Na kresach lasów/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na kresach lasów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | czwarte |
Data wyd. | 1920 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na św. Piotra i Pawła odbyło się u Filipa walne zebranie gminy Andy. Dzielono łąki, ściągano podatki, bogacze rozdawali pieniądze i towary na odrobek. Paweł, wezwany, brał także udział w zebraniu; nawet od czasu do czasu zasięgano jego rady, widział jednak, że robiono to tylko przez grzeczność.
Zebranie to było wiernem odbiciem poprzednio przez niego widzianego: toż samo zasiadanie „szanownych“ na ławach dokoła, takież kupienie się motłochu u drzwi, taż uroczysta cisza w czasie przemówienia jakiego mówcy i krzykliwy zgiełk ogólnych obrad.
Paweł wprędce znudzony monotonnością niezrozumiałego dla niego widowiska, wyniósł się na podwórze, gdzie młodzież urządzała igrzyska.
— Niema Dżjanhi, niema! Gdy on tu był, inaczej było... — szeptały stojące obok niego kobiety.
Istotnie zabawa się nie kleiła. Skakano na jednej nodze, skakano na dwóch; próbowano sił, dźwigając ciężary, mocując się, lub przeciągając za pomocą kija; niczego nie brakowało, tylko zapału.
— Niema Dżjanhi! — powtarzali parobczaki, leniwie rozłażąc się na wszystkie strony.
Zwolna poważnego charakteru igrzyska, którym lubili się przyglądać „szanowni“, a nawet niekiedy udział w nich brali, zmieniły się w bezładną, chwilami okrutną, dziką swawolę. Zaczęli upędzać się za dziewczętami; przekomarzali się z „Kozakiem“, który stał oparty o słup i melancholijnie szczypał swoją niekarną brodę, biegali na wyścigi z rozbrykanem bydłem, usiłując chwytać je za ogony, uszy lub rogi i w pędzie osadzać na miejscu. W tej pogoni wiele łbów i nosów zostało rozbitych, wiele było szamotania się i śmiechu, ale prawdziwie pięknym i oryginalnym był tylko koniec zabawy. Biały ogier z rozwianą grzywą wpadł niespodzianie pomiędzy rozigranych; ci hurmem rzucili się ku niemu; po krótkiej szalonej gonitwie w czystem polu osaczyli go, zawiśli na karku i łbie zwierzęcia, chwytając się grzywy. Daremnie rozjuszony koń szarpał się, targał: żylaste, bronzowe ramiona jak węże skłębione oplotły mu szyję, silne ręce trzymały go za uszy, a tuzin ciał ludzkich ciągnął go swym ciężarem do ziemi — zachrapał boleśnie stepowiec i ukląkł pokonany. Tak powalonego trzymali, dopóki kobiety i Paweł nie podeszli, prosząc:
— Puśćcie go! Czy nie widzicie, jak drży biedaczyska?
Wyczerpane walką biedne zwierzę głowę opuściło i rzeczywiście drżało. W jego ognistych oczach, zamglonych wysiłkiem i trwogą, malowała się męka, a na dnie szeroko rozdętych nozdrzy błyskała krew.
— Puśćcie go! — powtórzył Paweł.
Wszyscy odskoczyli w jednej chwili, a koń, parskając i wyrzucając głową, pobiegł truchcikiem ku rżącym w oddaleniu klaczom.
— Niegdyś bywali wśród Jakutów tacy bohaterowie, którzy sami, bez żadnej pomocy, umieli złapać w stepie i osiodłać ogiera — opowiadali Pawłowi Jakuci. — A u was czy są tacy? czy byli? Co ci o tem książka powiada?
Tłómaczył im, jak umiał, co mu o tem książka powiada, ale zła jego wymowa wywołała tylko kilka dwuznacznych uśmiechów i rozprószyła wkrótce słuchaczy. W poszukiwaniu rozrywki skierowali się oni teraz ku jurcie, gdzie rozlegały się głośniejsze, bardziej roznamiętnione rozprawy. Paweł, usłyszawszy głos Andrzeja i starego Tunguza, domyślił się, o co chodzi, i próbował także dostać się do wnętrza. Ale tym razem ciekawość zapanowała nad uprzejmością Jakutów względem niego: przez zwartą ścianę słuchaczy nie mógł się przebić do drzwi, pozostał więc na dworze, zadawalając się temi wiadomościami, jakich udzielały mu podsłuchujące pode drzwiami kobiety.
— Co za grzech — szeptały wstydliwie niby do siebie, ale tak głośno, by mógł je usłyszeć, i w tym dziwacznym żargonie, jakiego zwykle używano, gdy chciano, aby ich rozumiał.
Paweł słuchał z początku z zajęciem, siląc się pochwycić wątek ich mowy, ale w końcu uciekł ze wstrętem, takie bezwstydne, wcale nie dwuznaczne słowa płynęły z tych ust niewieścich, jeszcze młodych i świeżych. Legł na stosie drzewa, złożonego pod płotem i począł rozmyślać. Nad nim wisiało blade, obce niebo, poza nim szumiały niezrozumiałe głosy, wobec tego możność zapełnienia czekających go tu lat pobytu jakiemkolwiek uczuciem, jakąkolwiek pracą, choćby dla siebie tylko, ale zdolną porwać i uszczęśliwić, bladła, nikła, rozpływała się niby dym gasnącego ogniska.
— Pawle! Pawle! panie Pawle! — rozległ się głos Ujbanczyka w pobliżu.
Zebranie było skończone. Jakuci rozchodzili się do domów, a chłopak szukał go po podwórku wraz z ojcem, chcąc się widocznie pożegnać.
— Tutaj jestem! — zawołał Paweł. — No i cóż? — spytał, zaglądając w markotną twarz chłopca.
— Co ma być! Zwyczajnie, wygrał, jak mysz u łosia. Mówiłem, lepiej bez sądów, zgódźmy się. Ale nie, nie ustawa, powiada. A skrupiło się na mnie, rozumie się.
— Dziecko moje, czyżem ja chciał? — bronił się stary. — Ja myślałem, że gmina wejdzie w nasze położenie!
— Jakże stoją rzeczy?
— A tak, że kładź się i umieraj! Nietylko siano kosić kazali, ale i na zimę za robotnika oddali.
— Na zimę? A ja myślałem, że w zimie niema tu co robić i że zdążymy poduczyć się trochę.
Ujbanczyk milczał, stojąc przed nim ze spuszczoną głową.
— Wy się nie zgadzajcie. Podajcie skargę do zarządu okręgowego. Chcecie, ja wam napiszę? Z jakiej racyi ty masz odpowiadać za hultaja brata?
— Hultaja, powiadasz? Jego tak nie możem nazywać. On się od nas jeszcze nie oddzielił. Nie można. Już niech będzie, jak kazali. Gromada siłą, z nią wojować nie poradzisz. Iii... nie lubię ja tego, nie lubię. Na kogo się poskarzysz? Prawda, że nam ciężko, ale w takim wypadku każdemu ciężko być musi. Andrzej nie może też bez człowieka zostać. Ojciec wasz, powiadają, dość zdrów jeszcze i silny, pracować na siebie może, a Dżjanha nie oddzielił się i zawsze on wasz brat przecie. Któż za niego odpowie? I mają racyę!
Paweł nie zaprzeczył.
— A mówiłeś ojcu, że ja chcę u was zamieszkać? — spytał zamiast odpowiedzi.
— Teraz, w lecie, to nam nie na rękę, a później, w zimie, dobrzeby było, ale Andrzej nie ustąpi, za nic nie ustąpi. Umówił się z gromadą na cały rok, i nazbyt to dla niego dogodne! Patrz! — tu przysiadł na kolanach obok Pawła i jął mu na palcach wyliczać korzyści, jakie z tej umowy dla bogacza płynęły; tu też dowiedział się Paweł po raz pierwszy, że gmina za niego dopłaca.
— Z jakiej racyi? — zawołał z oburzeniem. — Przedewszystkiem mnie nie pytano, czy się na to zgodzę; a po drugie, dwanaście rubli aż nadto dosyć za tę lichą strawę, jaką dostaję u Andrzeja — porywczo zerwał się z miejsca, aby biedz do jurty.
— Bój się Boga, tylko nie mów, żeś się ode mnie dowiedział — krzyknął Ujbanczyk. — Ja wyprę się wszystkiego!
— Dobrze, dobrze!
Obrady były skończone, ale w izbie znajdowało się jeszcze dużo Jakutów, gdy wszedł Paweł. Zbliżył się do Andrzeja, rozmawiającego z Filipem i odezwał się ostro, łamanym językiem jakuckim:
— Tyś zły!... Zebranie! potrzeba... zebranie!
Bogacz zamrugał oczyma, ale udał, że nie rozumie.
— Co on mówi? Czego on chce? Zebranie, zebranie! Ty wiesz przecie, Rosyaninie, że my po rusku zgoła nie rozumiemy. Nie rozumiemy — tłómaczyli się lękliwie — a tłómacza niema, odszedł — powtarzali uparcie. Dopiero kiedy Paweł, uderzywszy pięścią w stół, krzyknął z gniewem: — Zebranie! — zaczęli „szanowni“ zasiadać leniwie na opuszczonych ławach i wezwano Ujbanczyka. Wówczas odegrała się komedya, której Paweł długo nie mógł wspomnieć bez rumieńca. Naprzód tedy w imieniu całej gminy zaprzeczyli mu prawa mieszania się w ich sprawy.
— To nasza rzecz! My od ciebie nic nie żądamy. Czegoż ci trzeba? — przekładali mu łagodnie. — A więcej dać nie możemy, bośmy biedni, sam widzisz, jacyśmy biedni.
— Ja też od was nie żądam i nie chcę, abyście za mnie płacili — upierał się Paweł.
— Jakże więc będzie?
Tymczasem Andrzej ze zwykłą sobie bezczelnością zaczął dowodzić swojej bezinteresowności w trzymaniu cudzoziemca, wyliczać wielkie ustępstwa, jakie mu czynił:
— Codzień podają mu kożuszek od mleka na osobnym talerzu. Wszystko jada z solą! Szczupaka nie znosi, szukaj mu innej ryby! Codzień myj kocioł, myj filiżanki, myj łyżki i miski. Patelni po jedzeniu nie dawaj lizać ani psom, ani dzieciom, ani Simaksin: gniewa się. Jeśli, broń Boże, znajdzie w maśle włosy, a w mleku kawałek nawozu, nie je! A sami osądźcie, czy my, Jakuci, możemy mieć kobiety bez włosów, a krowy bez nawozu?
— A jakże! — zgodzili się słuchacze — bydlę, nie świnia, stworzenie ono czyste.
— Chciał nawet, żebym mleko cedził, ale nie zgodziłem się. Tymczasem sam na stole, na którym ludzie jedzą, wciąż łokcie rozpiera, czyta i pisze, Buteleczkę z atramentem trzyma na półeczce pod obrazami. We dnie śpi, w nocy chodzi. Dzieci, bić nie daje, zbałamucił je zupełnie. Komarów lęka się, jak złego ducha, drzwi otwierać nie pozwala. Włóczy się zawsze po jakichś dziurach, boi się wciąż, że go zje niedżwiedź; kaczki tak wypłoszył, że o wiorstę omijają moją sadybę. Nie modli się, nie mówi i tylko wciąż tęskni. Kto go wie, czego on tęskni. Nareszcie obiecanych pieniędzy z miasta nie przysyłają...
— Ujbanczyk, tłómacząc, dużo rzeczy opuścił, chcąc oszczędzić przykrości przyjacielowi, ale i to, co powiedział, wystarczyło, ażeby utrwalić go w powziętym zamiarze.
— Ja żądam — rzekł Paweł — proszę, aby gmina urządziła mnie inaczej. U Andrzeja mieszkać nie chcę; gdzieindziej... albo do miasta.
Jakuci po długich prośbach i ceregielach wyszli nareszcie z izby, ażeby na podwórzu rzecz swobodnie ogadać. Paweł z Ujbanczykiem pozostali w jurcie.
— Zostań u Andrzeja, lepiej ci nigdzie nie będzie! Tak mówi gromada — prosili, kłaniając się, deputaci gminy. — Nikt cię przyjąć nie chce, czas roboczy, w domu same kobiety, jedzenia mało. Zostań, albo wędruj z jurty do jurty, jak posieleniec.
— Do miasta! — odrzekł im na to Paweł.
— Do miasta nie można, zakazano. Nie pochwalą nas za to. Oj, nie! Powinieneś nas oszczędzać. Sam wiesz, ludzie myśmy prawu podlegli, nie to, co ty.
— Dobrze. W takim razie niech mi wynajdą na te parę miesięcy jaki dom pusty, a moją prośbę niech odeślą do miasta. Ryb będzie mi dostarczać gmina, ja zapłacę, za wszystko zapłacę.
Pokiwali głowami i odeszli oznajmić o nowej propozycyi cudzoziemca.
Tym razem narady trwały dłużej i nie przysłano deputatów, ale Pawła wezwano do koła.
Dom znaleźli; był nim letnik Andrzeja. Jedzenia dostarczać miał w miarę potrzeby dziesiętnik Mateusz, a o światło i opał Paweł sam powinien się był postarać.
— Wszyscy będą zajęci, a ty sobie gałązek nazbierasz, chróstu nałamiesz... Teraz ciepło, jak przyjdzie zimno, pogadamy...
Zaczęli umawiać się o ceny, a chociaż były znacznie wyższe od zwyczajnych, Paweł przystał na wszystko, wysłuchawszy usprawiedliwienia.
— My, ludzie swoi, prawda, sprzedajemy sobie tanio, ale i pomagamy darmo, gdzie trzeba, a z ciebie jaką mieć będziemy korzyść?
Pomimo to Paweł, obliczywszy na prędce, zaraz spostrzegł, że utrzymanie, wcale nie gorsze od Andrzejowego, dwunastu rubli kosztować go jednak nie miało i z pozostałych groszy okroić się jeszcze mogło na światło, odzież, oraz inne drobnostki. Nowe gospodarstwo nie mogło się jednak obyć bez niektórych naczyń, sprzętów, a tu każda rodzina posiadała ich właśnie tyle, ile sama potrzebowała; kłócili się więc długo i targowali, nim zdołano zgromadzić żądane przedmioty: ten obiecał dać kociołek, ów patelnię tamten siekierę, inny czajnik. Wszystko obiecano przywieść do jurty Andrzeja za parę dni.
Odmówili jednak ostatniej prośbie Pawła, by listy i papiery jego odesłać natychmiast do miasta.
— Cóż ty ostatecznie chcesz nas zabić? — krzyczeli. — Taka pora robocza, a ty do miasta i do miasta. Kogoż poślemy? Poczekaj, niech twoje papiery poleżą, aż się zimowe ustalą drogi, nic im się przez ten czas nie stanie; A jeżeli już ci tak pilno, to możemy posłać, ale „po jakucku“.
„Po jakucku“, to znaczyło, że sąsiad odwoził pakiet sąsiadowi, przy okazyi, wskutek czego posyłka wędrowała po całych miesiącach, zataczała ogromne zygzaki, nawet całkowite koła, i trafiała do miejsca przeznaczenia często od strony wprost przeciwnej tej, od której przyjść była powinna. Paweł nie wiedział o tem, ale nawet gdyby wiedział, nie byłby się sprzeciwiał, gdyż rzeczywiście nadchodziła pora sianożęcia, trwająca krótko, a zatrudniająca wszystkie siły robocze.
Poszły więc jego prośby i listy „po jakucku“.
Nie prędko jednak zhalazł się Paweł na własnem gospodarstwie. Jakuci opuścili dom dopiero w parę tygodni później, kiedy roboty na łąkach tak już daleko były posunięte, że mogli sprowadzić tam bydło. Do owej chwili więc musiał żyć, jeść i pić z nimi, jak dawniej. Żalić się jednak nie mógł Andrzej. Jeżeli się gniewał, to tego nie okazywał, był nawet grzeczniejszym i rozmowniejszym, niż dawniej, a reszta domowników szła wiernie za jego przykładem; po staremu więc tuliły się doń dzieci, mizdrzyła Simaksin; po staremu pojawiały się na stole kożuszki z mleka „na osobnym talerzu“ naczynia zmywano też, jak dawniej, i starano się, by nie widział, jak wylizywano patelnię, a kiedy w mleku lub herbacie znalazł się włos, albo karaluch. wyciągano je pośpiesznie brudnymi palcami; po staremu też wolno mu było rozpierać łokcie na stole, nie spać po nocach, włóczyć się po lesie... i tęsknić!
A tymczasem po trochu ubywało mieszkańców w jurcie. Pierwsi wywędrowali mężczyźni: Andrzej, Niuster, Ujbanczyk; poczem zaczęto przewozić na saniach (jedynym znanym tu wehikule) naczynia, odzież, zapasy suszonych ryb, a wreszcie wyruszyła i Andrzejowa, wyglądająca tej chwili z wielką niecierpliwością. Na saniach, wydanych skórami, umieszczono ją razem z drobniejszą dziatwą; Niuster, który umyślnie po matkę przybył, wskoczył na zaprzągniętego do sań byka i, wesoło hukając, ruszył przodem; za nim Simaksin z siedmioletnią córeczką Andrzeja pędziły stado krów, byczków i jałówek.
Paweł pozostał sam w jurcie. Po gwarze i zgiełku zbiorowego życia, zapanowały nagle cisza i spokój niezmącony. Na kominie nie trzaskał już ogień podtrzymywany przez kobiety; z ław znikły pościele oraz skóry, a z kołków sieci, świty, przysłaniające cokolwiek brudy i ubóstwo pochyłych, pręgowatych ścian jurty. Wśród tej nędzy i opuszczenia, wtedy echem tylko odezwało się życie, gdy jedynemu pozostałemu mieszkańcowi odrapanego legowiska zachciało się nagle zaśpiewać, poświstać lub przejść po izbie.
Dokoła jurty zaległa także cisza, pustkowie przerywane tylko niekiedy krzykiem czajki, lecącej z poblizkiej tajgi, lub wrzaskiem kaczek na jeziorze; czasami, niby chmura, przesunął się ponad okienkiem cień orła, przelatującego nizko nad chatą. Pawłowi podobało się to z początku. Mógł uciec nareszcie, jeżeli taka była jego wola, od tej jaskrawej zieloności lasów, tego kryształowego powietrza, tych wód srebrnych, złotego słońca, które dokuczyły mu już porządnie, i oddać się skupionej pracy myśli w ciszy, mroku i zupełnej samotności.
Dość już miał dzikich wrażeń, dzikiego hałasu i dzikich Jakutów. Umysł jego wypoczęty domagał się pracy, a zdobyte wiadomości uporządkowania. Powrócił więc do swoich książek, do marzeń dawnych, mało wydalając się poza obręb zagrody.
Co rano, zbudziwszy się, zrywał z okien zasłony, za pomocą których stwarzał noc sztuczną, z komina wyciągał dużą, czochratą kępę, którą wbrew miejscowemu zwyczajowi zasłaniał otwór przed komarami, i szedł następnie po wodę, Roznieciwszy ogień, stawiał miedziany czajnik na kominie, a nim woda zawrzała, zamiatał izbę, czyścił rybę, smażył ją lub gotował w kociołku. Po śniadaniu, składającem się zwykle z kilku szklanek herbaty, zabielonej mlekiem, oraz kawałka wędzonej jukały[1], zabierał się do czytania, robienia wyciągów, co go zajmowało aż do obiadu. Na obiad miał także rybę, smażoną, wędzoną lub gotowaną, którą zapijał herbatą lub mlekiem. Chleba, soli nie widział nigdy i odwykł już był od nich; na odmianę zastrzelił sobie czasami parę kaczek, lub z dojrzewających czerwonych dzikich porzeczek zrobił sobie kwaskowatą polewkę.
Po obiedzie szedł z siekierą do lasu zbierać chróst, badyle i rąbać drzewo, które układał w sążnie, robiąc na wszelki wypadek zapasy na zimę, Wieczorem uczył się słówek angielskich lub wypoczywał, leżąc spokojnie i nie myśląc o niczem.
Życie tak zrównoważone, jednostajne, po długiej włóczędze, miało dla Pawła powab nowości. Nęciło go ciągłością, porządkiem swych zajęć i choć drobnym, ale zawsze widocznym postępem. Zrąbał tyle a tyle drew, przeczytał i przemyślał nad dziełem, wartem głębszego zajęcia, zrobił takie a takie postępy w nauce obcych języków. Na co to wszystko? po co? dlaczego? — o tem nie pozwalał sobie myśleć, skazany na wieczny, może dozgonny tu pobyt. Ale nie wierzył, choć mu tego najrozumniej dowodzono — nie wierzył całą swoją wewnętrzną istotą, żeby ci ludzie, którym on nic złego nie zrobił, tak srogo karali go... za własne błędy.
W pracy i nauce spędził tak parę najpiękniejszych tu w roku tygodni. Prócz dziesiętnika nikt więcej przez ten czas go nie odwiedził. Raz tylko miał gościa — maluchnego gronostaja, białego jak mleko, z oczkami czarnemi i wypukłemi jak paciorki i czarnym koniuszkiem ogonka. Gość ten wytknął najprzód płaską główkę z dziury pod ławą, ostrożnie rozejrzał się po izbie, a widząc tylko Pawła siedzącego samotnie, wyszedł z ukrycia, kilka razy przespacerował się po izbie, wreszcie zręcznie wskoczył na ławę, z ławy na stół i, przysiadłszy na rogu na tylnych łapkach, nieruchomy, świecący w zmroku jak srebrny posążek, jął przyglądać się boczkiem uważnie bladej, brodatej twarzy człowieka, pochylonego nad kartkami białej księgi. Paweł uśmiechnął się i wyciągną] rękę, by go pogłaskać, ale zwierzątko, najeżywszy się, skoczyło lekko na ziemię i, jak błyskawica, zniknęło.
Ludzie, korzystając z dni pogodnych, kosili na zabój. Zajrzał do nich Paweł kilka razy zarówno z ciekawości, jak z potrzeby. Gdy po raz pierwszy stanął na wzgórku, panującym nad doliną, doznał zawodu. Spodziewał się ujrzeć gwarne, ruchliwe gromadki ludzi, uwijających się z grabiami i widłami w ręku wśród ciemnych kopic, szeregów świeżo skoszonych pokosów i licznej armii kosiarzy; myślał, że usłyszy znany mu z dzieciństwa miarowy brzęk, wesołe poświstywanie robotników, piosnkę, śmiech. Przed nim tymczasem, jak okiem zajrzeć, słał się step pusty, cichy, jednostajny, niezmierny, jak morze zielony. Ludzi ni śladu! Wśród zieleni, jak krople roztopionego srebra, połyskiwały wody ukrytych trzęsawisk, a nad niemi unosiły się nieliczne orły i czajki. Górą płynące chmury wlokły po ziemi cień swój czarny, równy wszędzie, płaski; z wiatrem chylące się gęste, jedwabiste byliny i zielska kołysały się, łamiąc na długie światła i cienie, niby w ruch wprawiona powierzchnia wód. Wpośród nich zamigotało, coś czasami, przelatując niby wstęga ognista i gasło. Długo nie mógł Paweł zrozumieć, co znaczyć miały te krótkie, ponad ziemią zapalające się błyskawice, aż pojął w końcu, że to były krzywe kosy jakuckie, podobne do dużego sierpa, które kosiarze okręcali ponad głową i z rozmachem, nie wypuszczając rękojeści z dłoni, rzucali pod stopy traw. Rozweselony, puścił się w stronę tych tajemniczo przyzywających go znaków, po pas brodząc w aromatycznych ziołach. Ale nim dotarł do pierwszej gromadki pracujących, zrozumiał, że tylko ogrom stepu nie pozwolił mu dostrzedz odrazu zmian, jakie tu ludzie poczynili. Natknął się najpierw na rodzinę dawnego swego gospodarza Andrzeja: siedzieli przed ogniem w pobliżu małego szałasu, krytego sianem. Gdy zbliżył się, przywitano go uprzejmem „kapsie“ i zaproszono do wspólnego posiłku.
— Dużo, widzę, nakosiłeś, Andrzeju — rzekł Paweł uprzejmie, przyjmując z rąk gospodarza filiżankę herbaty.
— Dużo, powiadasz?... Czyż trzech ludzi tyle wykosić powinno? — mruknął Andrzej, surowo spoglądając na syna i Ujbanczyka.
— A długo jeszcze kosić będziesz?
— Ile się da... Im dłużej, tem lepiej.
— I po co ci tyle? Bydła nie masz dużo, a kupcy nie kupią więcej, niż im potrzeba.
— Kupią! U innych nie kupią, a u mnie kupią... — odparł bogacz z uśmiechem.
Rozmowa urwała się. Andrzej po herbacie wypalił fajeczkę, schował ją do buta, wziął kosę i odszedł.
— Uuu! Step-by cały wykąsał wilk nienasycony! — mruknął za nim Ujbanczyk, nie zwracając uwagi na obecność Niustera. — A ty, co tam porabiasz? Drwa rąbiesz, słyszałem. Cóż, dobre i to, zawsze coś sobie zaoszczędzisz. Zimować myślisz sam?
— Nie wiem jeszcze.
— A czy prawda, że w dziurę od komina kępę na noc zakładasz? — wybuchnął nagle śmiechem.
— Prawda, komary mniej dokuczają; ognia tlić nie trzeba.
— Racya, ale my to mamy za wielkie pośmiewisko. W okolicy gadano o tem długo... zupełnie jak o mnie, kiedym przeszłego roku, nie mając chustki, nadział na głowę podarowany mi przez twego towarzysza kapelusz. Darli się jak wrony, przejść nie dawali. W następną niedzielę czekaj na mnie — dodał ciszej, pochylając się — może się urwę i przylecę. Pojedziemy nasze zboże oglądać, pewnie już dużo urosło. Serce coś mi się niepokoi... Tyś nie był?
— Nie, nie przyszło do głowy.
— Nie chodź, czekaj na mnie! Razem pójdziemy. A teraz do widzenia. Widzisz go, już się dwa razy obejrzał! Trzeba iść! Cóż, Niuster? zbieraj się, przyjacielu!
Wyrostek leniwie przeciągnął śniade ramiona, cienkie, jak piszczele, i powstał.
— A no, chodźmy.
Odeszli ciężkim kr okiem spracowanych ludzi; za chwilę potrójnym brzękiem odezwały się kosy i zaszeleściła padająca trawa. Paweł podniósł się też i ruszył dalej.
Wszędzie znalazł to samo: wychudłe ramiona, zapadłe policzki, ruchy, zdradzające wyczerpanie, i... troskę, czy pogoda potrwa długo, czy dużo uda się jeszcze nakosić. Wszędzie witali go przyjaźnie, zaprzestawali na chwilę roboty, pytali o nowiny, o to, co porabia, czy prawda, że drwa rąbie i na co to robi? Czy prawda, iż komin zatyka na noc kępą? Kończyli zaś zwykle prośbą:
— Tytuniu... herbaty... soli... mąki! — a gdy odmawiał, tłómacząc się, że nie ma, odpowiadali dobrodusznie:
— My wiemy... wiemy! Ale Jakut, jak zobaczy Rosyanina, nie może nie prosić, taki już nasz obyczaj. Ty się nie gniewaj! — i wracali do swoich zajęć, a on odchodził z uczuciem nieokreśłonego niepokoju i zawstydzenia w duszy, jakie zwykle ogarnia człowieka, stojącego zdala od ogólnych trosk i pracy ogólnej. Cóż jednak miał począć? Jakutem zostać nie mógł, bo to nikomu nie przyniosłoby korzyści. Był więc, jak ta gałązka ze szczytów strącona na sam dół, zmuszona patrzeć na mozolne życie, ciężki trud korzeni i — więdnąć bezsilnie.
Chociaż porównanie to często przychodziło mu do głowy, nie było jednak w jego guście. Nie uważał on za słuszny, ani za korzystny, istniejący w niektórych społeczeństwach podział na tak zwane korzenie i kwiaty. Nie wierzył w żadne prawa przyrodzone, uświęcające podobny stan rzeczy. Przeświadczony był natomiast z całą wiarą młodzieńczej, do marzeń skłonnej duszy o potędze zbiorowej woli, wierzył w nieustający rozwój, w nieskończoną zdolność doskonalenia się ludzkiego ducha. Jeśli cierpiał, widząc, jak przodujące w tym pochodzie ludy błądzą po manowcach, jak marnotrawią czas, szpecą i niszczą źródła swej potęgi, to pewny był jednak, że chwila opamiętania nadejdzie, z oczu spadnie marna, złota opaska. Wówczas przyjdą i tu — na kresy szukać ludzi nietylko zdolnych kupić coś i sprzedać, ale braci wiernych i jedynych sprzymierzeńców w okropnej walce zgonu ludzkości, jaka ich wszystkich czekała. W to wierzył, za to cierpiał, a i dziś nawet dlatego jedynie uczył się, krzepił, spodziewał i... żyć pragnął.