<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Ciężkie jednak Paweł miewał nieraz chwile.
W końcu lipca rozpoczęły się słoty; zajęcia zwykłe musiały być przerwane i powróciła tęsknota.
Od morza zawiały nagle zimne wiatry, tyle napędziły wilgoci, taką masę chmur nagnały, że pogody nie można było spodziewać się prędko. Deszcz z małemi przerwami padał dzień i noc całą, a przez dach w letniku Andrzeja woda ciekła, jak przez stare sito. Nie było w izbie miejsca, gdzieby Paweł mógł spokojnie złożyć książki, sam się położyć bez óbawy, iż go nie zbudzi zimny, błotnisty prysznic, lejący się na głowę. Mokry, przeziębły, niewyspany, w czapce na głowie i w grubym, watowanym paltocie na grzbiecie, spędzał czas bezmyślnie przed kominkiem, na którym palił się bezustanny ogień. Niepodobna było wśród tego chlewu, pełnego cuchnących kałuży, kłębów przejmującej wilgoci, myśleć o poważnych naukowych zajęciach, kiedy z dworu dolatywał plusk nieustającej ulewy i przeciągły świst wichru, a za kołnierz lała się woda. Książek lekkiej treści nie posiadał, a te, które przywiózł, dawno już był przeczytał; pragnął jednak czegoś, coby zająwszy wyobraźnię, odwróciło uwagę jego od dolegliwości obecnej chwili. Wypadkiem z paczki dawniej zniszczonych gazet znalazł ocalały jakiś kawałek ogłoszeń i pochylony przed ogniem odczytywał z chorobliwą ciekawością:
Potrzebna panna do ubierania kapeluszy. Magazyn Nr. 15, Niecała.
Farby, lakiery, pokosty polecają...
Parowa maszyna o sile pięciu koni...
Nagrody 10 rub. W niedzielę w Dolinie Szwajcarskiej zgubiono złoty zegarek...
Na drugiej zaś stronie wśród telegramów handlowych, odpowiedzi redakcyi i sprawozdań z giełdy, krótki wierszyk pod tytułem: Rozwiązanie zadania konikowego:

Narzekasz na twe cierpienia,
Przeklinasz losy człowieka,
Jak gdyby chwila ulżenia
Tak była od nas daleka;
Dzień twego życia tak krótki
I twoje słońce już nizko,
Na cóż więc żale i smutki,
Kiedy do kresu tak blizko

Doczytał właśnie do końca i uśmiechnął się smutnie, gdy za drzwiami rozległy się głosy ludzkie.
— A! pan widzę, jak Noe w arce! — zawołał wesoło Ujbanczyk, uchylając drzwi i wtykając swoją kędzierzawą. głowę. — I mostek, widzę, zrobiłeś. Foko, uważaj, tu mostek! nie omyl się i nie wleź w wodę — dodał z filuterną powagą, ostrożnie stąpając do kolan zabłoconemi nogami po chwiejnej kładce, rzuconej w poprzek kałuży, stojącej u progu.
Jego towarzysz niósł pod pachą obuwie i szedł, naśladując go, ale na środku potknął się niechcący, czy też umyślnie schwycił za rękaw Ujbanczyka i obaj ze śmiechem plusnęli do wody.
Paweł śmiał się także, widząc, jak zamiast wyłazić z błota, szturchają się, udając mocno obrażonych.
— Niezgrabiaszu! Nie smarowali ci, widzę, gęby sadłem. Pan Paweł kładkę położył, a ty mimo!
A widząc, że ich obecność sprawiła Pawłowi przyjemność, że krzątał się żywo około przygotowania dla nich herbaty, swawolili w dalszym ciągu przed ogniem, grzejąc się i susząc.
— Cóż ty porabiasz, Pawle? Gdzie twoja kępa?
— Co mam porabiać? Uciekam przed deszczem z kąta w kąt, a on mnie goni.
— No, nie ciebie jednego! W całem Andy nie ma teraz jurty, któraby nie ciekła. Foce, ot, przeszłej nocy do gęby — powiadają — nalało się, kiedy spał.
— Po cóż ty łżesz?
— Albo co? Może nieprawda? Nic się człowiekowi nie stanie, choć go trochę pomoczy z wierzchu, a do środka to każdy sam musi nalewać. Ot, siano, rzecz inna! — prawił już poważniej po rosyjsku i po jakucku na przemian.
Foka spoważniał także.
— Et, nie gadaj! Zgnije, na wylot przemoknie — odrzekł markotnie.
— Choć ta pociecha, że swego mamy nie dużo. Bydła karmić nie potrzebujemy, a kupcy wezmą, jakie jest. Gdzież pójdą? Przecie nie z mojej gnije winy. Twoje matczysko, Foka, zalewa się pewnie łzami, niby ten deszcz.
— Rzewnemi — westchnął chłopak. — Matula moja, kobieta soczysta, płacze o byle co.
— A Andrzej? — zapytał Paweł, któremu Ujbanczyk tłómaczył niezrozumiałe ustępy rozmowy.
— Andrzej wszystkich rozszarpać gotów, wszyscy drżą przed nim, i ja uciekłem — roześmiał się parobczak. — Cóż? pojedziemy? jak myślisz? — dodał, ukazując w stronę jeziora.
— W taki deszcz?
— Może przestanie, wiatr się odmienił. A zresztą ja myślę, że w polu nie gorzej, niż w takim domu; tu kapie, tam kapie, a ówdzie i ciurkiem się leje. W polu przynajmniej woda czysta, obłoczna, tu Bóg wiedzieć raczy, co tam na dachu wyrabiały psy i dzieci. Cóż? pójdziesz, hę? Weźmiemy kociołek, czajnik, herbaty. Foka ryb przyniesie. Urządzimy majówkę. Zanocujemy w naszej urasie, ona nie zacieka, tam czysto i sucho. Ogień rozpalimy suty, całego modrzewia zrąbiemy, jak to — ty lubisz. Chodź, proszę, a to bez ciebie jakoś nieskładno... może tam — tu znów mrugnął na niego tajemniczo — co nowego się okazało; w pogodę Andrzej nie puści, nie wyrwiesz się.
Paweł wahał się. Podmuchy zimnego wiatru, trzepoczące w oknie rozmokłym pęcherzem, zaprzeczały dowodzeniom Ujbanczyka, że „w czystem polu nie gorzej“, ale z drugiej strony już mu się śmiertelnie sprzykrzyło siedzieć w tej śmierdzącej budzie. Nęciła go przechadzka na świeżem powietrzu z perspektywą noclegu w suchej, ogrzanej urasie. Ale lękał się o książki, które mogły zamoknąć podczas jego nieobecności, popsuć się, zamazać, co było dla niego stratą niczem nie wynagrodzoną. Ujbanczyk usunął tę przeszkodę, urządziwszy nad niemi namiot z kołdry, po którego pochyłych ścianach woda spływała. nie mając czasu przecieknąć do wnętrza.
— A co? My Jakuci, tak zawsze! — pochwalił się, przyglądając się dziełu rąk swoich, a widząc, że Paweł, gotujący się do drogi, zabierał się do zzuwania butów i zakasywania spodni, zawołał:
— Nie trzeba, nie trzeba... my przecie pojedziemy. Na jeziorze zimno, tam i my buty wdziejemy. A w lesie to jeszcze nogi okaleczysz, zakulejesz, lepiej już buty zabłocić.
Jezioro było bardzo wzburzone; łodzie mieli drobne i ciężkie, gdyż od deszczu namokły; bali się więc wypłynąć na środek, musieli trzymać się brzegów, drogi nakładając. Foka wziął się na lewo, gdzie rodzina jego miała własną „zajezdkę“, a oni skierowali się na prawo ku rzeczce.
Płynęli pod wiatr. Paweł, siedzący na tyle łodzi, plecami oparty o brzeg Ujbanczyka, czuł, jak silnie pracował chłopak, z bałwanami.
— Przybij do brzegu, przesiądziemy się, ja trochę powiozę, wypoczniesz — prosił parę razy, ale chłopak zawsze odmawiał.
— Nie ruszaj się, nie ruszaj się tylko. Ja sam. Boję się ja twojej rosyjskiej jazdy.
Paweł zrozumiał przyczynę odmowy, gdy raz i drugi potężny bałwan schwycił łódź, a pianą zapluwszy im oczy, poniósł ich z sobą — więc nie nalegał. Trzeba było trzymać się brzegu, tymczasem lada ruch nieostrożny lub jedno źle obrachowane uderzenie wiosłem mogło ich oddać na łaskę fal, które niechybnie poniosłyby wątłą pirogę na sterczące z wody sęki, gałęzie zwalonych u brzegu pni. Siedział więc, przylgnąwszy do szerokich pleców rybaka, podziwiając jego wytrwałość, zręczność, spoglądał to na ryczącą powierzchnię jeziora, we mgły spowitą, to na las, kołyszący się ciężko, poczerniały, namokły i smugami dżdżu przysnuty. Dostali się nareszcie do parowu rzeczułki. Ujbanczyk, położywszy wiosło, ocierał mokre oblicze.
— No i burza! Dmie jak w przewiewnik! ale to i lepiej, chmury rozpędzi i może deszcz ustanie.
Rzeczywiście, deszcz siejąca warstwa nizko płynących chmur zaczęła się rwać, rozrzedzać; tu i ówdzie widzieć się dawały wyżej, w przeciwnym kierunku mknące obłoki. Nim dopłynęli do urasy, deszcz ustał i z poza tej podwójnej zasłony wyjrzało blade słońce.
— A co? będzie pogoda. Nim pójdziemy na pole, może chcesz pierwej ogrzać się, osuszyć? — zapytał Ujbanczyk.
Weszli do urasy. Ogień rozniecili prędko, odzieży jednak nie suszyli, otrzepali ją tylko i z wody wyżęli.
— Śpieszmy się, śpieszmy. Nie chciałbym, aby Foka teraz nadjechał. Dopóki nic nie będzie, nikomu nie powiem, a to wyśmieją. Herbaty napijemy się po powrocie, zgoda?
Paweł zgodził się, więcej jednak z przyjaźni dla Ujbanczyka, niż z ciekawości.
Wiatr zimny, przejmujący, który w lipcu mimo ciepłego paltota kazał Pawłowi szczękać zębami, zabił w nim wszelką wiarę, ażeby w tym przeklętym kraju mogło coś więcej rosnąć i dojrzewać, prócz dzikiej maroszki, mchów i cherlawych modrzewi.
Ciemne resztki chmur deszczowych, podartych na szmaty, śpiesznie uchodziły za bory i lasy, a z poza nich wypływały i nad okolicą przesuwały się spokojnie grzędy wysokich, kędzierzawych siwych obłoków.
— Byle tylko do jutrzejszego rana nie wypogodziło się całkiem, a to Andrzej zagniewa się — mruczał Ujbanczyk.
Dotarli nareszcie do ogrodzenia i spojrzeli na niwę: część jęczmienia bujniej wyrosła, wyległa z powodu deszczu, ale reszta, rzadziej posiana stała wesoło, szumiąc zielonymi, wąsatymi kłosami.
— Uruj! uruj! — krzyknął Ujbanczyk, przeskakując płot, zerwał jeden kłos i podniósł wysoko ku niebu: — Patrz, słońce! widzisz, i my będziemy jak inni.
Słońce, jakby posłuszne temu wezwaniu, wyjrzało przez jedno z obłocznych okienek, a od jego spojrzenia zajaśniała zielona, wodą nasiąkła okolica i szumiące kłosy zboża, i czerwona twarz Jakuta, stojącego wśród nich z ręką wyzywająco ku górze wzniesioną. Paweł stał oparty na płocie, przypatrując się z uśmiechem radości Ujbanczyka. Nie chciał go smucić uwagą, że cieszyć się jeszcze za wcześnie, że wspaniale wyglądające kłosy są jeszcze puste, i wiele trzeba będzie czasu i ciepła, ażeby zawiązki ziarna rozdęte i wody pełne, napełniły się drogocennym, pożywnym proszkiem.
— A co? Lodowata!... lodowata, a zawsze nie ostatnia! — gadał podniecony Ujbanczyk, gdy szli z powrotem do urasy. — Ach, gdybyś ty jeszcze został z nami, tak na zawsze... jakby to dobrze było — dodał, spoglądając pytająco na przyjaciela. Ale Paweł milczał i tylko spuszczone powieki zadrżały mu jakoś szczególnie. Zasmucony chłopak umilkł; dopiero w urasie gdy rozgrzani, rozweseleni siedli do stołu, zastawionego filiżankami gorącej herbaty, rozgadał się, tak dalej myśl swoją rozwijając.
— Nauczyłbyś nas, jak ziarno na mąkę przerabiać, jak siać, orać, bronować. Potem, gdybyśmy zostali bogaci, moglibyśmy jak to mówiłeś, kupować towary u kupców bez Andrzeja, urządzać wspólne sklepy, wspólne stada zaprowadzać. Wtedy my bylibyśmy panami i nas gromada musiałaby słuchać. A my takbyśmy robili, aby wszystkim było dobrze, aby wszyscy stali się, dobrzy rozumni. Bo ja o tem myślałem coś ty powiedział, że człowiek zły z głodu, że chciwy, gdyż swego niepewny... i to pewnie prawda!
Paweł nie odpowiadał, tylko uśmiechał się zamyślony.
— Co wy tam wciąż po swojemu: bul, bul, bul! — oburzył się Foka, nie mogąc wziąć udziału w gawędzie.
— To prawda! Trzeba pogadać o tem, coby i Fokę zajęło. Ty mi będziesz tłómaczył, mówcie po jakucku.
— Ty nie chcesz odpowiedzieć, tyś się odmienił! — zawołał rozżalony Ujbanczyk.
— Nie, ale ja się już dosyć naopowiadałem — teraz na was kolej.
Rozmowa jednak nie kleiła się. Ale wieczorem, gdy deszcz znowu po dachu zabębnił, gdy chłopcy upewnieni, że na łąki nie mają poco wracać, przynieśli modrzewiowych gałązek, gdy obsuszywszy je, urządzili z nich posłania, zrodził się nowy projekt, opowiadanie bajki.
— Ty Ujbanczyk opowiadaj, ja się wstydzę Rosyanina — rzekł Foka.
— Nie, ty; ty umiesz piękniejsze. Ja będę tłómaczył.
I zaczęli się przekomarzać. Paweł, dowiedziawszy się, że Foka jest uczniem Dżjanhi, najlepszego w okolicy bajarza, pogodził ich, stając po stronie Ujbanczyka.
— Umiem jedną... piękną, za której nauczenie dałem nową chusteczkę — bąknął nieśmiało Foka.
— Chusteczka może się znajdzie, a tylko opowiadaj powoli, żeby Ujbanczyk mógł zdążyć za tobą.
— Był niegdyś — począł drżącym głosem parobczak — był sobie człowiek nazwiskiem Bier-Chara. Był on bohaterem, lepszym od człowieka na długość rękawicy, a od Jakuta na grubość kory brzozowej. Miał on dom cudny, od którego bił blask aż trzy dni drogi. Słupy tego domu były z grubego drzewa, powała z wysokiego drzewa, ściany z licznych pni suchych, stojących dokoła w liczbie dziewięćdziesięciu, Było tam osiemdziesiąt do głupoty obszernych okien, były wieszadła podobne do dziewięćdziesięciu z wypiętą piersią lecących gołębi. Na malowanej, od echa dudniącej prawej połowie domu, mieścił się „billerik“[1], a na lewej komora z dzwonkami; śmieszliwy jugiach (billerik) dla dziewic, oraz półka naczyniami dzwoniąca. Pośrodku stał gładki, pochyły kominek, niby wielka pani, co podwinąwszy nauszniki rysiej, rogatej czapki, odrzuciwszy poły rozpiętego futra, stoi sobie zwrócona na zachód.
Miał Bier-Chara misy, które na rozkaz zbliżały się same, miał dzbany do kumysu, chodzące powolnym krokiem otyłego człowieka, miał ciężko-stąpające szklanice, miał samo-loty, stolnicę do rąbania mięsiwa i siekierę-latawicę. Miał kołdry z białych lisów i szyte z białych i czarnych futra kawałków kobierce-pościele; sypiał na poduszkach z brząkadłami, na łożu we wzorach. Odziewał domowników w mocną wyprawną skórę rena, okrywał futrem siwego łosia; z futer sobolich brał tylko grzbiety, z futer rysich — zady; z wilczych — łapy z czarnemi pręgami, a z lisów czerwonych wybierał najcenniejsze. Ściśle przystające drzwi kazał co zimę obszywać siedmioma niedźwiedziemi skórami, które przez siedem dni i nocy siedem kobiet dziewic zszywało, rozciągało, równało, depcząc, tarzając się, figlując.
Przed domem wśród srebrnego podwórza tak gładkiego i potoczystego, że nie mógł na niem ustać nawet źrebiec dziewięciotrawny, tkwiły trzy słupy wielonożne dla wiązania koni, podobne do trzech naczelników „ułusa“, którzy posprzeczali się i, powiedziawszy sobie: „u tego cesarza takie prawo!...“ „u tego cesarza takie prawo!...“ rozchodzą się rozgniewani na świata trzy strony. Główny słup był ze złota, średni ze srebra wykładany czernią, trzeci najgorszy z białego srebra. Jeżeli te słupy kogo polubią, to błogosławić go będą na odległość trzech dni drogi, mówiąc: „Żyj trzy życia ludzkie!“ Jeżeli znienawidzą, to przeklinają na odległość dziewięciu dni drogi, mówiąc: „Szum, wysychaj, obejmując spróchniałą drzewinę!“
Ma Bier-Chara to wszystko, a jednak co dnia rano, nim świtać pocznie i wieczorem, nim zorza zagaśnie, wychodzi przed dom, a wzniósłszy do góry swój ostry miecz, prosi z wysokiego nieba nieszczęść, z szerokiego nieba kary, z potężnego, okropnego nieba krwawej przygody, z zachodniego nieba ruiny!
Wykopał jamę na siedem sążni głęboką, porąbał na drobne kawałki siedem dużych modrzewi i rozniecił ogień, a wzbiwszy się orłem na niedostępne wysokości, rzucił się stamtąd głową naprzód na stos gorejący. Ogień zatrzeszczał, prysł i zagasł.
— Ach, co za przykrość! — wyrzekł — moje dzieci, ogień mnie nie pali.
Wetknął w ziemię ostrzami do góry wszystkie swoje przeszywające oręże i padł na nie z najwyższego miejsca, ale ostrza zwinęły się, końce zagięły niby ołowiane.
— Ach, co za przykrość, moje dzieci! — żalił się — łamią się o mnie ostrza ostro-końcych.
Rozgniewany tedy, przywiązał do każdej nogi po dużym kamieniu, a do uszu jeszcze po większym, i skoczył głową do morza; natychmiast jednak wypłynął na powierzchnię: morze wyrzuciło go, jak zwitek kory brzozowej.
— Nie chłoną mnie nawet wodne odmęty! — westchnął i odwiązawszy cięciwę łuku, zrobił z niej stryczek, powiesił się; nawet zachrapał, gdy nagle oberwał się i upadł żywy.
— Ach! jestem pewnie człowiekiem, któremu nie przeznaczono umrzeć — powiedział i poszedł do domu.
Pewnego ranka wstali, a powiedziawszy: „och, pewnie nas zbrukała noc ciemna, uczerniły mroki“, poszli umyć się błękitną wodą morza; wymyli się, wytarli ręcznikami z jasnego strumienia i siedli za stół. Podjadłszy, zęby umacniali, gryząc miękkie kości, gardło przepłukiwali wytrawnym kumysem, — bawili się. Poczem Bier-Chara poszedł w pole oglądać swe konie i bydło rogate. Zebrał je razem, karmił, poił. Nagle w czterech końcach nieba zagrzmiało, zadęła okropna wichura. Od tego impetu ledwie zdążył Bier-Chara dowlec się do domu, od tego wichru nie mógł konia przywiązać do słupa, zarzucił więc tylko tręzlę na kołki ogrodzenia i popełznął do izby na brzuchu.
Ach biedaku, co tobie? — pyta żona, podnosi go i sadza na stołku.
— Prosiłem ja nieszczęść z górnego miejsca, żądałem nieszczęść z pod ziemi, szukałem przygód pośrodku — przyszły! Gdy umrę, złóżcie kości moje na przylądku o dziewięciu stopniach, gdzie siadają wędrowne gęsi; postawcie nagrobek błyszczący, wyświećcie krzyż! Od zachodu pokryjcie go miedzią, od południa srebrem, a na wschodzie upiększcie go drobnymi wzorami! Tej nocy, kiedy śnieg spadnie młodemu renowi po kolana, idź żono, zmieć śnieg. Z piszczeli moich dwóch ramion, wyrosną dwie trawy; zjedz je całkowicie, nie odłamując ani korzonków“ ani gałązek. Jeżeli masz zostać człowiekiem, zostaniesz od tego wielkim człowiekiem; jeżeli masz zginąć... umrzesz!
Ujbanczyk przestał tłómaczyć; leżąc na brzuchu z głową wspartą na łokciach, słuchał chciwie, przytakując:
— Ehę!... Baj!... Aj kabyn!... Kortundu!... Sieb!... Cze!... Dżikti!
Paweł, chociaż nie rozumiał, słuchał także, leżąc bez ruchu z otwartemi oczyma. Fantastyczny początek, łagodny, monotonny dźwięk głosu bajarza ukołysał go, rozmarzył niby szmer wody. Zapomniał gdzie był; widział przed sobą kraje dalekie, kraje rodzinne zalane słońcem, przysłonięte łagodnem niebem, pełne niw, sadów, pól; pełne wsi, miast, miasteczek, rozśpiewanych mową ojczystą, kipiących ruchem i życiem. I on tam miał swoje miejsce, miał przyszłość, był potrzebny, wiedział co robić... Odżyły wspomnienia, przed oczyma duszy stanęły bladolice, brodate twarze o dużych oczach i szerokich czołach, kobiety smukłe, powiewne, złotowłose dzieci o błękitnem, jasnem spojrzeniu. Widział dom, gdzie się urodził, ogrodową aleję, gdzie biegał chłopięciem, dziewczęta, do których umizgał się młodzieniaszkiem, towarzyszów, przyjaciół i wrogów. A wszystko to na ciemnem tle okopconych ścian jakuckiej urasy, oblane czerwonym blaskiem palącego się ognia, wiązało się w korowód tak dziwaczny, że nawpół tylko przytomny Paweł, nie wiedząc czemu wierzyć, czy temu co było niegdyś, czy temu, co jest obecnie, sennym ruchem dotknął pałającego czoła.
— Synu mój, synu! — wypadł nagle z tych wspomnień niby ostry grot, krzyk kobiecy, serdeczny, bolesny i wrócił mu świadomość. Z głuchym jękiem obrócił się twarzą do ściany, nie chcąc już ani myśleć, ani wspominać.
Jakuci przerwali opowiadanie i zdziwieni podnieśli się na posłaniu.
— Co ci to, cudzoziemcze?
— Ach, nic! Dajcie mi spokój!




  1. Ława.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.