeszcze młodą, potem przestał na nich uważać. Oni też ze swej strony nie zdawali się go widzieć nawet. Rozmawiali z sobą spokojnie i obojętnie. Dziewczyna szczebiotała nieustannie bardzo wesoło, stary człowiek zaś mało się odzywał, i czasami tylko wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym niewysłowionego przywiązania.
Marjusz nabrał machinalnego nawyknienia do przechadzania się po tej alei. Zawsze ich tam znajdował nieodmiennie.
Oto jakim sposobem rzecz się działa:
Marjusz najzwyklej przychodził od końca alei przeciwnego ławce, na której siadali. Przebywał całą jej długość, mijał ich, potem wracał aż do miejsca przez które był przyszedł, i zaczynał na nowo. Przechadzał się w ten sposób tam i napowrót kilka razy, przechadzkę tę zaś powtarzał kilka razy na tydzień, a nie przyszło nigdy do tego, żeby się sobie choć ukłonili nawzajem. Jegomość ten i ta dziewczyna, jakkolwiek zdawali się unikać wszelkich spojrzeń, właśnie może dlatego, że ich unikali, obudzili nieco uwagę kilku studentów, używających niekiedy przechadzki wzdłuż alei Szkółki. Zdarzało się to pracowitym po wysłuchaniu lekcji, drugim zaś po ukończeniu kilku partji bilardu. Courfeyrac, który się liczył do ostatnich, przyglądał im się czas jakiś, ale znalazłszy, że dziewczę było brzydkie, szybko i starannie usunął się na bok. Ale uciekł na sposób Partha, rzucając im po za siebie przezwisko. Uderzony głównie barwą sukienki dziewczyny i włosów starego, nazwał pierwszą: panna Czarna, a drugiego: pan Biały, co się tak przyjęło, że w braku wiadomości co do prawdziwego ich miana, przezwisko uszło za nazwisko. Studenci mówili: Ach! otóż pan Biały na swojej ławce. I Marjusz, idąc za drugiemi, znalazł rzeczą wcale właściwą nazywać tego nieznanego jegomości — Białym.
I my pójdziemy w ślad za niemi; będziemy także nazywać nieznajomego panem Białym, dla ułatwienia opowiadania.
W ten sposób widywał ich Marjusz codzień o jednej godzinie, przez cały ciąg pierwszego roku. Jego mość dość mu się podobał, ale dziewczyna wydawała mu się wcale niemiłą.
Następnego roku, właśnie w chwili tego opowiadania, do której czytelnik doszedł, przerwało się było nawyknienie Marjusza do przechadzek po ogrodzie Luksemburskim. Marjusz sam, nie wiedząc czemu przez całe pół roku ani postał nogą w swojej alei. Nareszcie wrócił tam dnia pewnego. Było to w jasny poranek letni; Marjusz czuł się wesołym i lekkim, jak to się bywa w czas pogodny. Zdawało mu się, że miał w sercu wszystkie śpiewy ptaków, które go dolatywały i wszystkie płatki błękitnego nieba, które widział po przez liście drzew.
Poszedł prosto do swojej alei i kiedy stanął u jej końca, spostrzegł, zawsze na tej samej ławce, tę parę zdawna sobie znaną. Tylko, że kiedy się zbliżył, ujrzał tego samego starego mężczyznę, ale zdawało mu się, że to już nie była ta sama dziewczyna, Młoda osoba, którą w tej chwili miał przed oczami, była to dorosła i piękna istota, mająca wszystkie kształty najbardziej urocze kobiety, znajdującej się właśnie w owej chwili życia, kiedy się one splatają jeszcze ze wszystkiemi najniewinniejszemi wdziękami dzieciństwa; chwila to przelotna i nieujęta, którą mogą oddać te dwa wyrazy tytko: lat piętnaście. Były to prześliczne ciemne włosy, cieniowane w odbłyski złotawe, czoło, które się zdawało wykutem z marmuru, lica niby z różanego liścia, rumieniec bladawy, bladość ożywiona, usta wdzięczne, które rozjaśniał uśmiech na podobieństwo łagodnej światłości, z których wychodzące słowa zdawały się być muzyką; głowa, którąby był Rafael dał Madonnie, spoczywająca na szyi, którą by Jan Goujon dał Wenerze. I jakby dla uzupełnienia szczególnego wdzięku tej ślicznej twarzy, nos nie był właściwie pięknym; był raczej ładnym: ani prosty, ani zgięty, ani włoski, ani grecki; był to nosek paryzki, to jest: coś dowcipnego, figlarnego, nieregularnych a jednak czystych zarysów, które wprawiają w kłopot malarzy, a zachwycają poetów.
Przechodząc koło niej. Marjusz nie mógł widzieć jej oczów, które miała ciągle spuszczone; ujrzał tylko długie ich ciemne i cieniste rzęsy, rzucające na resztę twarzy jakiś urok wstydliwości.
Nie przeszkadzało to pięknemu dziewczęciu uśmiechać się, słuchając co mówił do niej człowiek z białemi włosami: i nie było nic rozkoszniejszego jak ten świeży uśmiech przy spuszczonych oczach.
W pierwszej chwili myślał Marjusz, że to była inna córka tego samego człowieka: zapewne siostra tej dawnej. Ale skoro bezwiedne nawyknienie przechadzki przyprowadziło go powtórnie przed ich ławkę, i kiedy się przyjrzał uważniej, poznał, że to była ta sama. W przeciągu sześciu miesięcy, z dziewczynki zrobiła się panna, oto cała tajemnica. Nic zwyczajniejszego nad to zjawisko. Przychodzi chwila, w której dziewczęta rozwijają się w okamgnieniu, i jednym razem stają się skończonemi różami. Wczoraj zostawiłeś je dziećmi, dziś czujesz, że cię mogą nabawić kłopotu.
Co do tej, nie tyle ona wyrosła, ile jakoś wyidealniała. Podobnie jak w kwietniu, dość kilka dni niektórym drzewom do okrycia się kwiatami, jej dość było pół roku do okrycia się pięknością. Po prostu nadszedł był jej kwiecień.
Spotyka się nieraz ludzi, którzy dotąd ubodzy i oględni znagła, jakby się rozbudzili dopiero, przeskakują, z oszczędności do zbytku, pozwalają sobie na wszelkiego rodzaju wydatki, i staję się jednym razem świetnemi, rozrzutnemi i wspaniałemi. Przyczyną tego bywa jakaś odebrana wypłata; właśnie wczoraj nadpłynęły im pieniądze; dziewczyna także doczekała się niby swojego terminu.
I potem, nie była to już więcej pensjonarka z czerwonemi rękami, w śmiesznym swoim kapelusiku pluszowym, w pociesznej sukience merynosowej w trzewikach trącących szkołą; nabrała jakoś smaku razem z pięknością; było to już osoba ładnie ubrana, z pewnym rodzajem elegancji skromnej i bogatej zarazem chociaż bez przesady. Miała na sobie suknie z czarnego adamaszku, podobneż okrycie i biały krepowy kapelusz. Białe jej rękawiczki uwydatniały całą delikatność jej ręki, ilekroć się bawiła rączką ze słoniowej kości swojego parasolika, a jedwabne buciki odznaczały małość i zgrabne kształty jej nogi. Przechodząc koło niej, czułeś młodą i przenikająca woń, którą tchnęła cała ta postać.
Co do jej towarzysza, pozostał zawsze tym samym.
Kiedy Marjusz przechodził po raz drugi koło młodej dziewczyny, podniosła powieki. Wtedy ukazały się jej oczy, ciemnawego błękitu, ale w tym zamglonym lazurze nie było jeszcze innego spojrzenia, jak dziecięce. Spojrzała na Marjusza jakby popatrzała na dzieciaka, biegającego pod kasztanami, albo na marmurowe naczynie, którego cień padał na ławkę; Marjusz też ze swej strony ciągnął dalej swą przechadzkę, myśląc o czem innem.
Przeszedł się jeszcze kilka razy obok ławki, na której siedziała dziewczyna, ale nie zwróciwszy nawet ku niej oczu.
Dni następnych przyszedł, jak zawsze do ogrodu Luksemburskiego, jak zawsze znalazł tam ojca i córkę, ale już nie zwracał więcej na nich uwagi. Nie więcej myślał o tej dziewczynie teraz, kiedy się stała piękną, jak wtedy kiedy jeszcze była brzydka. Przechodził jednak zawsze bardzo blisko, ławki na której siedziała, bo mu to było weszło w zwyczaj.
Pewnego dnia powietrze było ciepłe, ogród Luksemburski zdawał się kąpać w promieniach słońca poprzerywanych miejscami cienistą zielonością, niebo było tak czyste jakby je aniołowie spłukali w rosie poranku, wróble świergotały wesoło w gęstwinie kasztanów. Marjusz zdawał się oddychać całą duszą tym świeżym powiewem natury; nie myślał o niczem, żył i czuł, że żyje; w chwili kiedy przechodził koło znanej sobie ławki, dziewczyna podniosła na niego oczy, wzrok ich obojga spotkał się.
Cóż było takiego tym razem we wzroku młodej dziewczyny? Marjusz nigdy nie był w stanie tego powiedzieć. Nie było nic, i było wszystko. Była to osobliwsza błyskawica.
Ona spuściła oczy, a on poszedł w swoją drogę.
To, co był tam ujrzał, nie było wcale spojrzeniem niewinnem i prostaczem dziecka, była to otchłań tajemnicza, która się na chwilę przetrwała, a potem nagle zatrzasnęła napowrót.
Nastaje dzień podobnego spojrzenia dla każdej dziewczyny. Biada temu kto się znajdzie wtedy na drodze jego promienia!
To pierwsze spojrzenie duszy, która się jeszcze sama nie zna na sobie, jest tem dla człowieka, czem świt na niebie. Jest to złudzenie czegoś promienistego i nieznanego. Nic nie zdoła oddać niebezpiecznego wdzięku tego nieoczekiwanego błysku, który znagła, niewyraźnie rozjaśnia urocze ciemności i na który składa się cała niewinność chwili obecnej i cała namiętność przyszłości. Jest to jakiś rodzaj nieokreślonej czułości, która się zdradza na wszelki wypadek, a potem czeka. Jest to zasadzka, którą, niewinność zastawia bezmyślnie i w którą chwyta serca mimo swej woli, nawet mimo wiedzy. To poprostu tylko dziewica, która raz spojrzała wzrokiem kobiety.
Rzadko się zdarza żeby się nie urodziło z tego wzroku głębokie marzenie tam, gdzie on padnie. Wszystkie czystości i wszystkie niepokalane białości zbiegają się w tym promieniu zarazem niebieskim i wyrocznym, który daleko pewniej od najbardziej opracowanych spojrzeń zalotnic, znajduje czarodziejską władzę znagła wywołać w głębi duszy ten kwiat ciemny, pełen woni i trucizny, który nazywają miłością.
Wieczorem, wróciwszy do swej mizernej izdebki, Marjusz przypadkiem rzucił oczy na swoje ubranie, i po raz pierwszy spostrzegł się, „że jak ostatni jaki brudas i głupiec bez wychowania, pozwalał sobie przechadzać się po ogrodzie Luksemburskim w swoich sukniach codziennych; to jest w kapeluszu zgniecionym przy samej taśmie, w grubych buciskach furmańskich, w czarnych spodniach, które już były pobielały na kolanach, i w tużurku czarnym, pobladłym na łokciach!“
Nazajutrz o zwykłej godzinie, Marjusz wyjął z szafki nowy tużurek, spodnie nowe, kapelusz nowy i buty nowe; ubrał się w ten cały nowy komplet, włożył także rękawiczki, co było wyuzdanym zbytkiem, i poszedł do ogrodu Luksemburskiego.
W drodze spotkał Courfeyrac’a i udał, że go nie widzi. Courfeyrac, wróciwszy do siebie, rzekł do swoich przyjaciół:
— Tylko co miałem zaszczyt spotkać na mieście nowy kapelusz i nowy tużurek Marjusza, i Marjusza w tem wszystkiem. Niezawodnie poszedł zdawać egzamin, bo miał minę zupełnie głupią.
Przybywszy do ogrodu, Marjusz obszedł naokoło sadzawkę, i rozważał sobie łabędzie. Potem pozostał jakiś czas w rozpamiętywaniu przed jakimś posągiem, który miał głowę całkiem poczerniałą od pleśni, i któremu brakowało biodra. Stał nad sadzawką jakiś jegomość kilkodziesięcioletni i brzuchaty, który, trzymając za rękę małego chłopca kilkoletniego, mówił do niego bardzo poważnie: „Unikaj zawsze ostateczności. Pamiętaj, synu, żebyś się zawsze trzymał w równej odległości od absolutyzmu, jak od anarchji“. Marjusz wysłuchał tej przemowy, potem jeszcze raz obszedł sadzawkę na około. Nareszcie skierował się ku swojej alei, powolnie i jakby wbrew swojej woli; było mu, jakby go coś popychało i odciągało zarazem. Nie zdawał sobie z tego wcale sprawy, i przywidziało mu się, że to było jak codzień.
Wchodząc w aleję, spostrzegł w drugim jej końcu siedzących jak zwykle na swej ławce, pana Białego i jego córkę. Zapiął się aż pod szyję, obciągnął na sobie tużurek, żeby się nigdzie nie marszczył, spojrzał sobie z pewnem zadowoleniem na spodnie i buty, i począł iść ku ławce. Było nieco ataku w tym pochodzie, i niewątpliwie nawet jakieś zachcenie podboju. Dlatego też w takiem znaczeniu mówię, że szedł ku ławce, jakby powiedział: Hannibal szedł na Rzym.
Zresztą, wszystko w tych jego poruszeniach było tylko machinalne, i nie przerwały one ani na jotę zwykłych zajęć i prac jego umysłu. Przemyśliwał w tej chwili nad tem: że podręcznik bakalaureatu jest to książka rzadkiej głupoty, i że musiała zostać napisaną przez najszczerszych niedołęgów, skoro tam rozbierają, jakby arcydzieła rozumu ludzkiego, aż trzy tragedje Rasyna, a jedną tylko komedję Moliera. Doświadczył jakby przeraźliwego świstu w uchu. Zbliżając się do ławki, jeszcze sobie wygładzał fałdy tużurka, a oczy jego wlepiały się w dziewczynę. Zdawało mu się, że zapełniała cały koniec alei jakąś nieokreśloną jasnością błękitnawą.
Im się bardziej zbliżał, tem coraz więcej zwalniał kroku. Przybywszy do pewnej odległości od ławki, ale jeszcze nie doszedłszy do końca alei, zatrzymał się, i sam nie wiedząc jak się to stało, zawrócił się nazad. Bo nawet nie powiedział sobie w duszy: że nie potrafi dojść do końca. W ten sposób, zaledwie go dziewczyna mogła spostrzedz zdaleka, i widzieć jak pięknie wyglądał w nowem swojem ubraniu. Jednak trzymał się bardzo prosto, żeby się dobrze mógł wydawać na przypadek, gdyby mu się ktoś, będący za nim, przypatrywał.
Doszedł do przeciwnego końca alei, poczem wrócił znowu, i tym razem przybliżył się już nieco więcej do ławki. Doszedł nawet tak blizko, że był już tylko o trzy drzewa od ławki. Ale tam uczuł znagła jakby jakieś niepodobieństwo postąpienia dalej, i zawahał się. Zdawało mu się, że twarz dziewczyny pochyliła się ku niemu. Jednakże zdobył się na gwałtowne i męzkie wysilenie, poskromił wahanie, i zmusił się iść naprzód. W kilka chwil potem przechodził przed ławką, prosto i odważnie, zaczerwieniony aż po uszy, nie śmiejąc spojrzeć ani na tę, ani na tę stronę, trzymając rękę w zanadrzu, jak człowiek stanu. W chwili kiedy przechodził pod ogniem baterji, doznał przeraźliwego bicia serca. Nieznajoma ubrana była jak i dnia poprzedniego w adamaszkową suknię i krepowy kapelusz.
Usłyszał głos niewypowiedzianego wdzięku, który nie mógł być jak jej głosem. Rozmawiała spokojnie. Była dziwnie ładna. Czuł to, jakkolwiek nie probował spojrzeć na nią. „Spodziewam się jednak — myślał sobie — że nie odmówiłaby mi szacunku i poważania, gdyby wiedziała, że to ja jestem prawdziwym autorem rozprawy o dziełach Marcos’a Obregon de la Ronda, którą pan Franciszek de Neufchâteau umieścił za swoją na czele swojego wydania Gil Blas’a!“
Minął ławkę, doszedł aż do bliskiego już końca alei, potem wrócił i znowu przeszedł przed ławką pięknej dziewczyny. Tym razem był bardzo blady. Zresztą uczucie, jakiego doświadczał, nie było wcale przyjemnem. Oddalił się od ławki i od dziewczyny, i jeszcze będąc od niej odwróconym, wyobrażał sobie, że na niego patrzała, i jakoś mu się od tego nogi plątały.
Nie probował więcej zbliżyć się do ławki, zatrzymał się w połowie alei, i tam, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało, usiadł, spoglądając z ukosa, a w głębiach najmniej widnych jego umysłu, poczęło świtać przypuszczenie, że jednak niepodobna ażeby osoba, której on podziwiał kapelusz biały i czarną suknię, miała być w zupełności obojętną dla jego błyszczących butów i nowego ubrania.
Po pewnym czasie wstał, jakby miał znowu rozpocząć pochód ku swej ławce, którą opromieniała aureola. Jednak pozostał na miejscu i nieruchomy. Po raz pierwszy od piętnastu miesięcy pomyślał sobie, że ten jegomość, który tam codzień siadał ze swoją córką, zapewne go zauważył ze swej strony, i znajdował może dziwnem jego tak uparte do tej alei uczęszczanie.
Po raz pierwszy także uczuł jakieś nieuszanowanie, w nadawaniu temu nieznajomemu, nawet w skrytości swojej myśli przezwiska pana Białego.
Pozostał w ten sposób chwil kilka z głową spuszczoną i rysując po piasku laseczką, którą trzymał w ręku.
Potem zwrócił się nagle w stronę zupełnie przeciwną ławce, a tem samem panu Białemu i jego córce, i odszedł do domu.
Dnia tego zapomniał pójść na obiad. Spostrzegł to zaledwie o ósmej godzinie wieczorem i ponieważ, już było zapóźno iść na ulicę Świętego Jakóba, zjadł kawałek suchego chleba, który popił wodą.
Zanim się położył, wyczyścił szczotką swoje ubranie i złożył je wielce starannie.
Nazajutrz pani Bougon, (tak bowiem mianowana była przez Courfeyrac’a stara odźwierna, najcelniejsza lokatorka — gospodyni rudery Gorbeau; nazywała się zaś rzeczywiście pani Burgon, aleśmy już wykazali powyżej, że ten wartogłów Courfeyrac nie szanował nic na świecie). Imć pani Bougon osłupiała, postrzegłszy, że pan Marjusz wychodził znowu w nowem ubraniu.
Poszedł znowu do ogrodu Luksemburskiego, ale nie zdołał dojść bliżej ławki, jak do połowy alei. Usiadł zdaleka jak dnia poprzedniego, nie mogąc się napatrzeć białemu kapeluszowi, czerwonej sukni, a nadewszystko błękitnej światłości. Dlatego nie ruszył się ztamtąd przez dzień cały, i nie prędzej odszedł do siebie, aż gdy zamykał bramy ogrodu. Nie zdołał dopatrzeć wyjścia pana Białego i jego córki. Wniósł ztąd, że musieli odejść bramą od ulicy Zachodniej. Później, w kilka tygodni potem, kiedy się nad tem zastanawiał, nie mógł nigdy sobie przypomnieć gdzie jadł obiad owego wieczora.
Nazajutrz, a był to już trzeci dzień z rzędu, Imć pani Bougon czuła się jakby rażoną piorunem. Marjusz znów wyszedł w swojem nowem ubraniu. „Trzy dni z rzędu!“ — wołała, załamując ręce.
Próbowała śledzić go, idąc za nim, ale Marjusz stąpał lekko i ogromnemi krokami, jakby był hipopotamem, wybierającym się na ściganie dzikiej kozy. W parę minut straciła go z oczu, i zmuszona była wrócić zadyszana, na pół dusząca się od swojej astmy, zła jak pies.
— Czy też to jest sens — mruczała — ubierać się w świąteczne suknie na codzień, i zmuszać tylko ludzi do latania za sobą!
Marjusz udał się jak zwykle do ogrodu Luksemburskiego.
Młoda dziewczyna już się tam znajdowała z panem Białym. Marjusz, udając, że czyta w książce, przybliżył się do nich jak mógł najbardziej, ale i to jeszcze było dość daleko, następnie zawrócił się, by usiąść na tem samem miejscu, gdzie strawił całe cztery godziny na przypatrywaniu się skaczącym w alei wróblom, które nie przestawały świergotać.
Upłynęło od tego czasu parę tygodni. Marjusz poszedł do ogrodu Luksemburskiego, nie już w celu przechadzki, lecz by zasiąść znowu na tem samem miejscu, sam nie wiedząc dlaczego. Raz je zająwszy, już się z niego więcej nie ruszał. Co rano ubierał się w nowe suknie na to, żeby się wcale nie pokazać, i nazajutrz rozpoczynał to samo.
Była ona istotnie cudownej piękności. Jeżeli w czemkolwiek można jej było zrobić zarzut, zakrawający na krytykę, to chyba, że sprzeczność między jej wzrokiem, który był smutny, i uśmiechem pełnym wesela, nadawała twarzy pewien wyraz, jakby nieco obłąkany; co sprawiało, że w pewnych chwilach, ta słodka twarzyczka stawała się dziwną, nie przestając być zachwycającą.
Ku końcowi może drugiego tygodnia, Marjusz jak zwykle siedział na swojej ławce, trzymając w ręku otwartą książkę, w której od dwóch już godzin nie przewrócił ani kartki. Z nagła zadrżał; zaszedł wypadek niesłychany na końcu alei. Pan Biały i jego córka wstali ze swej ławki, wzięli się pod ręce, i oboje wyraźnie postępować zaczęli ku środkowi alei, gdzie właśnie siedział Marjusz. Marjusz zamknął książkę, potem ją znowu otworzył, potem zaczął się zmuszać do czytania. Drżał cały. Światłość szła prosto ku niemu. „Ach mój Boże, myślał sobie, nie będę miał nawet czasu przybrać stosownej postawy“. Tymczasem człowiek siwy i młoda dziewczyna zbliżali się coraz bardziej. Zdawało mu się, że to trwało wiek cały, i zarazem, że to nie trwało, jak mgnienie oka. „Po co też oni idą w tą stronę? pytał sam siebie. Jak to? to ona ma przejść tędy. Jej to stopy będą stąpały po tym piasku? w tej alei, o dwa kroki odemnie?“ Odchodził od siebie. Chciałby być bardzo pięknym, chciałby mieć wstążeczkę legii. Słyszał jak się zbliżał cichy i miarowy odgłos ich kroków. Wyobrażał sobie że, pan Biały rzuca na niego gniewne spojrzenia. „Czy ten pan chce pomówić ze mną? myślał sobie?“ Spuścił głowę gdy ją podniósł, tamci byli już tuż przy nim. Młoda dziewczyna przechodząc, spojrzała na niego. Spojrzała mu prosto w oczy, z jakiemś łagodnem zamyśleniem, co przejęło Marjusza dreszczem od stóp do głowy. Zdawało mu się, że mu wyrzucała, iż tak długo nie przyszedł do niej, i że mu mówiła: „A więc ja przychodzę“. Marjusz uczuł się olśnionym wobec tych źrenic pełnych promieni i głębi. Było mu jakby miał węgle rozżarzone w mózgu. Ona sama podeszła ku niemu; co za radość! A potem, w jakiż bo sposób na niego spojrzała! Wydała mu się piękniejszą niż ją widział kiedykolwiek. Była piękna tą razą pięknością zarazem kobiecą i anielską, pięknością zupełną, któraby wywołała pieśń z piersi Petrarka i rzuciła na kolana Dant’a. Zdawało mu się, że się nurzał w topielach błękitu. Jednocześnie był niesłychanie strapiony, ponieważ spostrzegł, że miał buty zakurzone.
Zdawało mu się rzeczą najpewniejszą w świecie, że ona spojrzała także na jego buty.
Ścigał ją oczami dopóki nie znikła. Potem począł latać po ogrodzie jak opętany.
Godzi się nawet przypuścić, że chwilami śmiał się sam do siebie, i rozprawiał głośno. Bywał też tak zamyślony, przechodząc czasem około nianiek z dziećmi, że każda mogła być pewną, że się w niej kochał.
Wreszcie wyszedł z ogrodu w nadziei spotkania jeszcze swojej nieznajomej na ulicy.
Potknął się o Courfeyraca pod arkadami Odeonu, i rzekł mu: „Chodź na obiad ze mną“. Poszli tedy do garkuchni Rousseau, gdzie wyekspensowali aż sześć franków. Marjusz jadł jak wilkołak. Dał sześć soldów garsonowi. Przy końcu obiadu rzekł do Courfeyrac’a: „Czy czytałeś dzisiejszy dziennik? co za pyszną mowę miał Odry de Puyraveau!“
Był już na śmierć zakochany.
Po obiedzie rzekł do Courfeyrac’a: „Pójdziemy także, razem do teatru“. Poszli tedy do teatru przy bramie Św. Marcina, zobaczyć Fryderyka w sztuce: Gospoda w Adrets. Marjusz ubawił się niesłychanie.
Jednocześnie wpadł w recydywę dzikości. Wychodząc z teatru, nie chciał w żaden sposób spojrzeć na podwiązkę jakiejś magazynierki przeskakującej przez rynsztok, i kiedy Courfeyrac mu powiedział: „Chętnie umieściłbym tę dziewczynę w mojej kolekcji“, prawie go to przejęło zgrozą.
Nazajutrz Courfeyrac zaprosił go na śniadanie do kawiarni Woltera. Marjusz jadł tam więcej jeszcze niż dnia poprzedniego. Był bardzo zamyślony i wielce wesoły. Powiedziałbyś, że się czepiał lada sposobności żeby pękać od śmiechu. Uściskał serdecznie jakiegoś jegomości z prowincyi, którego mu przedstawiono. Utworzyło się kółko ze studentów około któregoś z bocznych stołów, i rozprawiano o bzdurstwach, z któremi występują z katedry profesorowie w Sorbonie. Następnie rozmowa zeszła na usterki i braki słowników i przepisów iloczasu Quicherat’a. Marjusz przerwał rozprawę wyrwawszy się ni ztąd, ni z owąd: Musi to być jednak rzecz przyjemna mieć krzyż legji!
— A to dopiero rzecz śmieszna! — rzekł Courfeyrac z cicha do Prouvair’a.
— Nie — odpowiedział Jan Prouvaire, to rzecz poważna.
W istocie było to całkiem poważne. Marjusz znajdował się w tej pierwszej, gwałtownej i uroczej chwili, którą się rozpoczynają wielkie namiętności.
Jedno spojrzenie sprawiło to wszystko.
Jedno spojrzenie bywa wtedy iskrą.
Już się więc stało. Marjusz pokochał. Przeznaczenie jego wkraczało w kraj nieznany.
Spojrzenie kobiety podobne jest do niektórych kółek maszynowych, spokojnych z pozoru, a jednak straszliwych. Przechodzisz koło nich codziennie najbezpieczniej, i najbezkarniej, ani się dorozumiewając niczego. Przychodzi chwila, że nawet zapominasz, że tam jest cośkolwiek. Idziesz, przechadzasz się koło tego, zamyślasz się, rozmawiasz, śmiejesz się. Znagła czujesz się schwyconym — już po wszystkiem. Kółka cię trzymają, wzrok cię zahaczył. Zahaczył cię, mniejsza o to jak i kiedy, za jakąś pierwszą lepszą cząstką twojej myśli, którą zaniedbałeś trzymać przy sobie, za lada roztargnienie, które miałeś przypadkiem. Bądź co bądź, zginąłeś. Koło pociągnie ciebie całego. Jakiś łańcuch sił tajemniczych okręca cię ze wszystkich stron. Napróżno się mocujesz całą siłą. Żadna pomoc ludzka cię nie zbawi. Schwycony przez tryby, przerzucany będziesz nieustannie od jednego koła do drugiego, z jednego udręczenia w drugie, z męczarni w męczarnię; ty, twój umysł, twoje mienie, twoja przyszłość, twoja dusza; i skutkiem tego czy będziesz w mocy istoty przewrotnej albo szlachetnego serca, nie wyjdziesz inaczej ze szpon tej straszliwej machiny, jak oszpecony hańbą, albo przeobrażony namiętnością.
Osamotnienie, odosobnienie od wszystkiego, duma, niezawisłość, zamiłowanie przyrody, brak zajęcia codziennego i materjalnego, życie wewnętrzne, tajemne walki wstydliwości, jakiś rodzaj życzliwego zachwytu wobec całego stworzenia: wszystko to razem przygotowało Marjusza do tego opętania, które zowią namiętnością. Cześć jego dla ojca stała mu się była zwolna religją, i równie jak każda religja, cofnęła się w głąb duszy. Potrzeba było czegoś na pierwszym planie. Nadeszła miłość.
Upłynął cały długi miesiąc, w przeciągu którego Marjusz chodził codzień do ogrodu Luksemburskiego. Za nadejściem godziny, nic nie było w stanie go zatrzymać. — „Jest na służbie“ — powiadał Courfeyrac. Marjusz żył w samych zachwyceniach. Jest rzeczą niezawodną, że młoda dziewczyna spoglądała na niego.
Ośmielił się nareszcie, i począł się nawet zbliżać do ławki. Jednakże nie przychodził już więcej przed nią, słuchając zarazem instynktu nieśmiałości i ostrożności, które są właściwe zakochanym. Uważał za korzystne nie zwracać ile możności uwagi ojca. Układał swoje obroty po za drzewami i podstawami posągów z głębokim machiawelizmem, w ten sposób żeby mógł być ile możności najwięcej widzianym od dziewczyny, a jak najmniej od starego jegomości. Niekiedy godzinami całemi stał nieruchomy w cieniu jakiego Leonidas’a albo Spartakus’a, trzymając w ręku książkę, po nad którą oczy jego wzniesione nieznacznie biegły szukać pięknej dziewczyny; a ona ze swej strony, zwracała z niedojrzanym uśmiechem swój uroczy profil ku niemu. Niby najnaturalniej i najspokojniej w świecie rozmawiając z białowłosym jegomością, przesyłała Marjuszowi wszystkie marzenia dziewiczego, a zarazem namiętnego spojrzenia. Niedosięgły pamięcią i stary jak świat wybieg, którego świadomość posiadała Ewa w pierwszym dniu stworzenia, i który każda kobieta posiada od nąjpierwszego dnia życia! Usta jej dawały pytanie jednemu, a spojrzenie posyłało drugiemu odpowiedź.
Możnaby jednak sądzić, że pan Biały począł się wreszcie dorozumiewać czegoś; gdyż często widząc Marjusza wchodzącego, wstawał i zaczynał się przechadzać. Wkrótce także porzucił zwykłe dotąd miejsce, przenosząc się na inne, znajdujące się na przeciwnym końcu alei, w sąsiedztwie posągu Gladiatora, jakby dla wypróbowania: czy Marjusz i tam pójdzie za niemi? Marjusz wcale się na tem nie poznał, i dał się złapać w ten sposób. W czas jakiś, ojciec zaczął przychodzić do ogrodu mniej akuratnie, bywały nawet dnie, w których nie przyprowadzał z sobą córki. Ilekroć Marjusz widział go bez niej, natychmiast odchodził do domu.
Było to drugie wpadnięcie w pułapkę.
Co do Marjusza, ten wcale się już nie poznawał na tych podstępach. Ze stanu trwożliwości przeszedł był już postępem naturalnym i nieuniknionym do zaślepienia. Miłość jego wzrastała. Już mu nie dawała sypiać po nocach całych. A potem, przybyło mu jeszcze do tego szczęście niespodziewane, które się stało niby oliwą na ogień rzuconą, niby spotęgowaniem bielma na oczach. Pewnego wieczora, o zmroku, znalazł na ławce, którą pan Biały i jego córka tylko co opuścili, chustkę wcale zwyczajną i bez haftów, ale białą, cienką i która mu się zdawała wyziewać niewysłowione wonie. Rzucił się na nią z uniesieniem. Chustka ta była naznaczona głoskami U. F. Marjusz nie wiedział żadnych bliższych szczegółów, tyczących się młodej dziewczyny, nie znał ani jej rodziny, ani nazwiska, ani zamieszkania; dwie te głoski były najpierwszą rzeczą pochodzącą od niej, która mu się dostała w ręce — ukochane głoski, na których począł natychmiast budować gmach domysłu. U było oczywiście początkową głoską imienia. „Urszula,“ pomyślał sobie. Co za rozkoszne imię. Ucałował chustkę, oddychał jej wonią, umieścił ją na sercu, na nagiej piersi, przez ciąg dnia, a nocą przy ustach żeby się nią ukołysać.
— Czuję tam całą jej duszę, mówił sobie.
Tymczasem chustka należała poprostu do starego jegomości, który ją przypadkiem upuścił z kieszeni.
W ciągu dni następnych, chodząc po ogrodzie, Marjusz całował tylko bez ustanku chustkę, i przyciskał ją do serca. Piękna dziewczyna nie rozumiała tego wszystkiego, i starała się pokazać mu to zaledwie dostrzeżonemi znakami.
— O! wdzięczna niewinności! mówił Marjusz.
Tylko co wymówiliśmy wyraz niewinność; niechcąc nic ukrywać, uważamy sobie za obowiązek dodać, że jednak, razu pewnego, wśród zachwytu i uniesień Marjusza, jego Urszula wyrządziła mu krzywdę bardzo wielką.
Było to jednego z tych dni, kiedy namówiła pana Białego do wstania z ławki, i przejścia się nieco po alei. Wiał wtedy żywy wietrzyk wiosenny, poruszający szczyty jaworów. Ojciec i córka, trzymając się pod ręce, tylko co przeszli przed ławką Marjusza, Ten wstał i ścigał ich wzrokiem, jak przystało stanowi duszy rozszalałej. Znagła, powiew wiatru bardziej rozigrany od innych, i prawdopodobnie mający posłannictwo spraw miłosnych, zerwał się z gęstwiny, wypadł w ulicę, owinął dziewczynę rozkosznym wirem, godnym nimf Wirgiliusza i faunów Teokryta i uniósł jej sukienkę, tę sukienkę nierównie świętszą od zasłony Izydy, prawie do wysokości podwiązki. Ukazała się nóżka wytwornych kształtów. Marjusz zobaczył ją. To go przyprowadziło do rozpaczy i szaleństwa.
Młoda dziewczyna co tchu zapuściła sukienkę ruchem obrażonej bogini. Nie przeto jednak zmniejszyło się oburzenie Marjusza. Wprawdzie sam jeden znajdował się wtedy w alei, ale mógł tam być łatwo i kto drugi. A gdyby też istotnie był kto drugi? Czy to rzecz do pojęcia? To co ona zrobiła było okropnością! Niestety, biedna dziewczyna nie zrobiła nic złego; jeden tam tylko był winowajca prawdziwy — wiatr; ale Marjusz, w którym burzył się niewyraźnie Bartholo, znajdujący się nawet potrosze w Cherubinie, powziął koniecznie postanowienie mieć o to do niej urazę, gdyż stał się już zazdrosnym własnego cienia. W taki to sposób w istocie rozbudza się w sercu ludzkiem i narzuca się, choćby nawet bezprawnie, ostra i śmieszna zazdrość cielesna. Zresztą, po za obrębem nawet zazdrości, widok tej uroczej nóżki nie miał dla niego nic przyjemnego; biała pończocha pierwszej lepszej kobiety, byłaby mu zrobiła więcej przyjemności.
Kiedy jego Urszula, doszedłszy do końca alei, wracała znowu ze swoim towarzyszem i przechodziła koło ławki, na której siedział Marjusz, rzucił jej spojrzenie ponure i dzikie. Wtedy dziewczyna nieznacznie cofnęła nieco w tył głowę, z lekkiem wzniesieniem powiek, które zdawało się mówić: No, i cóż mu się stało?
Była to „pierwsza ich kłótnia.“
Marjusz tylko co jej zrobił tę scenę oczami, kiedy znagła ktoś drugi przeszedł przez aleję. Był to jakiś weteran skurczony, pomarszczony, siwy jak gołąb, ubrany w mundur z czasów Ludwika XV, mający na piersi mały kawałek czerwonego sukna, na którem skrzyżowane szpady oznaczały krzyż żołnierski Ś. Ludwika. Staruszek ten nie miał jednej ręki, ale za to wprawioną srebrną brodę i drewnianą nogę. Przywidziało się Marjuszowi, że ten nowy przybysz miał minę niesłychanie rozradowaną. Zdało mu się nawet, że stary cynik, sztykulając obok niego, przesłał mu przymrużenie oka wielce poufałe i nieco zbyt wesołe, jakby jakiś wypadek zrządził pomiędzy niemi porozumienie, i jakby się im było udało spożyć wspólnie smaczny jakiś kąsek. Czegóż się on tak rozradował, ten niedobitek Marsa? cóż się tam takiego stało pomiędzy tą nogą drewnianą, a tamtą? Marjusz doszedł do szczytu zazdrości. „On może był tu wtedy, mówił sobie, on może widział.“ I miał ochotę zmiażdżyć weterana.
Z pomocą czasu, każde ostrze się przyciera. Ten gniew Marjusza przeciw Urszuli, jakkolwiek mógł być sprawiedliwy i uprawniony, przeminął także. W końcu przebaczył, ale nie bez wielkiej pracy nad sobą; dąsał się na nią całe trzy dni.
Jednakże, mimo tego wszystkiego, czy też właśnie z przyczyny tego wszystkiego, namiętność wzrastała tak, że zaczynała stawać się szaloną.
Widzieliśmy poprzednio w jaki sposób Marjusz odkrył, czyli raczej zdawało mu się że odkrył, iż się ona nazywała Urszulą. Miłość jest to głód, podsycający się samym sobą. Dowiedzieć się, że jej na imię było Urszula, było już niemało; ale pokazało się wkrótce mało jeszcze. W przeciągu kilku tygodni Marjusz całkowicie spożył to szczęście. Zachciało mu się drugiego. Uwziął się na odkrycie jej mieszkania.
Raz już popełnił był błąd niemały, że się dał wciągnąć w zasadzkę ławki Gladiatora. Wkrótce potem popełnił drugi, że nie chciał siedzieć w ogrodzie, ile razy pan Biały przyszedł bez córki. Teraz przedsięwziął popełnić trzeci. Błąd niezmierny. Uwziął się śledzić Urszulę.
Pokazało się, że mieszkała przy ulicy Zachodniej, w miejscu najmniej uczęszczanem, w trzypiętrowym nowym domu, skromnej powierzchowności.
Od chwili tej, do szczęścia widywania ją w ogrodzie, dołączył Marjusz drugie szczęście: iść za nią aż do jej mieszkania.
Głód jego zwiększał się jednak. Wiedział już jak się nazywała, wiedział przynajmniej jej imię, prześliczne imię, prawdziwie imię kobiece; wiedział już gdzie, mieszkała, zapragnął dowiedzieć się kto ona była?
Pewnego wieczora, poszedłszy za nimi aż do ich domu i zobaczywszy ich znikających w bramie, wemknął się ich śladem, i rzekł walecznie do odźwiernego:
— Czy ten pan, co tu wszedł mieszka na pierwszem piętrze?
— Nie — odpowiedział odźwierny — na trzeciem.
Było to znowu krok naprzód. Powodzenie to ośmieliło Marjusza.
— Od ulicy — spytał?
— Ależ mój panie — rzekł odźwierny — widzisz przecie, że dom ma tylko mieszkania od ulicy!
— A czem się trudni ten pan? — rzekł znowu Marjusz.
— Kapitalista. Człowiek bardzo poczciwy, który świadczy wiele biednym, choć sam nie jest bogaty.
— Jak się nazywa? — zapytał Marjusz.
Odźwierny spojrzał mu w oczy i rzekł:
— A panu co do tego?
Marjusz odszedł dość zawstydzony, ale zarazem wielce rozradowany. Posuwał się coraz bardziej naprzód.
— Dobre i to — myślał sobie. Wiem, że jej na imię Urszula, że jest córką kapitalisty i że mieszka tam na trzeciem piętrze przy ulicy Zachodniej.
Nazajutrz pan Biały i jego córka, zjawili się w ogrodzie na bardzo krótko; wyszli ztamtąd jeszcze za dnia. Marjusz poszedł za niemi na ulicę Zachodnią, jak to mu już weszło było w zwyczaj. Przybywszy do bramy pan Biały puścił córkę naprzód, a sam, zatrzymawszy się, zanim próg przestąpił, odwrócił się, i bystro spojrzał w oczy Marjuszowi.
Dnia następnego, wcale nie przyszli do ogrodu. Marjusz napróżno ich czekał dzień cały.
Z nadejściem nocy, poszedł na ulicę Zachodnią i zobaczył światła w oknach trzeciego piętra. Przechadzał się pod temi oknami, aż póki światła w nich nie pogasły.
Nazajutrz, znowu nikogo w ogrodzie. Marjusz czekał dzień cały, potem poszedł odbywać swoją wartę nocną pod oknami. Tak mu schodziło aż do dziesiątej wieczór. Z obiadem jego działo się co mogło. Gorączka żywi chorego, miłość zakochanego.
W ten sposób zeszło dni ośm. Pan Biały i jego córka nie pokazywali się już w ogrodzie. Marjusz robił smutne przypuszczenia; nie śmiał szpiegować bardzo wśród dnia białego, poprzestawał więc tylko na przychodzeniu wieczorem dla przyglądania się czerwonawej światłości w oknach. Chwilami widywał w nich przesuwające się cienie, i w tedy serce uderzało mu silniej.
Ósmego dnia, kiedy przyszedł pod okna, nie było w nich jeszcze światła. „A! rzekł sobie, nie zapalono jeszcze lampy. Jednak już noc zupełna. Czyby przypadkiem gdzie wyszli?“ Czekał aż do godziny dziesiątej. Czekał aż do północy. Aż do pierwszej zrana. Ani świateł nie zapalono w oknach trzeciego piętra, ani nikt nie wrócił do domu. Odszedł, bardzo zachmurzony.
Nazajutrz, (gdyż od pewnego czasu żył tylko jutrem, i można powiedzieć nie było już dla niego dnia dzisiejszego) nazajutrz tedy, znowu nie zastał nikogo w ogrodzie; przewidywał to. O zmroku poszedł znowu do domu przy ulicy Zachodniej. Znowu żadnego światła w oknach; żaluzje nawet były pozapuszczane; całe trzecie piętro było ciemne.
Marjusz zadzwonił do bramy, wszedł i rzekł do odźwiernego:
— Czy jest u siebie ten pan co mieszka na trzeciem piętrze?
— Już się wyprowadził — odpowiedział odźwierny.
Marjusz zachwiał się na nogach i spytał słabym głosem:
— Kiedyż się wyprowadził?
— Wczoraj.
— A gdzie teraz mieszka?
— Nie wiem.
— Więc nie zostawił swego nowego adresu?
— Nie.
Powiedziawszy to odźwierny wpatrzył się w Marjusza i poznał go.
— A! to pan znowu — rzekł. Więc pan istotnie chcesz tu coś przewąchać?