<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
WALKA O BYT.

Bardzo złej opinii pomiędzy służbą dworską w Pałkach używał, wspomniany już przez nas, kasztanowaty pies Brylant. Miał on bowiem to nieszczęście, iż kilkakrotnie schwytano go, jak się dopuszczał występku kradzieży. Ludzie połączyli szpetne przymioty Brylanta w jedno pojęcie i nazwali psa szkodnikiem, mając głównie na uwadze ostateczne skutki, a nie myśląc wcale o przyczynach, które popchnęły zwierzę domowe na bezdroża niemoralności. Człowieka żarłocznego, łakomego, a przytem zaspakajającego żądze swoje cudzym kosztem, nazwanoby złodziejem, co brzmi gorzej, niż szkodnik. Zachodzi więc pytanie, dlaczego ludzie względem ukochanego swego bliźniego są w wyroku surowsi, aniżeli względem zwierzęcia, którem się zwykle pogardza, jako istotą bezduszną?... Miałażby w tym punkcie tkwić szlachetna jakaś wyrozumiałość? Miałżeby człowiek dla własnego gatunku być surowszym, niż dla stworzeń, nad któremi po tyrańsku panuje? Nie, ludzie, co do tego punktu rządzą się grubo materyalistyczną zasadą, a mianowicie: Im istota jest inteligentniejsza, tem szkodliwszą być dla nich może, jeśli zechce. Człowiek więc w danym razie jest złodziejem, pies i kot w tym samym razie są tylko szkodnikami; ale z gołębia skowronka, mrówki zdejmuje się już zupełnie odpowiedzialność, chociażby te zwierzątka nawet chciały być złodziejami lub szkodnikami. Rozumny, jeśli zechce, jest zawsze niemoralniejszy od głupiego.
Brylant był ostatecznie tak prześladowanym przez wszystkich służących, że nie miał żadnej możności pokazywać się we dnie nietylko w kuchni ale nawet w sieni, do czego już miał prawo Bryś, Morton, chłopiec Majcherek i t. d. Zwykle więc na trawniku pod kompasem lub pod lipą leżał Brylant przez cały dzień, trzymając nos na własnym ogonie i zazdroszcząc może swoim współ-psom bezkarnego uczestnictwa w zażylszych stosunkach z ludzkością. Dopiero kiedy nocne mroki padły już na ziemię, a spracowane człowieczeństwo snem się wzmacniało do nowych zapasów życia, pies-szkodnik powstawał z legła, skradał się, tu i owdzie wietrząc. Czasem nie domknięto drzwi do kredensu, to i tam zajrzał, cichaczem obwąchał kąty, znalazł niekiedy jaką rzecz, którą człowiek przed drugim człowiekiem ukrył: butersznit, kawałek pieczeni w papierze pod szafą; pies nasz umiał nawet zręcznie zajrzeć w kieszenie rozespanych lokajów, którzy nieraz chrapiąc, oczekiwali na rozkazy pańskie do późnej nocy.
Przy wielkim pańskim domu każdy się pożywić może. Brylant łączył w sobie przymioty i cechy matki wyżlicy oraz ojca kundla. Stanowiło to jego jedyny posag na ciężkie życie. Odziedziczył przeto po swej rodzicielce wyborny węch i dobre oko, jako fundamenta rozumu, to jest zmiarkowanie mniej więcej, co właściwie czynić należy, aby być w zgodzie podmiotowo-przedmiotowej z rozmaitymi współmieszkańcami danej epoki i na danej przestrzeni. Po ojcu kundlu otrzymał w schedzie pokorę, bezczelność, chytrość, to jest w ogóle zbyteczną łatwość przystosowania się do wszelkich zewnętrznych warunków. Te ostatnie przymioty Brylant podniósł jeszcze w psim rodzie, będąc gnanym w takim kierunku przez życiowe potrzeby. Nie można jednak powiedzieć, żeby to już był wyrzutek ostatni; tylko że zarody dobrych skłonności nie znalazły warunków do rozwoju.
Ludzie, naturalni panowie położenia, działali na niekorzyść psa w czasie dnia, więc chcąc nie chcąc, Brylant musiał przywykać zwolna do nocnego trybu życia i przeistaczać się na nocne zwierzę. Mieszkańcy Pałek, ludzie, wydawali mu się być aniołami dobroci w nocy dopiero.
Podczas gdy inne psy szczekały około budynków, czujnie stróżując, albo i spały, Brylant wcale się nie troszczył o złodziei; z dnia zaś był dobrze wyspanym, ale tylko doznawał pewnego niemiłego uczucia, które mu podszeptywało maksymę, iż Bożą manną pies także nie wyżyje.
Jeżeli nie wskórał nic w kredensie, biegł z kolei do kuchni, gdzie kuchciki w lecie zwykle na noc otworem zostawiali okna. Brylant, zanim wskoczył wewnątrz, podsłuchał najprzód, czy ludzie dobrze chrapią; jeżeli na zasadzie pewnych danych ocenił, iż wszyscy śpią jak zarżnięci, dostawał się do środka i już swobodnie mógł chrupać kości, wylizywać naczynia, jednem słowem — robić przegląd faktycznego stanu rzeczy.
Od kuchni znowu spieszył na folwark, a tam po wieczornym posiłku zostawały również resztki, niekiedy bardzo cenne; ba, częstokroć nawet można tutaj było nabyć coś więcej, niż resztki. I tak np. w czeladnej izbie, gdzie nocowały dwie dziewki — Magda z Uliną, pozostawiono oto na noc ser w worku pod prasą, ażeby z niego odpłynęła serwatka. Brylant wlazł przez okno do izby i niebawem rozpoczął walkę z serną prasą, zaczął od przewrócenia jej na ziemię. Istotnie trudnem było dla psa zadanie do wykonania, bo należało między dwie przyszrubowane deski wsunąć przynajmniej tę część głowy, która jest opatrzona przednimi zębami; trzeba było za jakąbądź cenę wysiłku pochwycić między zęby płócienny worek, wypchany twarogiem i dosyć szczelnie ściśnięty deskami. Pies oparł się całą siłą swych mięśni o ziemię; ale cóż kiedy znowu opór praski był za mały; przewróconą maszynę mógł tylko ciągnąć ku sobie. Robota jakoś się nie udawała, a hałasu ztąd było niemało w izbie. Otóż, Brylant powziął śmiałe postanowienie, aby prasę ze serem wynieść za okno. Cóż ryzykował? Przecież w każdej chwili miał możność porzucić praskę i uciec oknem, jeśliby się kto obudził. A nuż się uda?
Rzeczywiście, jedna z dwóch śpiących dziewek, Ulina obudziła się z powodu zgiełku; ale, słysząc wyraźnie jakieś zbyt śmiałe szamotanie się i silny łoskot, była pewną, że straszy; włożyła zatem głowę pod poduszkę z obawy, aby jej strach czego złego nie uczynił. Dopiero kiedy już Brylant wyniósł się za okno i wyciągnął za sobą prasę ze serem, wtedy odważyła się Ulina cicho wołać na towarzyszkę:
— Magdo! Magdo!... Słyszycie, Magdo!
A gdy zbudzona Magda zapytała:
— Cóż to takiego?
Ulina rzekła:
— Coś okrutecznie straszy!...
Na co jej Magda odrzekła:
— Ej, spałabyś głupia! Przyśniło ci się oto!...
Ulina usłuchała widać Magdy, bo wkrótce zachrapały obie, wtórując jedna drugiej.
Brylant zaś dostał się z prasą w krzaki, a tu jął się do pracy tak dzielnie, że już połowę serka przemieniało się w żołądku na życiodajne soki, kiedy go tu zwietrzył kolega Bryś, pies czarny, nieco kudłaty, z rodu szpiców, bardzo zawzięty, ale otwarty w postępowaniu, nie lubiący się bawić w żadne podstępy. Bryś był wielce czujny, więc szybko zmiarkował, że coś niezwyczajnego odbywa się w okolicach folwarku. Wziąwszy za przewodnika ucho i nos, dotarł niezwłocznie do krzaków. Tu się krótko namyślał, gdy ujrzał, że Brylant jest szczęśliwym posiadaczem istotnego skarbu. Przekąska nikomu, nawet w nocy, niezawadzi, więc Bryś bez ogródki przystąpił do Brylanta i warknął srodze.
— Mrrruuu! Mrrruuu!
Co prawdopodobnie w psim języku miało znaczyć:
— Wynoś się ztąd do wszystkich dyabłów!
Na to Brylant odpowiedział z głębi gardła, nie popuszczając worka z serem:
— Rrrrrryyy!
A to w przekładzie na język ludzki może znaczyć:
— Ej!... Nie zaczynaj ze mną, bo jak cię palnę, to kości nie pozbierasz!
Przez parę minut trwał taki dyalog, który chyba nie jest niczem innem, jeno wyzwalaniem sił i uczuć, potrzebnych do walki.
Brylant wiedział, że ser jest jego zdobyczą, którą mieliby prawo odebrać mu jedynie ludzie; Bryś wiedział drugą prawdę, a mianowicie, że dosyć jest posiadać trochę śmiałości i siły, ażeby właścicielowi odebrać to, co on uważa za swoją własność. Bryś był szczupły, ale za to krewki, burzliwy, cięty, pełen rycerskiego animuszu, rwał się do bitki; Brylant odznaczał się okazalszą budową, lecz posiadał temperament flegmatyczny i lubił zawsze postawić na swojem.
Mniemam, iż wyszczerzanie zębów u psów przed walką jest straszeniem przeciwnika i przechwalaniem się z rodzaju oręża. Nasi dwaj zapaśnicy nie straszyli się długo swymi sztyletami; po co mieli robić tę komedyą? Pierwszy Bryś skoczył do Brylanta i chwycił go za ucho, szarpnął i pociągnął na dół ku ziemi, tak że Brylant, porzuciwszy serek, przywarował na przednich łapach, stojąc prosto na tylnych, a przytem straszliwie chrapiąc, warcząc i sapiąc.
Teraz nastąpiła chwila jakoby porozumienia się co do pewnych wzajemnych ustępstw w sprawie nawpół zjedzonego sera, którego Brylant miał jeszcze pełno w zębach i w gardle. Przypuszczać należy, iż w psiej walce uchodzą różnego rodzaju wykręty; więc być może, że pierwotny zdobywca sera podstępnie tylko wyraził pewien stopień uległości czy skłonności do ustępstw; może przebąknął coś w tym sensie z obawy, aby mu nieprzyjaciel nie urwał kawałka konchy usznej. Pomiędzy ludźmi rozmowa w tym razie takby się przedstawiała mniej więcej: Człowiek, dotknięty w miejsce draźliwe i zagrożony utratą jakiego ważnego organu, przemówiłby do napastnika:
— No, o cóż ci chodzi? Chcesz mię obedrzeć? Więc sobie zabierz zegarek i pugilares, a puść mię całego.
Napastnik właśnie tylko czekał na takie przyzwolenie i, nie odejmując rewolweru od mózgownicy swojej ofiary, zabiera cenne efekta kochanego lecz bogatszego od siebie bliźniego. Jest to chwila najbardziej stanowcza zarówno dla opryszka, jak i dla napadniętego. W tej walce o jakie pięćdziesiąt rubli można utracić życie, zapewne ironicznie skarbem przezwane.
Bryś musiał widocznie pofolgować przeciwnikowi, gdyż ten naraz szybko się podniósł w górę, zarzucił Brysiowi na kark przednie łapy i, stawszy się z kolei panem położenia, zwycięzko szczeknął wrogowi tuż nad uchem:
— Ham! ham!
Potem przewalił go na ziemię do góry brzuchem a, przyciskając prawą łapą gardło, lewą zaś — piersi, dyktował po bohatersku warunki pokoju. Uczuł Bryś niezmiernie przykre swoje położenie; utrudnione oddychanie wzywało go do zrzeczenia się nieoględnych pretensyj; mógł on być teraz pewnym, że Brylant nie ustąpi mu jednego miligrama sera. Przycichł zatem w zuchwalstwie i, wijąc się, składał świadectwo, iż mu obecnie chodzi jedynie o to, aby się z przemocy wydobył i odzyskał swobodę ruchów. Brylant też uciął go tylko jeszcze gdzieś w słabiznę, aby mu dać pamiątkę rozprawy i z wyprostowanym do góry a gładkim, jak kiełbasa, ogonem pospieszył tryumfalnie ku prasce ze serem. Tutaj atoli przerażający widok uderzył go za przybyciem.
Powyżej opisana walka dwóch psów doszła odgłosem swoim do uszu wielkiego brytana Mortona, który bardzo brał do serca i wielce poważnie traktował swój fach nocnego stróża przy hrabskim pałacu. Słyszał on pod folwarkiem trochę warczenia, skowyczenia i skomlenia, przeto przedsięwziął rekonesans. Nie pędził wcale cwałem, jakby to uczynił, zwietrzywszy złodzieja, lecz biegł sobie, drepcąc małego truchta i zatrzymując się po drodze, aby obwąchać każdy krzaczek, kamyk lub kępkę trawy. Morton odznaczał się olbrzymią muskulaturą ciała.. Był to pies barwy lwa; łeb miał potężny, zaopatrzony szerokiemi, obwisłemi klapami usznemi; na łbie zaś — od oczu ku nosowi — zdobiła go czarna smuga; a czarne również były pogardliwie na dół obwisłe wargi; w oczach Mortona uderzała barwa żółta i zakrwawione białko. Złowrogo patrzał ten pies. Przybył on właśnie na plac boju w chwili, kiedy Bryś, odprowadziwszy Brylanta w krzaki o kilka kroków od prasy ze serem, targał go za ucho, jak bakałarz leniwego ucznia. Morton popatrzył zdaleka a dosyć obojętnie na walczących i w duszy niejako zadał sobie pytanie:
— Czy tu gdzie w pobliżu nie ma przypadkiem jakiej pięknej kości, lub też innego przedmiotu, o który ci dwaj krew przelewają?
Zaledwie myśl taka błysnęła w roztropnej głowie brytana, a już był on na tropie praski ze serem. Płócienny worek, wyciągnięty z prasy do połowy i poprzegryzany zębami Brylanta, odrazu rzucił się w oczy Mortonowi. Jął się zatem czemprędzej roboty i począł doświadczać rozmaitych metod zwierzęcych, dających się stosować w takich oraz podobnie zawiłych przypadkach.
Kiedy więc Brylant, pozostawiwszy w krzakach Brysia, aby się wylizał, powrócił zwycięzki z placu bitwy do sera, ujrzał dobrze sobie znanego towarzysza, pożywającego ów pokarm, na zdobycie którego on wyłożył już tyle ciężkiej pracy, za który krew nawet przelewał. Brylant zajął teraz to samo stanowisko, na jakiem przed chwilą Bryś się znajdował. Najeżył tedy srogo sierść na karku i grzbiecie, wyprężył prawie prostopadle ogon, podniósł do góry z boków i z przodu wierzchnią wargę, ukazał zdrowe białe zębce, mignął błyskawicą wściekłości w oczach, a krocząc wolno noga za nogą, głosem idącym z głębokich wnętrzności, rozpoczął akt uroczystej protestacyi przeciwko przywłaszczycielowi.
Nowy zdobywca w poczuciu siły olbrzyma ani myślał tego wszystkiego brać pod uwagę; ser go bowiem głównie obchodził. Cóż dla niego znaczyły jakieś tam fochy i dąsy słabszego współzawodnika? Brylant znowu w poczuciu prawa własności przystąpił może za blisko do praski ze serem, ażeby za tyle mozołów mieć przynajmniej prawo zasiąść do wspólnego stołu. Morton nie mógł się na to zgodzić; porwał śmiałka za bary i rzucił nim silnie o ziemię. Zatrzeszczały krzewy wonnych jaśminów, róż, bzów włoskich i tureckich, a powalony Brylant wydał jęk boleści. Kiedy brytan pożywał ser, Bryś, siedząc na tylnych nogach i na ogonie, oblizywał się w oddaleniu, w ten sposób uczestnicząc w biesiadzie. Ale skoro ujrzał Brylanta z nóg zwalonego i żałośnie ogłaszającego swoje cierpienia, pospieszył ku niemu niebawem, rzucił się namiętnie do jego gardła i rozpoczęło się gwałtowne tarmoszenie w krzakach. Morton tymczasem z powagą dokończył uczty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.