Nacia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nacia |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Drukarnia A. Ginsa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęło parę tygodni od wyjazdu Wacława. Józia przestała tęsknić i co chwila wracać myślą do swoich. Godziny biegły coraz prędzej, zwłaszcza przy nauce, do której dziewczynka nie osobliwie zdolna i pojętna, garnęła się całą duszą. Odrobiwszy lekcye, wieczorem gryzmoliła dużemi literami listy do Majdanu i po kilka razem doręczała cioci Julci, dla zaadresowania i wysłania na pocztę.
Pan Marcin odpisywał Józi w krótkich wyrazach, przy liście do pani Brzozowieckiej, Wacio zaś kreślił drobiazgowo szczegóły pobytu w gimnazyum, notował stopnie — dzielił się radością i zmartwieniem. Korespondencya uszczęśliwiająca Józię, była przedmiotem żarcików Natalki.
— Znowu przyszedł list ogromnie ważny, mówiła, poznawszy na adresie pismo kuzyna — dowiemy się rzeczy bardzo zajmujących.
Niespodzianie przyjacielski stosunek dwóch dziewcząt uległ rozprężeniu. Nacia zaczęła unikać towarzystwa małej, pytania ją nudziły, śmiech doprowadzał do gniewu. Józia, nie rozumiejąc powodów złego humoru, goniła jeszcze Natalkę, drobnemi przysługami starała się o względy, usiłowała ją rozśmieszyć i zabawić.
Napróżno jednak!
Raz, gdy po długiem szukaniu, znalazłszy kuzynkę, rzuciła się jej na szyję, spotkała ją odprawa.
— Idź precz, nudny bębnie!
Zrozumiawszy w końcu, że należy trzymać się zdaleka, Józia biegła jednak z ochotą na każde zawołanie.
— Tak samo jak piesek — szydziła w duchu Nacia. Wołam: precz! odchodzi, pójdź tu! biegnie co siły. Śmieszne stworzenie!
Raz, w niedzielę, po powrocie z sumy odbyła się pomiędzy panienkami utarczka poważniejsza. Nacia miała długo na czole chmurę gniewu czy żalu, Józia sprawiała wrażenie osóbki mocno zajętej jakąś myślą. O co im poszło, nikt nie wiedział, gdyż Natalka, lubiąca kwestye sporne załatwiać na cztery oczy, znalazła sposobność ukrycia się przed panną Julią.
Przez cały czas obiadu Józia, w jak najlepszym humorze, częściej niż zazwyczaj spoglądała na ciotkę. Znać było, że chce wystąpić z prośbą, waha się jednak czy wstydzi. Przezwyciężyła nieśmiałość, już prawie w ostatniej chwili, gdy obiad się skończył, a pani Brzozowiecka krajała resztki mięsa dla ulubionych kotów.
— Ciotuniu — rzekła z uroczystą minką — chciałabym mieć koniecznie jakie zatrudnienie....
— Chciałabyś mieć zatrudnienie? powtórzyła pani Brzozowiecka. Jeszcze mało lekcyj i biegania?
— To swoją drogą, ciociu, a zatrudnienie swoją.
— Nie rozumiem doprawdy.
— Ciocia nie rozumie? Ależ.... ja nic nie robię tutaj.
— Cóżbyś ty robić mogła?
— Wszystko, co ciocia każe.
— A jeśli nie każę.
— Ach! bardzo proszę, ciociu! zawołała błagalnie. Bardzo proszę....
Pani Brzozowiecka uczuła się zakłopotaną żądaniem Józi.
— Powiedz — rzekła wreszcie — jakiego chcesz zatrudnienia?
— Ja — ja — nie wiem.
Po chwili oczy jej błysnęły i biorąc talerz z rąk pani Brzozowieckiej, zawoła z tryumfem.
— Będę przyrządzała obiad Milusiowi i Mruczkowi.
— Kocia służka! szepnęła złośliwie Natalka z drugiej strony stołu.
— I kanarkowi trzy razy na dzień wodę odmienię.
— Dobrze, Józieczko, dobrze — chwalił pan Adam. Wyręcz ciotkę, która niepotrzebnie się wysługuje tym grubym kociskom.
Dziewczynka uszczęśliwiona od czasu do czasu spoglądała na Natalkę, a wzrok jej mówił:
— Widzisz, że znalazłam — widzisz!
Obowiązek swój wzięła bardzo seryo i spełniała go z punktualnością, dziwną w stworzeniu tak młodem. Krajała drobniutko, systematycznie, dwie równe porcyjki — nigdy Miluś nie dostał więcej od Mruczka, ani miał prawo zazdrościć Mruczkowi. Niewdzięczne koty porzuciły zupełnie swoją panią i przy końcu obiadu zasiadały na brzegu krzesła Józi.
Powtarzało się to codzień.
Upłynęło znowu parę tygodni. Józia przywykła potrosze do kaprysów Naci, wezwana towarzyszyła jej chętnie, traktowana chłodno schodziła z oczu; ani matka, ani nauczycielka nie były nigdy zmuszone zaprowadzać porządku między kuzynkami. W przekonaniu też jednej i drugiej wszystko szło doskonale. Pani Brzozowiecka nie mogła się nacieszyć korzystną zmianą, iż Nacia zgodna! Nacia dobrze wychodząca z kimś tak maleńkim, bezbronnym i słabym — to szczyt marzenia biednej matki!... Czegóż więcej żądać? Ona zupełnie się poprawiła, ją też jeszcze kiedyś błogosławić i kochać będą ludzie!
Pewnego razu, w jakieś doroczne święto, przyjechało kilka osób na obiad. Znalazł się tam proboszcz z wikarym i kolega pana Adama, zamożny obywatel i parę bliższych sąsiadek z rodziną. Józia miała do zabawy dziewczynkę w jej wieku, tylko Nacia była zmuszona poprzestać na towarzystwie Mani. Siadła do obiadu nachmurzona i gdy wszyscy się zabawiali wesołą rozmową, milczała uparcie. Wuj Adam zapytał nawet parę razy:
— Co ci jest, Natalko?
— Nic — nic — odpowiadała.
Józia tymczasem bawiła swoją rówieśniczkę jak umiała najlepiej. Chichotały obie, gdy ksiądz proboszcz do nich z jakąś anegdotą się zwrócił.
Drażniło to Nacię.
— Czego się ona śmieje?
Nie odezwała się jednak do Józi przez czas obiadu, aż dopiero gdy ta ostatnia zaczęła krajać dwie równe porcye, rzekła półgłosem:
— Kocia służka!
— I kanarkowa! dodało dziecię z pewną dumą.
— Co to znaczy?! zawołał pan Adam spoglądając na siostrzenicę. Kolega pana Zaborowskiego powtórzył również.
— Co to znaczy?
Ksiądz proboszcz był także zaciekawiony. Wszyscy pytali.
— Co to jest kocia służka?
Natalka, zakrztusiwszy się wodą, uciekła, zostawiając gościom nierozstrzygnięte pytanie.
— Józia nam wytłomaczy! zawołał ksiądz proboszcz. Taka rozsądna dziewczynka musi wiedzieć.
— Dalej Józiu! nalegał pan Adam.
Dziecko się zawahało.
— Powiedz, aniołku — prosił wikary. Ponieważ wszyscy żądają.... a musi to być bajeczka zajmująca....
— Nie bajeczka wcale!...
— Tem lepiej, więc historya prawdziwa.
— Kiedy, bo nie wiem, czy można.
— Trzeba! zadecydowano chórem.
— Kocia służka i kanarkowa, to — ja.
— Cóż znowu?
— Tak. Bo Natalka miała racyę, że jem chleb darmo — a ja przecież zawsze zarabiałam.
Goście spojrzeli po sobie.
— Doprawdy? pytał ksiądz.
— Tak. W domu ciocia Klara pilnowała tego codzień.
— Jakimże sposobem?
— Rano, musiałam zaraz odrobić śniadanie.
— Odrobić?!
— Nosiłam ziarna kurom i stałam przy nich tak długo, aż wszystkie się najadły. Później umyłam parę roślin w pokoju, a było ich u nas dużo, bo ciocia lubi kwiaty.... Nie wiem, dodała z żalem, kto teraz o nich pamięta.
— A obiad? a kolacya? — wołano.
— Oho! na obiad trudniej zarobić, bo więcej kosztuje. Łuskałam groch, czasem ciocia kazała wysypywać makówki, zrywać maliny, agrest, porzeczki, porządkować nasiona. Zimą najczęściej zwijałam bawełnę.
— I tak codzień.
— Codzień. Dopiero tutaj nikt mi zarabiać nie kazał i jadłam darmo.... ale kiedy Nacia przypomniała, prosiłam cioci, żeby mi chociaż pozwoliła służyć Milusiowi, Mruczkowi i kanarkom.
Wszyscy mieli łzy w oczach.
Pani Brzozowiecka, wzruszona głęboko naiwnem wyznaniem, przytuliła do piersi małą pracownicę.
A Natalka?
Nie wyszła ze swego pokoju, aż goście się rozjechali.