Na zgubnej drodze/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marta szybkiemi krokami chodziła po swym pokoju. Nagle straszna myśl przyszła jej do głowy. Varades mógł niedość kochać ją, aby zaślubić, ale dosyć pożądać, aby się postarać ją uwieść. Zatrzymała się. Rumieniec gniewu i wstydu wystąpił na jej lica.
— Ach! jeśliby tak było — wykrzyknęła — biada mu!
W tej chwili weszła swawolna, wesoła i gotowa do ucieczki Walentyna.
— Marto najdroższa — rzekła — zapomniałaś, że to dzisiaj niedziela! Chceszże przyjść do kościoła na koniec nabożeństwa?
— Nie, nie, idę w tej chwili — odpowiedziała Marta, starając się ukryć przed dzieckiem wzruszenie.
Udały się pieszo. Kościół ś. Stefana du Mont, do którego spieszyły, odległy jest tylko o kilka minut drogi od ulicy ś. Jakóba. Wszystkie głowy zwracały się na widok młodych dziewcząt, za którem i postępowała służąca. Niebo było czyste i słońce świeciło jasno. Prawdziwa przyjemność była patrzeć na ożywioną wesołość Marty i Walentyny. Na placu Pantheonu wyprzedził je młody człowiek. Spojrzał na Martę, która go natychmiast poznała. Był to Rajmund Vilmort.
Spotkanie, które przypisywała wypadkowi, uspokoiło jej nerwy wzburzone. Zdawało się jej, jakby Rajmund przez to zjawienie się powiedział:
— Jeżeli w obecnem położeniu czujesz się nieszczęśliwą, mając swobodę idź tam, gdzie znajdziesz szczęście niezawodne, tam, gdzie cię kochają!
Za chwilę później ujrzała go znowu w kościele. Pod wpływem jego wzroku opuściła głowę; czuła, jak serce jej napełniała rozkosz dotąd nieznana. Tak — to miłość, a nie wypadek sprowadzała do niej Rajmunda. Wątpić o tem nie mogła.
W tym samym jednak czasie przyszła jej do głowy myśl:
— Dlaczego on nie jest bogatym?
Nie podniosła już więcej głowy; wychodząc tylko z kościoła, pociągnęła szybko za sobą Walentynę ku domowi, nie starając się nawet upewnić, czy Rajmund ją jeszcze śledził.
Przez cały ten dzień Marta udawała wesołość, której jednak w duszy nie miała. Varades’owi okazywała największe zaufanie i większą jeszcze czułość. Wieczorem, o zwykłej godzinie, gdy Walentyna usypiała, Marta odeszła do swego pokoju. Czytała do północy. O północy przygasiła lampę, aby mniemano, że się już położyła. Lecz zamiast się położyć, usiadła i czekała. To długie czuwanie miało decydować o przyszłości.
Około godziny pierwszej usłyszała cichy szmer w saloniku. Podeszła więc się do drzwi — ktoś zbliżał się w kierunku jej pokoju; wreszcie ten ktoś drżącym od wzruszenia głosem, nazwał ją po imieniu: był to głos Varades’a. Nie odpowiedziała nań. Zastukano zlekka do drzwi — to samo milczenie z jej strony. Wtedy, tak jak ubiegłej nocy, zaczęło się szlochanie. Nie wahała się dłużej — drzwi otworzyła szybko.
Ubrany w szlafrok, z aksamitną na głowie czapeczką, niezmiernie śmieszny w tym kostyjumie Varades, siedział na dywanie i płakał. Nieszczęśliwy ten człowiek, którego namiętność wśród ciszy nocnej wzrastała, od kilku już dni opuszczał swój pokój z szalonym zamiarem pochwycenia śpiącej Marty. Lecz chociaż podły, z braku odwagi, zatrzymywał się u progu tego dziewiczego przybytku, pod wpływem niewidzialnej jakiejś siły. Klękał jak obłąkany, opowiadając swe nieszczęście milczącym ścianom, które go od ukochanego oddzielały przedmiotu. Nie śmiąc podnieść głowy, wzywał Marty i chciał być słyszanym przez nią, obawiając się tego zarazem. Wił się całą godzinę w niewypowiedzianych mękach, poczem powracał do łóżka, gdzie dzień zastawał go wstydzącego się swej słabości, przestraszonego następstwami, jakie ta słabość pociągnąć mogła za sobą.
— Oto jestem — rzekła Marta — czego pan żądasz odemnie?
Podniósł głowę i spojrzał ogłupiałym wzrokiem, jak i zwykliśmy widzieć u ludzi doświadczających skutków gwałtownej trucizny.
— Wytłomacz że mi pan, co znaczy ta komedyja? — rzekła Marta.
— Marto, ja cię kocham — wyszeptał.
W oczach młodej dziewczyny zajaśniał blask radości. Nie omyliła się — kochał ją; jednocześnie jednak przyszło jej na myśl wczorajsze podejrzenie. Odgadła — Varades starał się ją uwieść. W tej chwili szacunek jaki miała dla niego, ustąpił pogardzie, która na zawsze w jej sercu miała pozostać. Nie należała do rzędu kobiet, które podobne chwile zapominać umieją. Gdyby, uposażona ta w różne przymioty natura, nie była zepsutą przez ambicyję i dumę, byłaby się, pod wpływem widoku jaki miała przed sobą, skłoniła do uczciwej myśli, a odepchnąwszy Varades’a, byłaby opuściła jego dom, aby doń już nie wrócić. Myśl ta jednak nie powstała nawet w jej głowie. Przeciwnie, przemyśliwała nad tem, jakieby osiągnąć korzyści z tej sytuacyi, straszne skutki której już widziała przed sobą.
— Kocham cię Marto — mówił Varades zachęcony milczeniem, z jakiem przyjęła pierwsze jego oświadczenie. — Kocham od czasu, gdym cię poraz pierwszy ujrzał. Od tej chwili przecierpiałem wiele, gdyż nie wiedziałem jak ci to dać poznać, a otwarcie nie śmiałem powiedzieć.
— Pan mnie kochasz. Powinieneś pan zatem wiedzieć, jak w podobnym wypadku obowiązany jest postąpić dobrze wychowany człowiek.
— Ależ gotów jestem uczynić wszystko — odparł z gniewem — co tylko zechcesz! Oddam ci moje dostatki. Żyć będziesz po królewsku. Wszystko poświęcę aby zadowolnić twe życzenia.
Marta pojmowała go aż nadto dobrze. Powstrzymując z trudem oburzenie, chciała przekonać się, jak daleko zajść może bezwstydny egoizm tej wstrętnej istoty.
— Wstań pan — rzekła z gniewem — i mów przedewszystkiem ciszej. Obawiam się, żeby Walentyna się nie obudziła i nie usłyszała tych niczem nieusprawiedliwionych słów pańskich.
Wstał posłuszny, a pokazując nie przymknięte drzwi od pokoju Marty, rzekł:
— Wejdźmy.
— Nie — odparła sucho — zostańmy tutaj. Jeżeli uczucie pańskie jest czyste — dodała — dla czegoś mi pan wcześniej go nie wyjawił?
— Czyż pani nie mówiłem, że mi brak było odwagi?
— Lecz wczoraj dałam panu doskonałą sposobność wyjawienia prawdy. Mogłeś pan przedemną wówczas otworzyć serce, gdy mówiłam, ze chcą mnie wydać za mąż. Sądzę, że pan masz uczciwe zamiary?
Zmuszony do wytłomaczenia się Varades przywołał na pomoc całą swą odwagę.
— Nie mam prawa zabronić pani wyjść zamąż — wyszeptał, niechcąc wprost odpowiedzieć.
— Powinieneś pan zatem zaprzestać mówić mi o miłości; gdyby bowiem było prawdą że mnie pan kochasz, żeś pan szukał sposobności aby mi to wyznać, to mogłeś pan mi wczoraj dać do zrozumienia, że projekt mój sprawia ci boleść.
— Ach! — mówił Varades — czy ja mogłem nawet marzyć o tem, że pani, ładna i młoda dziewczyna, przystaniesz na połączenie się węzłem dozgonnym z takim jak ja starcem?
— Nie mogłeś pan wierzyć w możebność podobnego cudu! — wykrzyknęła gwałtownie Marta, — a mogłeś przypuścić, że ta, jak mnie pan nazwałeś, ładna, młoda dziewczyna, zgodzi się sprzedać panu, starcowi, bez miłości, wtedy właśnie, gdy miała dostać młodego męża. Jaką ceną opłaciłbyś pan swoje umizgi? Ceną posagu... I pan byłeś przyjacielem mego ojca! Szanowałeś mnie więc pan tak mało, że przypuszczałeś jakobym ja była wstanie, kosztem mojej niesławy, zabezpieczyć sobie przyszłość? O! wiem — takie były pańskie myśli! Nie zaprzeczaj pan, gdyż to jest prawdą.
Varades’owi, który stracił głowę, zdawało się, że musi się zrzec wszystkiego. To było niepodobna: niezadowolnienie namiętności, mógł życiem przypłacić w takim wieku.
Głowa, serce, zmysły, cała jego istota gorzała miłością. Starał się już tylko odzyskać miejsce, jakie mu odbierano.
— Źle mnie pani sądzisz! — odrzekł.
— Niech i tak będzie! uniewinnij się pan.
Nie odpowiadał. Marta pojęła całą swą potęgę i pragnęła z niej skorzystać, aby coprędzej zakończyć tę awanturę, która zbyt długo już trwała. Nie chcąc przygnębiać Varades’a swym gniewem i pragnąc odnieść czemprędzej łatwe zwycięztwo, mówiła dalej mniej surowym głosem:
— W oczach kogo innego, samo milczenie oskarżałoby pana dostatecznie. Chcę jednak wierzyć w czystość pańskich zamiarów; chcę wierzyć, żeś pan był tylko zbyt nieśmiały i niezręczny. Możesz pan jednak błąd naprawić. Co do mnie, to powinnam wyznać, iż skłamałam mówiąc, że mnie chcą wydać zamąż. W życzliwym domu obiecano mi dać schronienie w razie, gdybym tu nie była szczęśliwą. Obiecano mi wyszukać męża. Użyłam tylko wybiegu, aby usłyszeć z pańskich ust wyznanie miłości, jaką każdy nieoślepiony łatwo mógł odgadnąć, boś ją pan źle ukrywał. Otóż masz pan prawdę, ukrytą w mojem wczorajszem zwierzeniu. Jestem więc jeszcze wolną.
— A więc pozwól się pani kochać! — zawołał z przepełnionem nadzieją sercem Varades.
Marta udała, że go nie słyszy i ciągnęła dalej:
— Jestem wolną i wiem, czego po mnie wymaga wdzięczność. Nie zapominaj pan jednak, że jeżeli z pańskiej strony jest miłość, z mojej może być tylko wdzięczność. To powiedziawszy — dodaję, że mogę być pańską żoną, ale kochanką — nigdy!
— Nie myślałem inaczej — odrzekł Varades, który nie mając wyboru, ujrzał nagle swe marzenia rozwiane, gdyby się nie uchwycił natychmiast uczciwego środka.
— W takim razie — oto moja ręka — rzekła Marta, udając że wierzy temu kłamstwu.
I odważnie, bez żalu za przeszłością, z okiem śmiało zwróconem w przyszłość, spodziewając się znaleźć wynagrodzenie poświęcenia, jakie z siebie zrobiła, wyciągnęła Varades’owi chłodną rękę, którą on okrył pocałunkami.
W trzy miesiące później, o godzinie ósmej rano, odbył się ślub w dolnej kaplicy kościoła ś. Stefana du Mont. Obecnych na ślubie było tylko czterech przez prawo wymaganych świadków, wybranych przez Varades’a z pomiędzy pracujących w jego interesie podwładnych. Walentyna nawet nie była przy tej ceremonii obecną. Bawiła wtedy w Tourain u rodziny matki. Marta, z łatwych do odgadnienia powodów, prosiła o oddalenie jej na kilka miesięcy. Walentyna odjechała, nie domyślając się wypadków, jakie nastąpić miały, a o których dowiedziała się dopiero z listu przyjaciółki. Po ceremonii, nowi małżonkowie udali się do dóbr Varades’a w Normandyi.
Nazajutrz po ich odjeździe, Rajmund Vilmort, który w ustroniu Neuilly nie wiedział o niczem co się stało, dziwił się, że tak dawno nie widzial Marty, o której ciągle myślał.
— Napiszę do niej — rzekła pani Vilmort, chcąc sprawić przyjemność synowi.
W tej samej właśnie chwili przyniesiono list, który Rajmund otworzył. Był to list z pożegnaniem; z niego dowiedziat się o małżeństwie Marty.
Matka zauważyła nagłą na twarzy jego bladość. Obawiając się nieszczęść, jakie sprowadza zawiedziona miłość, przycisnęła go czule do serca, chcąc tym sposobem pocieszyć. Rajmund zrozumiał myśl matki, a pragnąc uspokoić jej czułość, rzekł uśmiechem: — Nie obawiaj się. Nie umrę ze zmartwienia... — Bądź co bądź — dodał ciszej — kochałem ją bardzo!