<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Bielecki z zamku powracający w parę dni potem przyniósł dla p. Lasoty i niespodziewaną i niezbyt miłą wiadomość, że kanclerz się z nim widzieć potrzebował.
— Oho! — rzekł w duchu Płaza do siebie — ani chybi, że mnie ztąd chcą wyprawić, a z Bietką jeszcze ani wiem co pocznę!
Dzień i noc dręczył się tem, zmieniony do niepoznania. Życie wprzód było mu dość obojętnem, bo epilog jego tylko odegrywał się jeszcze, z pewną ciekawością nawpół rozbudzoną przybył do Warszawy, między tych, których niegdyś swymi nazywał. Tu naprzód począł się w nim dawny człowiek odradzać i odmładzać, potem przyszło znalezienie dziecięcia, i zdawało mu się, że nanowo żyć musi, zapominając o swej kozaczej przeszłości. Tymczasem ona, jak każdy grzech czy cnota ludzkiego żywota, ciążyła na nim. Wymazać jej nie mógł z rachunku, wkładała mu ona pęta na ręce.
Nie szczędziłby ofiar pewnie, aby się wyswobodzić i całkiem dziecku poświęcić, ale tu innej nie starczyło tylko całkowitego oddania siebie samego.
Był koszowym bratem i sługą, a kozactwo, jak często wybranego atamanem batka, gdy odmawiał przyjęcia urzędu, zabijało na miejscu, tak każdego co się wkupił do tego ich zakonu prześladowało jako zdrajcę, gdy chciał się wyrwać na swobodę. A, jak Parfen powiadał, kozacy długie ręce mieli.
Jechać znowu na Niż sam dla siebie potrzebował Płaza koniecznie, powrócić ztamtąd było największą trudnością. Czy go wysłać powtórnie zechcą, za to ręczyć nie mógł. Parfen dozorujący zdaleka niezbyt był kontent z niego. Wprawdzie ukrywał dobrze kozactwo swe i poselstwo, ale nadto się zżył z lachami, i Parfen go widywał chodzącym często do księdza i kościoła.
— Lach taki zawsze lachem — mówił sobie — ze swej skóry się nie wywlecze, to darmo.
Posłuchanie u kanclerza naznaczone było na ranek następny, miał się więc czas przysposobić do niego Płaza, i poszedł naprzód do przyjaciela Stoczka, bo przed nim jednym tylko mógł się całkiem szczerze wyspowiadać i poradzić co dalej?
Ks. Stoczek niezawsze mu dał radę taką, za którą pójść otwarcie było można, ale wskazywał drogę, uspokajał sumienie. Teraz zaś ksiądz mu był nieodzownie potrzebnym. Po namysłach wielu postanowił jemu opiekę powierzyć zwierzchnią nad córką i pieniądze, jakie przywiózł, złożyć u niego na wypadek wszelki dla Bietki.
Nie łudził się bowiem — podróż była długa, niebardzo bezpieczna, powrót wątpliwy... Samo odkopywanie skarbu i wyprowadzenie go z Siczy tak, aby tego nie dostrzeżono i nie powzięto podejrzeń, dosyć było trudnem. Płaza przebiegłym bardzo nie był, a często gwałtowny, choć już przytępiony wiekiem, temperament go zdradzał. W Siczy miał-ci przyjaciół, ale daleko więcej zazdrosnych i niechętnych.
Było więc o czem rozmyślać. Powołanie do kanclerza nie mogło nic innego oznaczać nad odprawę.
Tegoż dnia idąc na zamek do córki, z którą się widzieć chciał conajprędzej, spotkał Parfena czatującego około Bernardynów.
— A co, batku? niema tam nowego dla nas nic? — zapytał go kozak.
— Owszem — rzekł Płaza — jutro mi kazano u kanclerza być, a że jemum listy oddawał, nie chybi, że mi odpowiedź przysposobili, z którą zaraz napowrót pojadę.
Z rodzajem niedowierzania i zdumienia popatrzał Parfen na niego.
— He! he! — rzekł — pojedziecie napowrót do Siczy! A! jak ja wam zazdroszczę! Ja tu już usycham i ginę. Prawda, u księcia Ostrogskiego kozaczyzny jest dosyć, ale to nie nasza! niema do kogo słowa huknąć, trzeba się oglądać, aby kto nie podsłuchał. Wolnego kozaka tu, oprócz was i mnie, niema więcej. A mnie tu jak przykutego trzymają.
Posmutniał Parfen.
— Z czemże oni was nazad odprawią? — dodał — ze świstkiem papieru, którym chyba nabój przybić w rusznicy, bo hroszy niema.
Rozrzucił ręce szeroko i śmiał się.
— Bóg z nami — dodał cicho — gdyby nasz skarb i ich obliczyć, pokazałoby się, że u nas groszy więcej niż u nich... ale też jak oni tu je garściami rzucają za okna! Boże zlituj się, wszystek pieniądz za granicę wędruje. Wina siła piją, bo im ani kwas ani piwo nie smakuje, ani nawet gorzałka, choć gorzałkę mają lepszą jak nasza co kotłem śmierdzi; za wino muszą płacić, sukna na nich niema kawałka, ani jedwabiu, ani złotogłowu, ani szkarłatu, żeby go z zamorza gdzieś nie sprowadzili, opłacając drogo; skórkę na buty ciągną od obcych, pieprz płacą na wagę złota. Kamień nawet na posadzki kupować muszą. W końcu i płacić nie będzie czem, bo ziemia u nas nie rodzi złota.
Westchnął kozak.
— A no? co nam do tego! — dodał. — Tatarów to tam kożuchami zbędą i lada kiesą, ale nam hroszy trzeba dużo dać, bo my bez nich nie pójdziemy. Rozsierdzi się turek, na nas pierwszych złość skrupi.
Płaza słuchał zimno. Kozak westchnął.
— O! o! jak ja wam zazdroszczę — szepnął — wiosna za pasem, a co ona tu warta w tych murach? Tu jak zimy nie było widać, tak i wiosny człowiek nie poczuje. Zawsze jednako miasto śmierdzi...
Pożegnał go Płaza, bo mu do córki pilno było. Na zamku już się umiał obracać; wywołano z fraucymeru Bietkę, ojciec blady stał przed nią.
— Dziecko moje — rzekł głosem stłumionym — przyjdzie pono mi jechać, jak dawno przewidywałem. Jutro kazano być u kanclerza, niedarmo... Na grzane piwoby mnie nie prosił...
Potarł głowę zafrasowany.
— Gdy mi listy oddadzą — ciągnął dalej — natychmiast wyjeżdżać muszę. Cóż z tobą będzie?
Dziewczę raźno podniosło główkę.
— Muszę znaleźć sposób, aby się do Mingajłowej dostać — rzekła — kiedy taka wola wasza, ale bądźcie spokojni o mnie, nie dam się im zjeść.
— Mingajłowa — mówił dalej Płaza — poczciwa babka, ale stara, a ty samowolna i płocha. Na Bieleckich się zdać nie mogę, bo choć dobrze życzą, ale chodzić nie umieją, ino tak, jak się na dworze nauczyli... ciebie też inaczej nie poprowadzą. Dam ci więc opiekuna jednego jeszcze, takiego człowieka, że przed nim klękać i do niego się modlić.
— Wiem, mówiliście mi już o księdzu Stoczku — przerwało dziewczę — ale to ksiądz! On ze swą suknią niewszędzie wejdzie i wiele rzeczy dworskich zrozumieć mu będzie trudno.
Na co on się mnie przyda — rozśmiała się — chyba gdybym już do klasztoru szła, to mnie odprowadzi, ale ja za kratę nie myślę! nie! nie!
— Stoczek! — przerwał Płaza — prawda, że nawet sutanny nowej niema, żeby na świat wyjść, a sprawić sobie nie da, ale on i w podartej gotów choć przed króla. Pieniędzy z sobą przywiozłem, nazad ich zabierać nie myślę, bo to posag twój; zostawić ich Bieleckim nie mogę, bo nie utrzymają, oddam księdzu. Gdybyś potrzebowała, u św. Brunona przy szkole dowiedz się do niego.
Bietka ramionami poruszyła.
— Nie — rzekła — ja pieniędzy nie będę potrzebowała. A one mnie na co? Klejnocików nakupiliście mi dosyć, i gdybym je przyjmować chciała, daliby mi drugie tyle moje gachy. Sukni jest tymczasem dostatek. Stoczek mi się chyba zda...
Nie dokończyła swej myśli.
— Prędkoż wy powrócicie? — spytała ojca.
— Toć mój frasunek — jęknął Płaza — albo ja wiedzieć mogę, kiedy jadę i jak powrócę? — Sługą jeszcze jestem i z tych kajdan rozkuć się muszę; byleś ty mi całą i zdrową była.
Bietka zadumana nic nie odpowiedziała.
— Nie wiem co się stało — szepnęła po małym przestanku. — Dawniej się tu mocno nową królową zajmowali, teraz o niej milczą. Zobojętnieli... albo? kto ich zrozumie. Amanda głowę do góry podnosi i weselej się uśmiecha, a królowi przypodobać usiłuje... Co to będzie! co będzie!
— Przyjdź do Bieleckich, jak najprędzej ci pozwolą, bo szerzej pomówić musimy swobodnie.
— O pozwolenie się pytać nie będę — uśmiechnęło się dziewczę. — Przyjdę...
Z zamku wprost pośpieszył Płaza do szkółki przy św. Brunonie na Nowe miasto. Stoczek siedział tu w porzniętej przez pauprów kozikami katedrze i mozolnie wykładał obiecadło, owo odwieczne a, b, c, chleba chcę, a kołacza nie porzucę, bo się dobrze uczę.
Gromadka obdartusów krzykliwemi głosami odpowiadała, powtarzała, swawoliła. Po bladej twarzy Płazy poznał ksiądz, że niedarmo do niego w odwiedziny przychodził.
Starszego więc jednego z rózgą w ręku posadził do nadzoru, a sam poszedł z przyjacielem do izdebki. Po drodze już wiedział o co chodzi to i zafrasował się.
— Jechać muszę — rzekł Płaza — nic nie pomoże, choćbym skarbu zakopanego na Chortyty się wyrzekł, nie dadzą mi tu pozostać, ani oni co mnie wypuścili, ani kanclerz co mnie odprawia do nich. Z trwogą w duszy pojadę.
Bietka — dodał — wie o was, mój ojcze, że opiekuna znajdzie; ja pieniądze wam moje złożę, bo ich z sobą nie mogę wozić.
— Zamkniemy je w zakrystyi bezpiecznie — odparł Stoczek — ale połóżcie pieczęcie i napiszcie czyj depozyt, bośmy śmiertelni. Ja po szpitalach i po domach się włóczę, gdzie biedna ludność wymiera, mogę chorobę przynieść z sobą, i z niej nie powstać. Dla mnie to będzie łaska Boża, ale dla was...
— A! — zakrzyknął Płaza — niech Bóg was uchowa! Ja na was rachuję. Jechać muszę, ale i powrócić do dziecka też, choćby gardło stawić przyszło. Jarym ja tu człowiekiem przywlokłem się, a wcale innym powracam. Kozacze życie dla mnie smaku nie ma... dziecko na myśli... losu dla niej szukać muszę, a potem co będzie, o to nie dbam.
Żyłem i nażyłem się do syta.
Uścisnął Stoczka ze łzami w oczach.
— A! ojcze — westchnął — gdy o sobie myślę, muszę cuda Boże na ziemi uwielbiać, bo je widzę na sobie. Odbyłem pokutę na Niżu jak cięższej sobie wyobrazić trudno. Zdawało się, żem z lacha na kozaka przerobił się tak, iż żyłki we mnie starej nie zostało, a no... wszystko wróciło dawne, dziecko odzyskałem, zaprządz się trzeba dla niego...
— Śmiało tylko i z ufnością w Bogu — dodał ks. Stoczek. — Powracajcie jak najrychlej, powracajcie... ze skarbem czy choć bez niego, dla dziecka rodzic to skarb największy.
— Bietkę zostawiam na dworze — mówił Płaza — alem dla niej wyprosił przytułek przy starej ochmistrzyni u marszałkowstwa Kazanowskich, która poważną jest niewiastą. Tam się ona pewnie do przyjazdu królowej przeniesie, a potem chce gwałtem na dwór nowej pani. Jeżeli więc o dziecko moje dowiedzieć się zechcecie, pytajcie o nie u Kazanowskich.
— Wysokie progi na moje nogi! — westchnął księżyna, ukradkiem spoglądając na poplamioną woskiem i zszarzaną sutannę. — Do Kazanowskich kanonicy tylko i prałaci chodzą, albo z mnichów który, bo Bernardynów pod bokiem mają, ale że ja z nimi dobrze jestem, trafię może...
Płaza nie mógł się wstrzymać, aby przed przyjacielem nie wyspowiadał się z tego wrażenia, jakie na nim pałac Kazanowski uczynił.
Vanitas vanitatum — przerwał mu ks. Stoczek — nie chcą tego wiedzieć ludzie, że zbytek i miękkość ich psuje, ani pomną, że gdziekolwiek się one zakradły, tam z niemi przyszła zgnilizna. Padło tak rzymskie państwo, gdy złote pałace Neronowie pobudowali. Dziś i nas nie poznać pod grubą pozłotą, a co po niej? Starzy lepsi byli co w grubych chadzali opończach. A no, mówią że prostota obyczaju to dzikość.
I zamilkł księżyna.
Wynurzywszy się z tego co na duszy miał Płaza niespokojny, wrócił do Bieleckich; przez cały wieczór myślami się trapił, a nazajutrz rano już z tym samym co wprzód przewodnikiem do gabinetu kanclerza przez cały szereg pokojów wędrował.
Zastał Ossolińskiego przy tym samym stole, zarzuconym papierami, z dosyć frasobliwą twarzą, choć się ona wyjaśnić usiłowała.
— Odprawę wam gotuję — rzekł mu powoli kanclerz — a radbym, abyście się z nią pośpieszyli, bo odpowiedź mi potrzebna.
— Jabym też rad bardzo ją przywieźć miłości waszej — odezwał się Płaza — bo, wyznać muszę, kozakiem tu przyjechałem, a starym szlachcicem, jakom niegdyś był, na Niż powracam. Córkę tu znalazłem i już mi Sicz nie smakuje.
Ossoliński słuchał go roztargniony.
— To osobiste są sprawy wasze — odezwał się. — Pośpieszajcie z listami do starszyzny, naglijcie o odpowiedź. Wasza rzecz postarać się, aby wam ją powierzono. Gdybym ja na to nalegał, rychlejby zaszkodziło niż pomogło.
— Niech mi wolno będzie tylko to dodać — rzekł Płaza — iż z naszymi mołojcami na słowa i obietnice rachować wiele niemożna. Żądni są grosza, spodziewają się go dostać.
— Będą go mieli — przerwał kanclerz — ale teraz niepora płacić, gdy jeszcze nic nie uradzono, kędy i jak nam, to jest królowi służyć mają. My i sił nie znamy i ludzi co tam rej wiodą.
— Atamany i starszyzna się zmienia — rzekł Płaza — bo nieufni są, a o swobody swe zazdrośni bardzo. Nikt ich lepiej wszystkich nie zna nademnie, com prawie dwa lat dziesiątki wpośród nich spędził. Ufam też, że królowi JMci i rzeczypospolitejbym się zdał, gdybym powrócić mógł i tu pozostać.
Ossoliński podumał.
— A więcej jeszcze, gdybyś wasze królowi służył na miejscu tam pozostając — odparł kanclerz.
— O tem wątpię — przerwał Płaza — bo we mnie oni zawsze lacha widzieć będą i nie zaufają mi nigdy.
— A przecież was tu wysłali? — zagadnął kanclerz.
— Lacha do lachów — odparł Lasota — to nie dziw, ale w koszu oni mi władzy ani wpływu nie dopuszczą, a choć mnie do rady i głosowania wezwą, tajemnic swych największych nie powierzą.
— Waszmość je powinieneś zbadać nie pytając — rzekł Ossoliński — ale to są sprawy późniejsze. Tymczasem, jutro listy dla was gotowe będą, zabierajcie je i pośpieszajcie z niemi, a nastawajcie na to, aby mi ataman rychło dał stanowczą odpowiedź.
Wyślą-li was, rad będę, wolę mieć do czynienia ze znajomym, ale na to w piśmie nie mogę nalegać.
To mówiąc kanclerz, nieco zadumany i jakby niepewny co ma uczynić, rękę zanurzył w otwartej stolika szufladzie, cofnął ją, popatrzył na Płazę, na strop, na podłogę, głową potrząsnął i odwracając się ku stojącemu jeszcze, rzekł cicho.
— Król JMość chciałby wam łaskę swą okazać. Na drogę wiatyk dostaniecie jutro.
Skłonił się Płaza.
— Nie gardzę — rzekł — łaską pańską, alem grosza nieżądny.
— Toś waszmość szczęśliwy — uśmiechnął się Ossoliński i skinął głową na pożegnanie. Odchodzącego już przywołał raz jeszcze.
— Jutro — dodał — zgłoście się tylko do tego, który was tu przywiódł. On wam pisma i wiatyk wręczy, a gdy je mieć będziecie, radbym ażebyście ani godziny nie opóźnili się, bo sprawa jest pilna. Raz i dwa może posyłać przyjdzie, jeśli nikomu pełnej mocy nie dadzą, a tu czas może naglić do roboty nie do pisania.
Z tą odprawą wyszedł Płaza, i jak się nieochybnie spodziewał, ledwie bramę pominął a w ulicy zwrócił się ku dworowi ks. Szyszkowskiego biskupa warmińskiego, gdy Parfen go powitał.
— Sława Bohu!
Spojrzeli sobie w oczy.
— No, kiedy w drogę? — zapytał kozak uśmiechając się. — Listy macie?
— Jeszcze nie, ale jutro mi je wręczyć mają — odezwał się Płaza — i naglą ażebym pośpieszał z niemi.
Parfen głową poruszył.
— Koń wasz silny, zdrów i wypoczęty — odezwał się — wyście także mieli czas się w pierzynach wylegać, tylko źle, że zima idzie i obiecuje się sroga. Czy mrozy ścisną, to na konnego bieda, aby nóg nie poodmrażał, czy roztopy przyjdą, ślizgawica lub grzęzawica. No! podróż będzie nie do zazdrości.
Parfen pomyślał.
— Jabym na waszem miejscu — rzekł — prosto do Kijowa jechał. Tam do naszej gospody do Nikity się zgłosił, może dalej nie będzie potrzeba.
Płaza głową potrząsnął.
— Ja muszę w Siczy być — rzekł — bo nie jednego głowa roztrzygać będzie, ale starszyzna cała radzić musi.
Kozak nic już nie mówiąc na to, rękami liczenie pieniędzy pokazał.
— A hroszy? — zapytał.
— Tylem tylko o nich słyszał, że mi na drogę coś dać myślą.
Ręką rzucił a Parfen się skrzywił.
— Co potem? — zamruczał. — Ale u nich w skarbie jak w wyłowionym stawie, ani płotki pono niema.
Czekają na młodą królowę, aby im francuzkich pieniędzy przywiozła.
Kiedyż ona przyjedzie? — dodał — na żółwiu ją wiozą! Król chory i nie o weselu mu pono myśleć, a tu żonkę gwałtem dają... Sam ci jej chciał, a kto się teraz z nią będzie pieścił...
Wtem Parfen nagle urwał, głową skłonił i szybko uszedł na stronę, a Płaza widząc się sam na zamek zawrócił.
Bietkę zastał w kożuszku zimowym, z chustą na główce, gotową do wyjścia.
— Szłam do was — rzekła smutnie — jestem niespokojna. Nie miałam jeszcze czasu się do was przywiązać, a już czuję, że tęsknić będę. Zawsze opieka męzka siłę jakąś daje. Jam się bez niej obchodzić nawykła była, a teraz...
Szli więc razem na róg Piwnej ulicy, gdzie nikogo nie zastali, bo Bielecka po kumoszkach i po sklepach biegała, a szafarz biedował ze śpiżarnią pańską, w której zawsze czegoś brakło. Najwięcej zaś pieniędzy.
— Z tą nową królową — poczęła Bietka — już zaprawdę nie wiem co oni myślą. Chcieli z początku jej przybycie przyśpieszyć, król na gwałt już do Gdańska się wybierał, nagle teraz po tych listach, których treści nikt nie wie, ostygło wszystko. Królowę chcą powoli wieść i dać jej spoczywać. Sami nie wiedzą kogo jej za marszałka wyznaczą. Nikt się nie napiera...
Widzę po twarzy panny Amandy, że poweselała i coś sobie lepszego tuszy niż przedtem. Król się jej już chciał pozbyć ze dworu, za ubogie książątko wydając; teraz ona się krzywi i zamąż nie chce niby... tak bardzo królewicza kocha, tak się gotowa cała dla niego poświęcić...
Bietka rozśmiała się.
— Tej biednej królowej przyszłej — mówiła dalej — coś się stało pewno niepomyślnego. Ktoś jej tu stołka przystawił nim jeszcze przybyła. Król, słyszę, na wizerunek jej, który ustawicznie chciał mieć przed oczyma, ani patrzy, nie mówi o niej wcale, a Pac znowu krząta się aby go rozerwać, a nasza teraźniejsza królowa spodziewa odzyskać...
A! ta niemkini! — mówiła dalej Bietka — jakie to przewrotne! jak dumne! Wiemy przecież przez stare sługi nieboszczki, z którą tu Amanda przybyła, że z prostych ludzi pochodzi, a dzieckiem ją dla piękności wzięto za towarzyszkę do cesarzównej. Teraz się tak nosi jakby sama arcyksiężną była. Kto wie o czem marzyła i marzy? Był czas, że król bez niej wytrwać nie mógł, teraz ostygł bardzo... Już mu czegoś świeżego potrzeba, i jak u nich wszystko cudzoziemskie najsmaczniejsze, tak i na faworytkę muszą z zagranicy chyba sprowadzać. Z naszych dziewcząt podstawki tylko, gdy już nic innego niema...
Złośliwie tak i swobodnie paplała Bietka, ale czuć było, że gorzko jej przychodziło teraz ojca pozbyć, samej zostać i czekać na tę nową królowę, na którą rachowała zawczasu.
— Długo wy możecie pozostać w tej podróży? — spytała w końcu ojca.
— Radbym i ja to wiedział — odezwał się Płaza wzdychając. — Mówiłem ci, że mam tam trochę jeszcze grosza przychowanego, ale to nie tak jak u nas, co się do klasztoru albo kościoła powierzy... musiałem zakopać w ziemię, bo ta jedna nie zdradzi. Teraz trzeba tak dobyć, aby nikt nie podpatrzył, bo dla pieniędzy zabić mogą, trzeba zabrać to z sobą i aż tu doprowadzić!
Bietka się za głowę pochwyciła.
— Aż mi strach myśleć — zawołała. — Ale gdyby się wam najszczęśliwiej powiodło, ile na to czasu trzeba?
Zadumał się licząc Płaza... a no podróż nie dawała się obliczyć. Dosyć było kaprysu końskiego, aby ją przeciągnąć. Wprawdzie ten brzydki i niepozorny szkapa, na którym się tu dostał, żelaznym był, ale i żelazo się kruszy.
Płaza odpowiedzieć nie umiał.
— Toć pewna — rzekł po długiem dumaniu — że ja i godziny nie zaśpię.
Na tę poufną rozmowę wpadła powracająca z miasta Bielecka, cała jeszcze rozgorączkowana czynnie spędzonym porankiem.
— Cóż ty z zamku przynosisz? — zagadnęła Bietkę.
— Ja z próżnemi rękami przychodzę — odpowiedziało dziewczę. — Król chory... i po wszystkiem.
— Gdybym ja była na miejscu waszem — z wyrzutem poczęła pani Łukaszowa — jużbym tej tajemnicy dobyła pewnie, bo mi tego nikt nie wmówi, żeby jej król nie miał zwierzyć nikomu oprócz Kazanowskiego i Pstrokońskiego.
Młody Pac, który dla was, moja panno, dałby się obwiesić, wie napewno, albo się domyśla. Dosyćby jednego całusa, aby dobyć z niego...
Płaza się wzdrygnął.
— Ależ pani moja — rzekł — wiecie jak to idzie, od całusa się poczyna...
— I co dalej? — przerwała rezolutna mieszczka — niekoniecznie zatem idzie, aby się więcej nad całus dawać miało... A rozum od czego?
Bietka pokręcała głową.
— Całusa — rzekła z minką poważną — cała sztuka zawsze niby przyrzekać, a nigdy go nie dać... ale z Pacem... Któż go wie? Wczoraj był jak wosk miękki, a dziś już u panny Amandy w usługach, bo wiatr powiał inny...
— Co? — zawołała Bielecka — królby do niej miał powrócić?
Bietka dała znak potakujący.
— Na jak długo, nie wiem, ale od tych listów znowu do niej przystał. Kazał się z krzesłem nieść do niej wieczorem i pozostał tam na wieczerzę, gdy już Zygmuś dawno spał, choć to się zowie, że król tam synaczka odwiedza...
Ale tak on go kocha, jak Amandę, jak nieboszczkę królowę i wszystkich! Nie wiem, czy kogo miłował kiedy... Fantazye ma tylko. Królowej Cecylii gorzkie było życie z nim, opłakała je nieraz... pokochał ją dopiero gdy utracił, a gdy ją miał, małoco szanował.
Naówczas już panna Amanda chciała Urszulę Meyerin udawać, ale głowa nie potemu. Piękna jest, to prawda, ale i ten wdzięk już przekwita. Teraz ona książątka nie chce i droży się, a potem jej i chłop nie zechce.
Dosyć aby królowa z sobą piękną jaką francuzicę przywiozła, pójdzie panna Amanda w kątek...
— Ależ królowa sama — dorzucił Płaza — piękną jest i potrafi sobie pewnie starszego daleko małżonka serce pozyskać.
Dziewczę nad swój wiek rzeźko przerwało ojca:
— Zapominacie, że żoną jego będzie! Żony długo kochać nie potrafi, bo ją zawsze u boku swego mieć może, a jedna potrawa się przejada...
Bielecka śmiać się poczęła i ściskać Bietkę, ale ojciec zmarszczył.
— Nadto ty masz rozumu na twoje lata — szepnął.
— Rozumu? nie! — odparła śmiało córka — ale doświadczenia mam dosyć. Oni wszyscy tacy. Owoc zakazany najsmaczniejszy zawsze.
Płazę to szczebiotanie w końca rozchmurzyło.
— Dziecko ty moje — rzekł — jeżeli biblii wierzyć, owoc zakazany nie nam a wam niewiastom najpokuśniejszy. Adamby go nie zrywał, gdyby nie jejmość.
Śmiali się wszyscy. Wtem wszedł Bielecki poważny i zasępiony. Nie nowina go było takim widzieć gdy z zamku powracał, bo się z kucharzami nagryźć zawsze musiał dużo.
— Czołem! — zapytał Płazy — a co, jedziecie?
— Zdaje się — rzekł gość skłaniając się — a was też od załogi naprzykrzonej uwolnię.
— A! nie naprzykrzyliście się nam — przerwała Bielecka — teraz w domu będzie się wydawać pusto. Wracajcie ino rychło.
— Bylem mógł — szepnął Płaza, który na córkę patrzał.
Bielecki się dokoła obejrzał.
— Nic-ci ja nowego nie wiem — szepnął — a przecież więcej może niż wy... Marszałek Kazanowski zwierzył się czegoś żonie, jejmość mówiła księdzu, ksiądz bratu... i ot... zaczyna się coś wykłuwać...
Porwała się Bielecka.
— A mówże, człowiecze! — krzyknęła — tyś na kata stworzony.
— Tyle wiem — dodał Bielecki — że listy owe, które króla tak zgryzły, wprost przyszły z Francyi, i to od nieprzyjaciół królowej. Potwarz na nią, słyszę, rzucają, iż kochanków miała, o których wiedzieli wszyscy...
— A król nie miał kochanek? — oburzyła się pani Bielecka.
— Z tem wszystkiem niewiadomo jeszcze na czem się to skończy — ciągnął dalej Bielecki — król prawdę czy potwarz tak pono wziął do serca, że z początku Kazanowskiemu powiedział, iż ją nazad odeszle do Francyi. Ledwie go marszałek opamiętał, że w listach złość i zemsta jawna, którym tak ślepo wiary dawać nie można...
Ale burza się nad nieszczęśliwą panią zbiera wprzódy jeszcze nim przybyła. Kazanowski tem króla nieco pohamował, iż mu rzekł.
— Mężczyzna czy kobieta, która w tak podły sposób zdradza i donosi, czy może na wiarę zasługiwać?
Pójdzie więc wszystko swym porządkiem do przyjazdu królowej, do wyjaśnienia tu na miejscu, ale co za małżeństwo może być z tego, gdy się ono od takiego kwasu zaczyna?
Bietka się też wtrąciła.
— Któż wie, ta niegodziwa niemkini, Amanda, może jest albo sprawcą lub pomocnicą, bo ona zawsze jeszcze się spodziewa, że króla znowu opanuje i już go nie puści nigdy.
U nas to wszystko być może. Niemka gotowa była listy wymyśleć, aby króla od żony zrazić i pozostać przy nim.
Królowi też Pac i drudzy wmówią, że z Amandą, gdy ona pozostanie, nie będzie potrzebował się rachować, bo ona go nie spyta czy się z kim zabawiał na uboczu czy nie? a królowa będzie zazdrośna. Życie teraźniejsze wygodniejsze dla niego i dla tych, co korzystają.
— Nie domyślajcie się nadaremnie — wtrącił Bielecki — bo odgadnąć nikt nie potrafi, a wkrótce wszystko musi wyjść na wierzch jak oliwa. Panna Amanda się potrzyma jaki czas, a no przed żoną ustąpić musi. Kazanowski, Ossoliński, duchowieństwo, co jest poważnych ludzi, wezmą stronę królowej, sam król zechce-li od niej posagu na wojnę dostać, musi przecie się zbliżyć. Francuzka też pewno rozum ma i tak się jak nieboszczka zawojować nie da.
— Tymczasem ludzie wodę mącą — dodała Bietka — i ryby w niej łowić będą.
Płaza zwrócił potem rozmowę na córkę polecając ją Bieleckim.
— Ja otwarcie mówię — dodał — losu dla niej nadzwyczajnego nie żądam, byle uczciwego męża znalazła, choćby sobie ubogim szlachetką był, mnie dosyć. Myślę, że i ona ma rozum i wysoko się wdzierać nie będzie.
— A ja, ja — odezwała się Bietka — na teraz o żadnym zgoła mężu nie myślę. Naprzód tę niegodziwą niemkę muszę ztąd precz wypędzić i z całym jej dworem, potem dopiero o sobie pomyślę. Zobaczym jaką nam królowę przywiozą.
— Konterfekty jej widzieć łatwo, bo ich z Paryża przywieźli siła, rozdają i sprzedają — rzekł Bielecki — na nich ona piękna, ale kto wie jaka żywa jest?
To pewna, że już niebardzo młodziuchna.
— I to pewna — dodała Bietka — że miała już wielkie małżeństwo obiecywane, bo jakieś księztwo z sobą w posagu przynosi, ale podobno księztwa się teraz zrzekła za pieniądze, aby królewską koronę pozyskać.
— Lada dzień — rzekł Bielecki — dowiemy się więcej, bo z tych, co we Francyi byli, poczną powracać niektórzy, a królowa od Gdańska bardzo będzie jechać pomału i odpoczywać. Mówią, że w jednem miejscu nawet parę tygodni zabawi dla lekarstw jakichś, które ma brać. Król także chory, do ślububy o swej mocy nie stanął. Dobry jeszcze kwartał upłynie nim my ją tu ujrzymy.
— Ja temu najbardziej rad będę — odezwał się Płaza — bo we trzy miesiące i ja też tu powrócić mogę, jeżeli Pan Bóg mi wrócić dozwoli.
Przez cały wieczór tak rozprawiano o sprawach bieżących, aż do odejścia Bietki. Płaza przyrzekł, iż choćby mu nazajutrz listy oddano, nie wyruszy aż pojutrze.
— Sanna się ściele — dodała śmiejąc się Bielecka — więc my kuligiem was odprowadzimy choć na Pragę do kaplicy loretańskiej, a tam pomodliwszy się ruszycie już w imię Boże.
Stawił się Lasota do kanclerskiego pałacu na godzinę naznaczoną. Tu czekał już na niego młody komornik Ossolińskiego. Listy były gotowe, które Płaza z poszanowaniem w jedwabną chustkę paradną kozacką zawinął i dobrze zanadrą umieścił.
Wręczono mu też złotych sto niedobrą monetą na Szlązku fałszowaną na drogę, za które pokłonić się musiał. Zaczem młodzieniec dobrej drogi życzył i z pałacu odprawił, winem uczęstowawszy.
Nie było już więc co czynić, tylko konia nanowo podkuć, sakwy związać, co potrzeba na drogę przysposobić przez ten dzień, a następnego, jak się rzekło, wyruszyć.
Ks. Stoczek dowiedziawszy się, że go Bieleccy z córką do kaplicy loretańskiej odprowadzać mieli, ofiarował się też tam znaleźć i litanię dla nich odśpiewać, na intencyę szczęśliwej podróży.
Dopiero teraz wobec tej nieuniknionej konieczności porzucenia dziecka, puszczenia się w niebezpieczną drogę, serce staremu boleśnie się bardzo ścisnęło. Zdawało mu się, że nigdy chyba napowrót się tu dostać nie potrafi, i gdy Bietka przyszła, rozpłakał się jak bóbr. Ona też, choć do łez nieskłonna, zapłakała i strwożyła się; tylko Bieleccy, którzy nie przewidywali niebezpieczeństw żadnych, ducha i męztwa dodawali.
Szafarz życzył konia wierzchowego do sanek przywiązać, albo nawet zaprządz i zamiast konno na terlicy, sankami się w podróż puścić dla pośpiechu. Rada wcale złą nie była, a gdy się jeszcze znalazł mieszczanin, który do Brześcia jechał i Płazę z sobą zabrać się ofiarował, złożyło się tak, iż kozak konia mógł puścić luzem. Pośpieszając dnia tego Parfenowi musiał się jeszcze opowiedzieć, który zrazu ofiarował się towarzyszyć Płazie przez część drogi, potem namyślił się i pozostał.
Dodnia o naznaczonym terminie wszyscy tedy naprzód na Pragę zrana do kaplicy loretańskiej podążyli.
Była ona zbudowana tuż przy kościele księży Bernardynów, na wzór znajdującej się w Lorecie, ozdobnie i kosztownie, bo się do niej królewska rodzina przyczyniała; ołtarz zwłaszcza wielki, w którym obraz Matki Boskiej, według Łukasza świętego, oprawiono, jaśniał ofiarami bogatemi. Naprzeciwko wizerunek Chrystusa na krzyżu widać było.
Za ołtarzem pobożni mogli oglądać wszystek ten sprzęt prosty a ubogi, który wedle tradycyi w domu rodziny świętej miał się znajdować, okienko pozdrowienia anielskiego, stoliczek, ławeczki, kuchenkę, garnuszeczki i sławne dzwonki loretańskie.
Przed ołtarzem tym Matki Boskiej ukląkłszy ks. Stoczek zanucił litanię, którą wszyscy zanim pobożnie odśpiewali, a przed kapliczką u muru, który ją od ulicy dzielił, nastąpiło pożegnanie.
Tu dopiero i Bietka się rozpłakała nadobre, ojcu na szyję rzuciła, zaczęła wołać, aby powracał — i Płaza zmiękłszy bardzo od tych łez puścił się w drogę.
Parfen, który ani do kaplicy nie chciał iść, ani się pokazywać, dopiero dobrze za Skarzyszewem na gościńcu czekał na Płazę, i konno przy saniach jadąc towarzyszył mu spory drogi kawał.
Gdy mu w końcu nazad do miasta zawrócić przyszło, kozaczysko aż kląć począł swą dolę, która go tu przykutym trzymała, zazdroszcząc Płazie, iż do kosza powracał.
Potem nagle, nie żegnając go, konia szarpnął, nawrócił w miejscu i jak szalony popędził do Warszawy.
Płaza do wieczora pogrążony w dumaniu, ani się ruszył, ani zagadał, ani dał znaku życia. Dopiero gdy na noc stanęli, czarkę gorzałki wychyliwszy, odetchnął i oczy mu na świat się zdawały otwierać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.