<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
KUCHNIA I FOLWARK.

Tak więc wśród kuchennej służby dworskiej, popychany przez kuchcików i pomywaczki, pomiatany przez dziewki i kucharza, traktowany przez lokai na równi z psami, poniewierał się Majcherek przy Pałeckim dworze. Był to już obecnie ośmioletni może chłopaczek, dziecko bardzo piękne, ale wątłe, przywiędłe, ciągle kaszlące, widocznie niedożywiane. W kuchni, gdzie się załatwiają tak poważne kwestye, jaką stanowi zaspokojenie wymagań hrabskich żołądków i podniebień, nie ma czasu na wyzwalanie ze stanu potencyonalnego sił, zwanych filantropijnymi popędami, ani na zastanawianie się nad losem jakiegoś tam dziecka; zwłaszcza też, jeśli niedokładnie wiadomo, w jaki sposób ono przyszło na świat. Mianowano chłopca „Majchrem, Majcherkiem, Majchrusiem,“ stosownie do humoru i względów osób, które w danej chwili mogły nań zwrócić uwagę. Już to szczególnych łask nie miał Majcherek u służby. Nieraz kuchcik przy pomocy ścierki, różna, miotły lub pogrzebacza wypędzał psy, które nieustannie od samego rana czatowały przy drzwiach, nie mając nic lepszego do roboty nad oblizywanie się i przyjemne rozpamiętywanie o przymiotach smakowych rozmaitych frykasów, woń których przez szpary drzwi dostawała się do sieni. Przy dobrej sposobności psy owe hurmem cisnęły się do kuchni. Taki kuchcik często się rozmachał i zawziął, aby kuchnią raz uwolnić od wszelakiego psiarstwa; więc gdy już sprawił porządne mydło różnym Brysiom, Mortonom, Brylantom i Kruczkom, spostrzegłszy jeszcze Majcherka, ściągnął go nieraz po grzbiecie, wołając:
— Wynoś się za drzwi psia duszo, raku!
I Majcherek się wynosił; nie brał tego wcale do serca, nie uważał za zniewagę. Cóż to dziwnego, że kuchciki lub lokaje klną i biją? Majcherek myślał sobie, że i on sam także, jeśliby kiedy został kuchcikiem, kląłby i biłby psów oraz takich, jak on, małych bębnów. Wypędzony z kuchni za drzwi, zasiadał wraz z psami pod ścianą do słońca i tu często rozmawiał sam ze sobą, albo i z psami. Jeżeli psy poszły znowu wartować pod drzwi kuchni, Majcherek też szedł za nimi i razem z psami wciskał się do kuchni; tutaj właził pod stół lub pod ławę; poszukiwał ostrużyn z marchwi, kalarepy, brukwi, jabłek, gruszek, zbierał wytłoczyny z malin, agrestu, pożeczek; szukał pestek rozmaitych owoców; on się tem wszystkiem żywił. Czasem która z dziewek posłała go po naręcze drzew, albo mu poleciła obierać kartofle; czasem kuchcik rozkazał Majcherkowi obracać rożen z pieczenią, wiercić mak w donicy, lub wykonywać inną jaką czynność. Chłopiec robił dobre interesa na takich zajęciach, bo zwykle dostawał za to jaki ochłap albo kawałek chleba.
Kuchmistrz hrabskiego dworu, pan Masełko, człowiek rezolutny i bystrego oka, mający pretensye do wyższej umysłowości, dzierżył w energicznej prawicy nieubłagany rygor kuchenny. Kiedy w oznaczonej godzinie wystąpił odziany w szaty przeczystej białości: w białej czapie, białym kaftanie i fartuchu, miał wtedy uderzyć w stół nożem. Było to hasło dziennego porządku, a znaczyło mniej więcej: „nie ścierpię rządu w rządzie!“ Gotowano parę razy na dzień; ale generalne wystąpienie pana Masełki rozpoczynało się po południu, coś około godziny pierwszej: Jeżeli mistrz ten, wstępując na arenę swego zawodu, gwizdał, był to znak, iż zaczyna działać w złotym humorze. Wszyscy też w kuchni nasłuchiwali bacznie, czy pan Masełko przed uderzeniem nożem w stół gwizda, czy pośpiewuje. Stanowiło to bowiem horoskop dnia. On sam wiedział o tem, iż ma taki zwyczaj i zupełnie świadomie gwizdał, albo śpiewał. Nakręcając nieraz ucho ogrodniczkowi, który mu na czas nie dostarczył włoszczyzny, mówił ponurym głosem:
— Słuchajno, ty badylarzu! Drugi raz, nim mi się tu na oczy pokażesz, popytaj jak ja śpiewam!
I przy tych słowach wykonywał mniej przyzwoity gest nogą, w skutek którego ogrodniczek, jakby z procy wyrzucony, padał gdzieś w przeciwległym końcu kuchni, krzycząc w przerażeniu.
— O la Boga!...
Zarówno więc ręki, jak i nogi, używał ten hrabski kucharz, gdy chodziło o sterowanie podwładną rzeszą. Tylko dwa ptaki, wiszące w klatce przy oknie, cieszyły się nigdy nieustającą łaską pana Masełki. Jeden z tych ptaków był kos, zwany Maciuś, drugi — kanarek — Błażek. Prócz tego chodziła po kuchni swobodnie sroka, która w różnych czasach nosiła różne imiona, stosownie do gustu kucharza. Jeżeli np. w danej chwili pomywaczką przy kuchni była dziewka imieniem Baśka, to Masełce mógł do głowy przyjść pomysł, aby srokę także Baśką nazwać. Właśnie w czasie, do którego się odnosi nasze opowiadanie, sroka nosiła imię „Pękasia“, a to od nazwiska gospodyni Pękalskiej, której władza rozpościerała się znowu na innem terytoryum, na tak zwanym folwarku, gdzie Pękalska administrowała i organizowała rozpłodowe czynności drobiu, rogacizny i nierogacizny. Sroka dostawała też czasem kopnięcie nogą od kucharza.
Kiedy Masełko był zły i śpiewał, wtedy kos i kanarek wytrzeszczały nań czarne oczka a nasłuchiwały pilnie, oczekując, co to będzie. Sroka właziła pod stół i stamtąd zerkała ciekawie, obserwując różne dramata. Gdy dopiero kucharz zaczął sadzić krociami a milionami dyabłów, gdy się w kuchni zrobiła wrzawa, a wybuchały głośne nieraz szlochy, łkania i krzyki rozpaczy, — wówczas ptaki w klatkach rozpoczynały koncert, darły się z całego gardła; wówczas i sroka wyskakiwała z pod stołu, siadała nieraz na ramieniu której dziewki lub kuchcika i, jakby kłócąc się, dorzucała do wrzawy swoje skrzeczenie: „trrra, trrra, trrra!“
Psy, owe zwierzęta, które wobcowaniu z człowiekiem rozwinęły najwięcej sił duchowych, na Pałeckiej kuchni odznaczały się też niemałą inteligencyą i zwykle, zaraz przy pierwszych wybuchach Masełkowego gniewu, zmykały za drzwi pospiesznie, myśląc zapewne, że jeśli ludzie źle się traktują między sobą, to czegóż od nich mają się spodziewać one — zwierzęta! Było raz nawet takie zdarzenie, że pies Brylant, mieszaniec wyżła i kundla, który kilka razy w życiu za zaglądanie w garnki oraz rondle wycierpiał istną wiwisekcyą, usłyszawszy grzmiący głos pana Masełki, a przytem nie zoryentowawszy się dostatecznie, do kogo się groźba stosuje, i widząc nadto zamknięte drzwi do sieni, rzucił się jednym skokiem w okno, powiększając zgiełk brzękiem stłuczonych szyb, przewracając po drodze garnek ze śmietaną i liczne słoiki z konfiturami.
Ale wypadki tego rodzaju były niczem w porównaniu z wybuchami antagonizmu pomiędzy zwierzchnią władzą kuchni a głównym zarządem na folwarku, reprezentowanym przez wspomnianą już panią Pękalską, niewiastę słynną z talentu swego na punkcie pobudzania i przyspieszania rozpłodowego popędu u kur. Pękalska miała pod swymi rozkazami jakie półtuzina młodszych i starszych dziewek, gotowych iść w ogień na jej skinienie. W danej chwili rozrzucała ona te amazonki po krowiarni, chlewach, kurnikach, dając każdej odpowiednią instrukcyą. Przy doborze takiego zastępu szafarka kierowała się zasadą, czy dziewka potrafi się odciąć karbowemu, ekonomowi, kucharzowi, lokajom i t. d., z którymi to urzędnikami folwark pozostawał w ciągłych a nader żywych stosunkach, mających atoli charakter niekoniecznie przyjacielski. Karbowy niezawsze wydawał dla krów i trzody chlewnej dosyć plew, sieczki, siana, słomy, jako też innych produktów polnych. Z ekonomem znowu należało walczyć o każdą garść pośladu dla drobiu, o kartofle, buraki i ospę dla bydła. Z lokajami bywały bardzo niemiłe utarczki, ilekroć chodziło o śmietankę do kawy, herbaty, poziomek. Każdy organizm walczy, aby wyżyć, o ile się daje — dobrze.
Główne atoli zapasy musiała staczać Pękalska z zuchwałym samowładzcą kuchni. Ten człowiek nie znał żadnych towarzyskich względów delikatności, ani dla płci mieszkanek folwarku, ani dla stanowiska Pękalskiej. Stosunków zaś z nim w żaden sposób nie można było zerwać, albowiem folwark obowiązany był na każde zawołanie dostarczać do kuchni drobiu, nie mówiąc już o bajecznie znacznych ilościach masła, śmietany, suszonych grzybów, konfitur i t. d. Jeżeli zatem dziewka, stojąca na czele transportu, przesyłanego do kuchni, nie była sprytna i zaradna; jeżeli się nie umiała porządnie odciąć gębą, wtedy pan Masełko wybredzał i często połowę transportu zwracał folwarkowi, domagając się lepszego materyału.
— Cóż sobie ta Pękalska myśli? Wołał nieraz kucharz. Czy ja to mam psów karmić, czy co?
I bez ceremonii wyrzucał za drzwi przychude kurczęta, indyki, kapłony, albo rozbijał garnki z masłem, próbował śmietany, obwąchiwał grzyby. Przytem wydziwiał dokuczliwie, lub klął, na czem świat stoi. Jeżeli atoli folwarczna dziewka, przybywająca z dostawą, nie zapomniała języka w gębie i umiała się postawić z odpowiednią godnością, wówczas miękł widocznie kuchmistrz, a choć gderał nieco, wymyślał, jednak przyjmował wszystko, co Pękalska przysłała.
To też jedynym ambasadorem w takich trudnych poselstwach była dziewka Magda, której nawet bała się sama Pękalska. Niechnoby jej co powiedział kucharz, lub ktobądź! Otwierała natychmiast szerokie usta i nie prędzej zamykała, aż postawiła na swojem. Była to białogłowa dużego wzrostu i o atletycznych mięśniach; twarz jej ożywiał nigdy nie zgasły rumieniec zdrowia, a niebieskie oczy pałały iskrami zuchwalstwa i nieuległości. Strach było spojrzeć na Magdę. Pan Masełko do osób zaufańszych w kuchni mawiał o niej:
— To bestya, nie kobieta!.. Jucha lucyper, z piekła rodem!
Z początku próbował on wziąć górę nad Magdą, ale gdzieżby mu się to udać mogło. Klął Masełko; klęła setniej jeszcze Magda; energia zaś jej gestów i krzyków przerażała wszystkich obecnych.
Zdarzyło się, iż kucharz był raz w nadzwyczajnie złym humorze i, przeglądając dostarczone sobie z folwarku produkta, począł przedrwiwać z chudego kapłona:
— Toście wy się baby popasły na folwarku, jak wieprze w karmniku, a na stół hrabski przysyłacie mi tu samych zdechlaków!.. Czy to takiego kapłona mają jeść panowie?
Poczem zaczął z piór żywcem oskubywać ptaka, wzywając wszystkich przytomnych, aby się naocznie przekonali o jego chudziznie, a tem samem o nadużyciach żeńskiej administracyi folwarcznej, o niesłychanem próżniactwie klucznicy i dziewek.
Magda była jakiś czas cierpliwą; sądziła ona, iż to są zwyczajne grymasy pana Masełki; ale gdy ten nawpół oskubanego ptaka wypuścił z ręki i ze złością kopnął nogą, podbijając go niejako w górę, wówczas dopiero dziewka rozpuściła język.
— Cóż to jegomość baje o folwarku?... Widzicie go! Jeszcze my nic nie robimy! A wy co tu robicie próżniaki?... Ho. ho! Wiem ja, co się święci, chociaż nie gadam, nie wyzwierzam języka!... Kto słoiki konfitur posyła propinatorce za gorzałkę? Czy może idą z folwarku — hę?... Kto świeżutkie masło całemi łyżkami wrzuca pod blachę, żeby się ogień zajął — co?... No, a słyszał kto kiedy, żeby na folwarku ptasie piórko zginęło? Kto ma zastanowienie takie rzeczy powiedzieć?... Czy to ja nie spotkałam kiedyś na drodze kuchcika, jak wynosił pod kurtą szparagi do ekonoma? Czy to ja nie wiem, ile się z folwarku posyła kurcząt, ile kapłonów, ile wszystkiego? Kajże to się podziewa — co? Czy może hrabstwo zjadają?... Bajki, prześwietny sądzie!.., Widzicie go, ludzie! Kapłon mu za chudy!... Jeszcze czego! Może go jegomości słoniną posmarować?
Magda wyrzuciła to wszystko ze siebie prawie jednym tchem, wpatrując się zajadłym wzrokiem w kucharza, który udawał, że nic nie słyszy. Straszliwe sapanie, przenikliwy głos i zuchwałe gęsta korpulentnej dziewicy wprawiły w osłupienie całą kuchenną ludność. Wreszcie wypadła z kuchni, rycząc ze złości i wyrzucając z ust mnóstwo przekleństw. Już była na drodze do folwarku, a jeszcze powtarzała:
— Kapłon mu za chudy! Ciesz się! Niedoczekanie twoje warzy-krupo!
Pękalska, widząc iż Magda przybyła srodze zirytowana, zaraz się domyśliła jakiejś ciężkiej przeprawy z kucharzem.
— No, i cóż tam było? Pytała. Czy przyjął wszystko?
— A juści przyjął, przyjął! Niechta jejmość posyła kogo innego do kuchni, bo już z tą psiajuchą nie do wytrzymania!... Nagadał, naswarzył na mnie, Bóg nie wie co! Jak tak będzie, to wolę podziękować za służbę. Cóż to ma lada kto skrzeczyć na człowieka!
I z temi słowy rozszlochała się Magda, wydając okrutne ryki.
Pękalska była ciekawa, co się stało. Łagodziła dziewkę, uspakajała, dobruchała, myśląc jednakże w duszy, że dziś właśnie Magda musiała się dąć dobrze we znaki kucharzowi. Bo płacz u tej dziewuchy był tylko dalszym ciągiem wybuchu złości.
— I cóżeś mu ty powiedziała na to? Pytała klucznica.
— Com powiedziała, tom powiedziała! Odrzekła Magda. Jakby człowiek raz sfolgował, toby go nikt potem nie miał za psi ogon!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.