<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Paweł spał, a komary brzęczały mu nad uchem. Daremnie przez sen opędzał się od nich i, nie bacząc na gorąco, nakrywał kołdrą na głowę: zawsze znalazły sobie jakiś otworek, jakąś maleńką dziureczkę, którędy dostawszy się do ciała, kąsały niemiłosiernie. Doprowadzony do rozpaczy, zerwał się i usiadł na pościeli. W urasie było pusto i cicho; na kominie ogień przygasł, komary chmurą płynęły przez odsłonięty otwór w szczycie. Na drewnianym haku, nad dogasającym ogniskiem, wisiał parą buchający wyczyszczony czajnik miedziany, obok niego kocioł żelazny, równie starannie wyczyszczony. W izbie panował porządek i uroczysty nastrój — od gości; widna była chęć nietylko dobrego przyjęcia, ale i usunięcia mu z przed oczu wszystkiego, coby mogło wstręt lub przykrość sprawić.
Jak tylko się poruszył, stary Mateusz uchylił skóry, zakrywającej wejście, i wsunął głowę do izby, jednocześnie zajrzały z nim do wnętrza i złoto i błękit dnia pogodnego.
— Już wstajesz? tak prędko? A powiadali, że lubisz spać.
— Komary.
— O tak! to prawda. Nie ustawa. Uch! — krzyknął i zamachnął się na lecące przez otwarte wejście owady.
— A gdzie Ujbanczyk?
— Poszedł sieci oglądać. Myśmy też wyszli, żeby ci nie przeszkadzać. Spać potrzebujesz, młody jesteś!
Stary przysiadł na zydelku i gwarzył coś długo, ale Paweł niewiele z tego rozumiał: ziewnął, przeciągnął się i począł ubierać się szybko. Gdy przyszło do mycia się, a stary, zaczerpnąwszy wody, chciał mu polać na ręce, Paweł potrząsnął głową przecząco: nie trzeba, pójdzie nad rzeczkę; chce obejrzeć okolicę i poszukać Ujbanczyka, chce zobaczyć, jak sieci zarzuca, bo tego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Stary kiwnął głową i wskazał, w którą stronę miał się udać.
Komarów na dworze było znacznie mniej, niż w izbie, gdyż wiatr, dość jeszcze silny; rozpędzał je, a upał osuszał im skrzydełka, ale w chłodnym zacisznym parowie rzeczki całe ich pułki obstąpiły znów Pawła. Schylił się więc i, twarz trzymając nizko nad zwierciadlaną powierzchnią wody, szybko lał jej strumienie na rozpaloną głowę. Brała go wielka ochota wykąpać się w rzeczce, ale nim się namyślił, już nie był sam w parowie. Zdala, na jasnem tle zlekka marszczącego się prądu trzepotała się, uderzając długiem wiosłem, giętkiem jak skrzydło szklarki, mała łódeczka, sama jak szklarka lotna i chybka; sunęła, zdawało się, nie dotykając wody. Paweł, zachwycony tym widokiem, zapomniawszy naciągnąć siatki, czekał, aż podpłynie Ujbanczyk, którego dużą głowę w czerwonej chusteczce, zawiązanej pod brodą, poznał był zdaleka. Jakut, nie śpiesząc się, powoli walczył z prądem, przeciw któremu płynął; dopiero u brzegu łódź rozpędził.
— Nie tykaj, nie tykaj! — krzyknął, gdy Paweł chciał mu pomódz i statek tuż u brzegu pędzący powstrzymać.
Łódź, jak rozigrana ryba, wskoczyła do połowy na mieliznę, Jakut wstał z wiosłem do góry wzniesionem.
— My tak zawsze — wyrzekł z uśmiechem — my tak zawsze. Prawda, pięknie?
Ostrożnie wyszedł na brzeg, pirogę wyciągnął, poczem wyjął z niej pęk sieci i wiązankę szczupaków.
— A to — dodał uroczyście, unosząc do góry dużą, srebrną rybę ze złotemi oczyma — to dla ciebie. Bóg mię wysłuchał. Ta ryba rzadko się teraz łapie; później będzie jej dużo, ale teraz nie trafia się. A ja słyszałem, że ty szczupaków nie znosisz, że cię od nich nudzi i głowa boli.
— Skądżeś ty słyszał? Przecież nigdzie nie chodzisz?
— O, gadają! wszystko gadają — rzekł tajemniczo. — Ale nie dziw, że nie znosisz: dzień w dzień szczupak, i rano i wieczorem i na obiad: szczupak! Od takiego jadła i my chudniemy. Ale skądże wziąć co innego, kiedy taka nasza przyroda.
— Ano, poczekaj, urodzi nam się jęczmień, to się wszystko odmieni — żartobliwie pocieszał go Paweł, pomagając mu nieść ryby i sieci.
— To prawda! — zaśmiał się chłopak radośnie.
Może wskutek jednostajności Andrzejowej kuchni, srebrno-łuska ryba, ugotowana po jakucku, to jest bez soli i bez żadnych przypraw, wydała się Pawłowi smaczniejszą nad wszelkie, kiedykolwiek w życiu kosztowane rybne potrawy. Zjadł jej porządny kawał, ku wielkiemu zadowoleniu starego Mateusza, który wciąż go zachęcał, mówiąc:
— Jedz, jedz, chłopcze! nazbytkowaliście się wczoraj niemało.
Po śniadaniu poszli budować ogrodzenie. Przy pracy i gawędzie czas im zszedł do obiadu.
— No, teraz niech czeka! — zawołał Ujbanczyk; kiwając głową przy odejściu. — Nie prędko, Pawle, przyjdziesz pewnie odwiedzić naszą sierotę! Andrzej wyzdrowieje, łódź zabierze i będzie tu siedział — rzekł z niechęcią,
— Jakto, tu? u was?
— Nie, nie u nas... rozumie się, nie u nas, u Lelii! — roześmiał się chłopak.
Paweł umilkł. Płynąc w tę stronę, pamiętał o dziewczynie, miał wielką ochotę ją zobaczyć, ale się wstydził powiedzieć o tem Jakutowi. Ten jednak sam się tego domyślił.
— Chcesz, pojedziemy do niej po obiedzie. Ona stąd niedaleko.
Paweł kiwnął głową, Na obiad podano starannie przyrządzone, świeże, wybornie usmażone wnętrzności szczupaka. Paweł lubił nawet tę część ryby, ale jadł mało i był zamyślony. Pewność, że wkrótce ujrzy wiotką, powabną postać leśnej rusałki, w takich, jej odpowiednich, romantycznych nieco ramkach, budziła w nim niepokój i pozbawiała go apetytu, choć się za to na siebie gniewał. Próżno Ujbanczyk silił się go rozruszać, podał mu wreszcie kawałek zmiętego papieru, złożonego w kształcie listu, na którym krzywo i nieczytelnie nakreślone były następujące wyrazy:
Ja paNa ba Rzokocham inorodziec Dziurdziejskiego własu, kangałapskiego nosłego rodu Niedźwiedzia Ujbanczyk Mateuszowicz Trofimow.
Paweł przeczytał i uśmiechnął się blado.
— A ty mię kochasz? — spytał go Jakut, przymilając się, jak kobieta.
— Dlaczegożbym cię kochać nie miał! Tyś poczciwy!
— Ja poczciwy, i zawsze prawdę mówię... i chcę być lepszy — dodał z przechwałką, a odgadując powód myślenia przyjaciela, odezwał się z westchnieniem:
— No cóż? jedziemy? Czy jak? Zbieraj się!
Wesołość odzyskał Paweł dopiero na łodzi wśród rzeczki, która w promieniach prosto nad jej parowem wiszącego słońca, niepocięta żadnymi cieniami, jaśniała wśród zielonych parowów, jak jednolita struga złota. Otoczeni podwójną chmurą komarów i palącego się w kociołku Pawła dymokuru, płynęli czas jakiś w milczeniu obok siebie, jak para kacząt. Wiosła, niezawsze w takt uderzające, zaczepiały się o siebie, aż zniecierpliwiony Ujbanczyk zrzucił siatkę, daną mu przez Pawła, i, podając ją na końcu wiosła, zawołał:
— Na, weź swoją budę, ani słyszeć, ani widzieć.
— A komary? Nie boisz się?
— Czego mam się bać? Zawsze, jeżeli złożyć je wszystkie do kupy, będzie mniej, jeden.

Już leci od wschodu,
Dziób ostrząc cieniutki,
A nieba dosięgnąć mogący,
Na skrzydłach z kryształu
Czarniawy, drobniutki
Eksiekiu[1], latawiec szumiący!
Przyleciał, zabrząknął,
Jak chińskiej dziewczyny
Z srebrnemi dzwonkami nożyczki,
I z niknął wśród trawą szumiącej doliny.
A u nas... rozdęło policzki!

Zaśpiewał i roześmiał się:
— Cha, cha! Zgadnij, zgadnij, cudzoziemcze!
— Kiedy nie rozumiem! Przetłómacz, a może zrozumiem.
— Nie-e! po rosyjsku nie wyjdzie. Lepiej wiesz co, będziemy się ścigać. Zgoda?
Paweł, którego wczorajsze zdziwienie Mateusza, że w wiatr zdołał przepłynąć jezioro, zrobiło zarozumiałym, zgodził się chętnie. Lecz Ujbanczyk kilku silnemi uderzeniami wiosła wyprzedził go natychmiast, daleko zostawiając za sobą; poczem łódź chyżo na jednem miejscu jak frygę zwrócił i ku niemu przeciw prądowi podpłynął. Lekka, zwrotna, najmniejszemu ruchowi wioślarza posłuszna łódeczka sunęła szparko i wdzięcznie; zdawała się nie płynąć, a trzepotać po wodzie, ledwie jej tykając, i rwać się w powietrzu do lotu.
— Jak ptak — wołał Paweł w uniesieniu, wychylając się z poza kłębów dymu, by lepiej śledzić za ruchami przeciwnika.
— Ech, nie to! nie to! Gdybyś to zobaczył Dżjanhę, tobyś wtedy powiedział, że ptak. On naprawdę łódź z wody porywa, a płynie tak szybko, że i ryba, myślę, przed nim nie ucieknie.
— A gdzież on teraz?
— Na sordachu... a zresztą, nie wiadomo. Zabrał się i poszedł szukać zdobyczy, wróci dopiero na św. Piotra i Pawła, siano kosić. Ot, widzisz, sieci stoją — dodał, pokazując kilka rzędów żółtych z kory brzozowej zwiniętych pływaków, leżących w poprzek rzeczki na wodzie.
— Postawiła je Lelija... a tam, o, dalej, widzisz, i „zajezdka“ Andrzeja.
Paweł ujrzał we wskazanym kierunku w poprzek parowu rzeczki od brzegu do brzegu jakby mostek wysoki a wązki i na cienkich wspierający się nogach. Gdy wysiedli i na tę wąziutką kładkę wstąpili, Paweł czując, że drży i chwieje się pod ich ciężarem, a pod nogami widząc głębię wody lśniącej, bystro i szumem płynącej, doznał na chwilę zawrotu głowy i oczy zamrużył.
— Widzisz? ryby. Nie wyjmowali jeszcze... Chcesz, wyjmiemy — szepnął Ujbanczyk.
Tymczasem Paweł, oswoiwszy się z położeniem, przypatrywał się „zajezdce“. Stanowiły ją gęste, drewniane kraty, umieszczone w wodzie między słupami mostu do samego dna rzeczki, a tak wysoko sięgające, że większe ryby ponad niemi przepłynąć nie mogły. W przegrodzie tej w dwóch miejscach były zostawione otwory, w których leżały, gardzielami do nich przymocowane, dwa ogromne, z wici plecione, przezroczyste kołpaki. W tych kołpakach pływały. ciemne, wrzecionowate, srebrnemi łuskami od czasu do czasu błyskające cienie, na które Ujbanczyk wskazywał, powtarzając:
— Ryby, ryby... chcesz, wyjmiemy?
— Nie, lepiej myślę nie ruszać. Mogą się rozgniewać.
— Rozgniewać! a za co? Nawet, gdybyśmy wzięli, nic nam powiedzieć nie mogą. Tylko przez psotę lub na sprzedaż brać nie wolno, a gdy trzeba, każdy ma prawo. Taka już nasza ustawa. Zresztą „zajezdka“ tylko nazywa się Andrzejową, a budowaliśmy ją wszyscy całą gromadą i rzeczkę co rok wszyscy oczyszczamy. Czyżby jeden człowiek takiej robocie podobał? Więc Andrzej musi nam, kiedy przychodzi czas, pomagać.
— I cóź on? nie odmawia? nie żąda zapłaty?
Ujbanczyk zawahał się.
— Odmawiać, nie odmawia, ale... Zresztą coby z tem robił? Pieniędzy przecie za to nie płaci i sprzedać także nie ma komu... a taka tego niekiedy łapie się moc, że zjeść nie można, gnije.
— Dlaczegoż nie chowacie na zimę? nie suszycie, nie wędzicie?
— Gdyby to wiedzieć napewno, gdzie się złapie, ale to nie wiadomo. A gdy się zdarzy, to rąk w pobliżu niema, sił nie starczy. Toż samo powiadasz, lodowce kopać... nie w każdem miejscu lodowce kopać można; widziałeś, jak u nas wylewa woda, a znów wozić i sił nie starczy i komary nie dadzą. Ach, ty, ty! myślisz, że my już tacy głupcy, sobie źle życzym. I solić nie można, nie solimy, a więc nie można... Sił nie starczy. Rozumiesz?
Paweł nie zupełnie rozumiał, ale w głosie Ujbanczyka brzmiały: nuda, zniechęcenie, wiedział więc, że nic określonego mu nie powie, i rozmowy zaprzestał.
— Po tym mostku suchą nogą można się do nas dostać, gdy bagna podeschną — uczył go Jakut, gdy zbliżali się do urasy, stojącej opodal, rozmiarami i kształtem zupełnie podobnej do Mateuszowej siedziby.
Ujbanczyk w charakterze przewodnika zbliżył się pierwszy i uchylił skóry, przykrywającej wejście. Nie wchodził jednak, lecz po długim, milczącym przeglądzie bągnął ze zdziwieniem:
— Niema! dokądże poszła?... i kawal czasu, jak poszła.
W istocie, urasa miała pozór dawno opuszczonego mieszkania. Nad grudami wygasłych popiołów w kolumnie łagodnego światła, co wpadało z góry przez dymnik, ospale wił się nieliczny rój muszek; wiszące na hakach czajniki i kotły próżne były, zapylone, a w kątach wisiały pęki sieci i odzieży.
— Dawno! Gdzie zaś! Więcej, niż dwa dni... Gdzieżby się podziać mogła? — rozmyślał w głos Ujbanczyk, uważnie rozglądając się po urasie. Potem wyszedł na ścieżkę, trawę w pobliżu badał; wreszcie zaczął hukać i wołać:
— Lelijoo! Le-lijoo!... Ho!... hoo!
Lecz nawet echo mu nie odpowiedziało, a bór wiatrem kołysany jak szumiał, tak szumiał.
— Co robić? co robić? — pytali niespokojni. — Dziewczynka znikła już dawno, ognisko zimne, woda w wiadrach zatęchła. U was jej niema, powiadasz. A z sąsiadów, prócz nas, nikt tutaj nie mieszka. Może zabłądziła w lesie, może ją wiatr wczorajszy z łodzią na rzece wywrócił...
Poszli nad rzekę, lecz tam piroga do góry dnem wywrócona stała spokojnie w cieniu pod urwiskiem, rozeschła równie zapylona, jak sprzęty w izbie.
— Pewnie, głupia, poszła do lasu gdzie daleko i niedźwiedź ją pożarł! A może zabłąkała się w zaroślach i chodzi dokoła po tajdze.
Szukali więc w zaroślach, chodzili po lesie, wołając głosem ochrypłym od wzruszenia i wyczerpania:
— Lelijo! Lelijo! Ho! ho!
Ale odpowiadał im tylko szum boru i brzęczenie komarów.
— A czy u was nie zdarza się czasem, żeby kto sobie sam życie odebrał? — zapytał Paweł.
— Jakże nie zdarza... Każdemu się zdarzy, że go dyabeł opęta — odrzekł niechętnie Ujbanczyk. — Co za grzech! To się na nic nie zda. Trzeba ludzi... dużo ludzi. Jeszcze sami zabłądzim, biegając — dodał po chwili z mocą. Ja czekać więcej nie będę i tobie nie radzę.
Paweł wzruszył ramionami. Nie pojmował, jak można było zabłądzić wśród tych lasów ażurowych podczas dnia, trwającego bez przerwy, ale się zgadzał, że trzeba było więcej ludzi, gdyż przeczuwał nie wypadek, lecz dramat.
— Ty, ruski, nie ruszaj ramionami — strofował go chłopak, kiedy wracali ku łodziom. — Nam, Jakutom, zdarza się, że ot wyjdziesz na chwilkę parę kroków z domu do lasu, często bez czapki i rękawic, idziesz, idziesz coraz dalej, nie poznając znanych miejsc, nie widząc własnej sadyby, dokoła której krążysz, aż umrzesz, jeżeli tylko ludzie nie dopomogą. Taką to sobie duchy robią z nas czasem igraszkę.
— Więc chodźmy, prędzej naglił Paweł, czując, że go także ogarnia drżenie dosłyszane w głosie chłopca.
Siedli do łodzi i, nie zważając na komary, nie rozniecając dymokuru, pomknęli w górę rzeczki. Paweł jednak nie mógł nadążyć energicznie wiosłującemu Jakutowi i pozostał w tyle, a widząc, że on się za nim ogląda i zwalnia, krzyknął, by nie czekając, pośpieszał. Usłuchał go Ujbanczyk i wkrótce znikł mu z oczu. Paweł, rad temu, zaprzestał pracować wiosłem, by dać odpoczynek nabrzmiałym rękom; spróbował rozniecić dymokur. Było już koło północy, słońce stało nizko, ale żar rozgrzanego powietrza nie zmniejszał się wcale. Tak było duszno, że Paweł pod siatką wytrzymać nie mógł, a dymokuru nie udało mu się rozniecić, gdyż nawóz w kociołku wytlił się do szczętu, aby trochę drzew nazbierać, trzebaby się było na czas jakiś zatrzymać.
— Prawdę powiedziawszy, nie, mam ja po co się tak spieszyć — myślał sobie Paweł. — Ujbanczyk poradzi i zrobi lepiej odemnie. Wrócę i w jurcie poczekam. A może i ona wróciła? — pomyślał i serce mu mocniej zabiło.
Mylił się jednak: jurta była cicha i pusta, jak przedtem; nad popiołem wygasłego ogniska, w kolumnie światła: wił się niespłoszony rój komarów.
Rozpalił więc ogień, przyniósł wody, ponalewał do kotła i do czajnika, które zawiesił nad płomieniem, chcąc przygotować posiłek dla ludzi mogących przybyć lada chwila. Ryby jednak z „zajezdki“ dobyć się nie ośmielał, nie wiedząc, jak to się robi, lękając się popsuć co, lub połamać. Czekał więc, siedząc przed ogniem, przysłuchiwał się bełkotaniu kipiącej w naczyniach wody. Mijały długie chwile, a nikt się nie zjawił. Znudzony stawał przed progiem i patrzał na tarczę słoneczną, posuwającą się po widnokręgu, nadstawił uszu, wytężonym wzrokiem badał okolicę, jak zawsze martwą, milczącą, a serce znowu niespokojnie bić mu poczynało.
— A gdyby, doprawdy... ona tu niedaleko błądziła, nie poznając miejsc znanych, nie widząc własnej sadyby, zrozpaczona, wynędzniała, igraszka nie duchów, lecz własnego ducha?
I zdało mu się, że widzi wiotką, srebrem obwieszoną postać dziewczyny, jak brnie przez muchy, wśród rzadkich zarośli i wylękłemi oczyma pomocy wypatruje; to znów wyczerpana, utraciwszy wszelką nadzieję, siada na wywróconym pniu i czeka śmierci, twarz zakrywszy rękoma, a nad nią roi się czarna, brzęcząca chmura komarów.
Nie, dłużej nie wytrzyma! Na co on będzie tu czekał? Przyjdą, tem lepiej, a tymczasem sam może zdoła ją odnaleźć; może zdoła uprzedzić tę małą chwilkę, która decyduje jednak o życiu lub śmierci.
Opatrzył broń, suknie zapiął, pas zacisnął, siatkę na głowę narzucił i ruszył w las, hukając od czasu do czasu. Szedł w zygzak, liczył zwroty, bacząc na słońce; szedł długo, zaglądając do każdej jamy, do każdej podejrzanej dziury, opatrując każdy krzew, każde wywrocisko niezwykłych kształtów. Nie znalazł nic, a w takie zaszedł ostępy, w jakich jeszcze dotąd nigdy nie był. Uderzył go ich charakter niezwykle dziki, ponury, ale szczegółom przypatrzyć się nie mógł, gdyż coraz wzmagające się zastępy towarzyszących mu komarów osnuły go grubym, gęstym, groźnie brzęczączym kokonem. W tej mgle cudacznej nawet bliższe przedmioty rysowały się niewyraźnie. Trzeba więc było zaniechać poszukiwań i wracać jak najśpieszniej do domu.
W sadybie stanął późno, skąsany, zmordowany niezmiernie. Ujbanczyk, palącą się głownią opędzając komary, wyszedł naprzeciw niego i aż mlasnął językiem ze zdziwienia, w twarz mu zajrzawszy.
— Mój Boże! co za grzech! Musiałeś siatkę podnosić!
— Różnie bywało.
— Dobrze, że cię nie zadusiły! Twarz napuchła, oczu nie widać.
— Daleko? — spytał Paweł głosem bezdźwięcznym, wskazując drogę.
— Nie, blizko. Mój Boże! musiałeś się zmęczyć, dzień i noc przełazić nie żarty. Myśmy cię nie szukali, gdyż nie przypuszczaliśmy, że zabłądzisz, taki myśliwy!
— Ja nie zabłądziłem.
— Cóżeś więc robił?
— Chodziłem, szukałem.
Ujbanczyk umilkł.
— Myśmy szukali także — dodał po chwili — i z tej i z tamtej strony rzeczki; niema ani śladu. Chcieliśmy właśnie popłynąć z biegiem wody, może trupa gdzie znajdziemy; ale wypadła „mała niedogodność“ z twojego powodu, więc mię wysłali po ciebie.
Zebrani w urasie rybacy przewitali Pawła z okrzykami podziwienia i współczucia. Andrzej siedział za stołem z ręką szmatą owiniętą, niezwykle blady i posępny, z nikim nie gadał, a i opowiadania Pawła nie był ciekawy, tylko ludzi napędzał, żeby się z wieczerzą śpieszyli. Paweł wypił filiżankę ciepłego, topionego masła, uczuł powrót sił i rzeźwości, nie chciał więc pozostać sam w urasie, uparł się im towarzyszyć. Wziął go Ujbanczyk do swej pirogi i posadził za sobą. Wyruszyli rzędem w pięć łodzi, rozsypawszy się po całej rzece. Brzegiem po obu stronach szło także po dwóch z gwintówkami i łukami w ręku.
Przejrzeli starannie każdą napotkaną kępkę, każde znaczniejsze skupienie wodorośli; przebyli już już z półtorej wiorsty, kiedy stary Mateusz zatrzymał się nagle u jednej z mielizn i wiosłem na nią wskazał:
— Łódź stawała!
Wszyscy natychmiast się tu skupili i poczęli niewyraźny ślad na piasku badać, oglądać dokoła.
— Człowiek chodził, patrzcie!
— Doprawdzy chodził, i tu dalej widzicie, znów odciski!
— Mężczyzna?
— Mężczyzna! — powtórzyło kilka głosów.
— I niezbyt dawno chodził w górę rzeczki!
Porzuciwszy łodzie, doszli za śladem aż do samej urasy; tu znikł.
— Któżby to mogł być?
— Spytaj Rosyanina, z której strony do ciebie przepłynął? — odezwał się nagle Andrzej do Ujbanczyka, przypatrując się uważnie, z podełba obutym w jakuckie sary nogom Pawła.
Ujbanczyk się rozgniewał, nie chciał tłómaczyć, ale Paweł sam się domyślił, o co chodzi, i oblawszy się rumieńcem, dał stosowną odpowiedź.
— Co pan z nimi rozmawiasz, głupcy oni, zupełnie dzicy ludzie, ale zawsze źle, żeś tak długo chodził po lesie, jeszcze ci gotów Andrzej jaką sztukę wypłatać — szepnął mu Ujbanczyk, gdy wracali do porzuconych łodzi.
Choć skąsane skronie bolały go strasznie, a ból z opuchliną zwolna całą głowę ogarniał, choć czuł niezmierne znużenie, nie chciał Jakutów porzucić. Daremnie przedstawiali mu Mateusz, Ujbanczyk, że z komarami nie żarty, że się rozchoruje i tylko będą mieli z nim biedę — nie chciał ich słuchać.
Wypłynęli na ogromne jezioro, do którego wpadała rzeka. Tu Jakuci zrobili krótką naradę, po której postanowili całą tę masę wody okrążyć.
— Poszukamy, może się co znajdzie — mówił Ujbanczyk. — Jeżeli utonęła, wiatr musiał ciało przypędzić do brzegu. Ty zaś wracaj, sam widzisz, będziesz przeszkadzał!
Paweł zrozumiał wreszcie, że w takiej wyprawie każda gęba zbyteczna, każdy ciężar niepotrzebny może zaważyć, i nie nalegał.
Odwiózł go do domu stary Mateusz, którego także odesłano, by pilnował kobiet i dzieci.
Cierpiący, podrażniony, przeżył Paweł kilka nieznośnie długich dni oczekiwania. Za powrotem rybaków niewiele jednak mógł się dowiedzieć. Andrzej wychudły, zły jak sto dyabłów, zupełnie nie, chciał gadać; tylko czepiał się o byle co domowników, krzyczał, wymyślał za nieporządki w domu. Na ten niespodziewany wybuch wszystko przycichło. Andrzejowa, zwykle rada kłótni, teraz siedziała jak trusia, nawet stara Simaksin gdakała ostrożnie za piecem. Przybyli z nim rybacy, wychyliwszy po szklance herbaty, milczkiem wynieśli się co prędzej.
Paweł wyszedł za nimi, lecz dowiedział się tylko, że dziewczyna żyje i że na ślad jej trafiono.
— Nie rozumiemy po rosyjsku, ty sam wiesz — odpowiadali uparcie, gdy łamanym językiem, który zawsze przedtem doskonale pojmowali, badał ich o dalsze szczegóły.
— Ty spytaj się Andrzeja lub Ujbanczyka poradził mu nieco szyderczo Długi.
Andrzeja, na którego dąsał się za jego podejrzenia, pytać nie myślał, ale stary Tunguz powinien był coś wiedzieć o córce: przybyli dość długo przecież z nim rozmawiali. W namiocie włóczęgi następnie cały czas rozlegały się wrzawa i wymyślanie; widocznie małżonkowie kłócili się za przykładem innych, więc Paweł postanowił poczekać, aż się wszystko uspokoi.
Wieczorem, gdy poszedł ich odwiedzić, zbierali właśnie, pakowali w węzły swój tabor; na zapytanie, w który kąt dziedzińca wybierają się, tym razem stary smutnie potrząsł głową i wskazał las.
— Stary pójdzie... Andrzej wypędza... Dziewki niema... renów niema... nic niema... — mówił z takim giestem, jak gdyby wszystkiemu głowę ucinał.
Paweł znowu się zatrzymał, przyszło mu na myśl, że może nie zrozumiał opowiadania rybaków, że znaleziono nie dziewczynę, ale jej trupa. Zaczął więc rozpytywać, jak umiał najdokładniej, aż wreszcie dowiedział się najważniejszego: kilkakrotnie z oburzeniem wymówione imię Dżjanhi objaśniło mu wszystko. Roześmiał się — historya nie była srnutną, ale bardzo zwyczajną: dziewczyna porzuciła dom bogacza i uciekła do lasu z pięknym śpiewakiem. Gdzie się oboje schowali, pogoń wytropić nie mogła.
Starzy, zarzuciwszy tobołki na plecy, kiwnęli mu siwemi głowami i wązką błotnistą drożyną ruszyli precz, w głąb puszczy.
Minęło parę tygodni; św. Piotr nadchodził; komary przestały już tak strasznie dokuczać. Wprawdzie na słońcu roiły się ich jeszcze całe kolumny zbite, ogromne, często na parę sążni wysokie, ale nie kąsały już tak zajadle. Wieczorem i w dni pochmurne trafiły po dawnemu, ale pomimo to można już było w siatce i z ogniaczką z końskiego ogona w ręku zapuszczać się bezkarnie w głąb borów. Paweł nie mógł się jednak przedostać ani do sąsiadów, ani do Ujbanczyka, gdyż brody wśród roztopów nie potworzyły się jeszcze, a rozdąsany Andrzej nie chciał mu dać łodzi, nawet gdy sam nie wyjeżdżał, pod pozorem że zepsuta.
Zaledwie w końcu czerwca droga, wiodąca do Ujbanczyka, oczyściła się z wody. Nikła, wązka ścieżyna wiła się pośród kwitnących głogów i czochratej rokity, przez schludne gaje brzozowe, wśród kęp tataraków, przez lasy po mchach i chróstach. Zabłądzić na niej nie było można, gdyż biegła samotna, żadną inną nieprzecięta, a wiodła dokoła jeziora, którego błyszczące zwierciadło przeświecało zawsze przez rzadką zasłonę lasu. Paweł szedł szparko, pogwizdując. Ile razy zbliżał się do brzegu jeziora, w tatarakach wszczynał się ruch niezwykły, kwakanie; stada drobnych kacząt wypływały na środek, pośpiesznie uprowadzone przez starki; nie zatrzymywał się jednak, niepewny drogi, jaką miał przed sobą i nie mający ochoty nocować w lesie. Po dwóch lub trzech godzinach ujrzał niespodzianie przed sobą mostek Andrzejowej „zajezdki“. Wszystko tu było po dawnemu: w koszach poruszały się cienie ryb połyskujących łuskami, a pomiędzy wysokimi, chwiejącymi się palami płynęła fala przejrzysta i lazurowa. Zatrzymał się przed czarną paszczą niczem nieprzysłoniętych drzwi Andrzejowej urasy; spojrzał na las, po którym wówczas błądził, szukając dziewczyny, i uśmiechnął się.
— Dochodząc do sadyby Mateusza, ujrzał Ujbanczyka, siedzącego na progu z kosą w ręku i grubą osełką na kolanach. Jak tylko go zobaczył, wypluł pośpiesznie wodę, którą kamień podczas ostrzenia polewał, i zawołał wesoło:
— A! Paweł: rozpowiadaj!
— Niema nic — odrzekł tenże rezolutnie po jakucku. — A ty, jeżeli masz co pić, to dawaj, bo umieram z pragnienia; wody zaś, jak radziłeś, nie pijam.
— Dobrze robisz, woda w naszym kraju zgubna. Chodź, herbata właśnie gotowa. Hej, stara! staw filiżanki!
— A ojciec! Na ojca czekać nie będziecie?
— Nie widać go. Bóg wie, kiedy przyjdzie. Staw staw! nie wielka rzec, jeśli się resztek stary napije. Głowa mu z karku nie spadnie — dodał szorstko.
Pawła uderzył ten ton gburowaty i surowy, nienaturalne zachowanie się zwykle wesołego chłopca.
— Cóż jęczmień? — spytał, chcąc go rozruszać, gdy siedzieli za stołem.
— Jęczmień? rośnie. Ot, już taki duży, ale trawa, a więcej nic jeszcze nie widać.
— Za prędko chciałbyś. Poczekaj, będzie i więcej.
— Lato także prędko ucieka — wyrzekł z goryczą, uśmiechnąwszy się Ujbanczyk, i głowę zwiesił na piersi.
Nie uszły uwagi Pawła niechętne spojrzenia, jakiemi obdarzał matkę i świeżo przybyłego ojca. Stary uśmiechał się uprzejmie, ale osiadł na nim jakiś cień smutku. Zbyt dobrze znał już Paweł miejscowe obyczaje, żeby miał sądzić, iż zniknięcie Dżjanhi lub jego postępek z dziewczyną smutek ten powoduje. Po herbacie wywabił Ujbanczyka w pole, by go tam swobodnie wypytać.
Maluchna ich niwka prezentowała się dość pokaźnie. Kędzierzawy, szeroko-listny jęczmień prawie całkiem pokrył rudawą glebę soczystym, jaskrawozielonym kobiercem, ponad który wystrzelały tu i ówdzie wyższe, zgrubiałe, w pochwę zwinięte czuby.
— Widzisz, tu będą kłosy — rzekł Paweł, przeskakując ogrodzenie. Zerwawszy jeden z takich futerałów, otworzył go ostrożnie; ze środka wyjrzał mały pączuszek blado-zielonych włosów.
— To będzie kłos, powiadasz? spytał Jakut niedowierzająco.
— Tak.
— A w kłosie?
— Ziarno, a w ziarnie mąka.
— Mąka? — wyśpiewał chłopak, uśmiechając się szczerze, po dawnemu — mąka, powiadasz, prawdziwa mąka!
— Prawdziwa! A powiedz mi, dlaczegoś ty taki smutny? dlaczegoście wy wszyscy tacy smutni? — spytał nagle, zniżając głos, Paweł. — Może ja mógłbym wam w czem dopomódz, poradzić?
— Ach nie! Nic pan domódz nie możesz, już ja wiem i ze starym wciąż się o to kłócę. Idź! i idź! wciąż mię do pana posyła, a ja wiem, że nic nie masz, że już cię obrabowali do szczętu.
— Ale o cóż chodzi? — nastawał Paweł; rumieniec zalewał mu policzki. Ujbanczyk po chwilowem wahaniu opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Dłużni byli po uszy Andrzejowi, jak i większość Jakutów w okolicy. Dżjanha uciekł, a właśnie tego roku powinien był kosić siano u bogacza. Andrzej, rozgniewany za uprowadzenie dziewczyny, odgrażał się, że im nic nie daruje, a tymczasem i kupcom winni byli nakosić stóg porządny. Więc choć kładź się i umieraj!
— Herbaty niema, masła niema, koszule się zdarły! Jakże kosić będziemy z gołymi grzbietami i pustym żołądkiem?
— Koszule może się znajdą, o herbatę także postarać się można. Ale czyby nie dało się tak zrobić, żebym ja u was zamieszkał? Zawsze dwanaście rubli, moglibyście coś odłożyć po trochu wypłacić się.
Ujbanczyk machnął ręką.
— Wtedy Adrzej zjadłby nas do reszty... a i ty... pieniądze swoje pewnie otrzymasz dopiero w zimie — dodał oględnie.
Po twarzy Pawła przebiegł cień przykrości.
To prawda. Już on na nie dawno czeka i wstyd mu nawet o nich wspominać.
— A wiele jesteście dłużni?
Ujbanczyk wymienił tak dużą sumę, że Paweł ledwie nie podskoczył ze zdziwienia.
— I na co wy tyle wydajecie?
— Bóg to wiedzieć raczy! Sam widzisz, żyjemy ubogo, pracujemy, ile można, a pomimo to tak się jakoś ciuła co rok więcej i więcej. I nie my tylko jedni. Dokoła... każdy coś winien: to kupcom, to Andrzejowi, to Filipowi; ten podatków nie zapłacił, ten nie zdążył odrobić, i plączemy się tak jakoś jeden z drugim, jak te oczka w sieci.
Stara historya! Słyszał ją Paweł w krótkiem swem życiu razy nie mało, i nie trudno mu było oczka tej sieci rozplątać. Zawsze jednak czuł głęboką boleść i oburzenie wobec tej hańbiącej niewoli.
— Biedni cierpią z powodu ubóstwa, a bogaci z powodu bogactwa. I to wszędzie! Tfu! Niech ich piorun spali! — splunął, lecz widząc, jak niespodziewanie silne zrobił gniew jego na młodym Jakucie wrażenie, dodał z łagodnym uśmiechem!
— A może jęczmień się urodzi?
— O, gdyby się urodził! Wtedy!
Ujbanczyk zaśmiał się krótko i nerwowo.




  1. Eksiekiu — ptak bajeczny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.