<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Nacia
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia A. Ginsa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Zła siostra.

Nazajutrz odbyła się długa rozmowa pomiędzy matką a Nacią.
— Sprawiłaś mi już wiele przykrości niegodnem traktowaniem osób, które Bóg wie dlaczego za niższe od siebie uważasz — mówiła między innemi pani Brzozowiecka. Sądzisz, że nie widzę udręczeń panny Julii — że wyszła mi z pamięci scena z Manią? Przypuszczałam jednak, że to dziecię tak blizkie, bo przecież nasze, a przytem z gruntu poczciwe, nie dostarczy ci okazyi do znęcania. Byłam prawie pewna, że pokochałaś Józię, bo niema zresztą w całym domu nikogo, ktoby jej nie kochał.
— Ja przecież nic jej złego nie zrobiłam.
— Wymówić komu dach nad głową i łyżkę strawy, to nic, twojem zdaniem!
— Dzieciak nie zrozumiał!
— To łaska Boga! Całe szczęście, że Józia wychowana w pracy, już w tak młodym wieku odczuwa wysoką jej dostojność. Pomyśl, proszę, co zrobiłabyś, będąc na miejscu kuzynki?
Nacia milczała.
— Powiedz — radabym usłyszeć.
— Ja — mamo?
— Nie wiesz? A więc ci ja powiem! Musiałabyś opuścić dom, w którym pożałowano ci kąta i to zaraz, chociażby nie było się gdzie podziać. Czy pojmujesz trudność takiej chwili?
Dziewczyna się rozpłakała.
— O ile wyższem jest od ciebie to wątłe dziecię! Nie miało potrzeby obrażać się, ani uciekać od nas — poszukało zatrudnienia, a później z całą godnością przyznało się wobec wszystkich, że pracuje, by zarobić na chleb. O, gdybyś rozumiała, co ja wtedy czułam, moje pognębienie otworzyłoby ci oczy!...
Natalka ucałowała ręce matki i przyrzekła Józię przeprosić. Dzień wczorajszy kosztował ją dużo łez i wstydu — nie wie teraz, jak się wytłomaczy, zwłaszcza przed księdzem proboszczem.
— A może też przyjdzie do zastanowienia i poprawi się nareszcie z fatalnej pychy — rozmyślała biedna matka.
Przez cały następny tydzień wszystko szło jak najlepiej i córka pana Marcina nie nazywała się „nudnym bębnem,“ lecz Józią, czasem Józieczką, panna Julia nie miała najmniejszego powodu gniewać się na uczennicę, krótko mówiąc, w zaborowskim dworze zamieszkał błogi spokój.
Po lekcyach bawiły się dziewczynki najczęściej krokietem — niekiedy towarzyszył im pan Adam, zwolennik gier angielskich na świeżem powietrzu — partye szły jedna za drugą, całemi godzinami.
— Że wam też się nie znudzi! wołała pani Brzozowiecka.
Namówili ją czasem do wzięcia udziału, a panna Julia musiała grać także. Co było później radości.
— Mamusia wygrała! ciocia, ciotunieczka!
— Oho! wuj górą! Wiwat panna Julia!
Aż Ignacy wybiegał na werendę zobaczyć, co się w ogrodzie stało.
Pewnego poranku przyszła wiadomość o nagłej chorobie matki panny Julii. Napłakała się biedaczka i, korzystając z pozwolenia, wyjechała do Warszawy najpierwszym pociągiem. Dziewczynki przepędzały teraz dnie każda we właściwy sobie sposób, gdyż lekcyj nie było. Nacia czytała, jeździła konno, czasem przy fortepianie zatrzymała się chwilę, Józia zaprzyjaźniwszy się z Kabalską, pomagała jej w zatrudnieniach.
— Już obiad? pytała nieraz ze ździwieniem, że czas tak prędko leci i biegnąc z folwarku, spotykała Nacię znudzoną ciągłem świętowaniem, ale nie chcącą do tego się przyznać.
— Słuchaj Natalko — rzekła raz po obiedzie pani Brzozowiecka, zdaje mi się, że wypoczęłaś już dostatecznie; mam tu robotę bardzo pilną, którą chciałabym wykończyć przed powrotem panny Julii. Będzie to dla niej dywanik. Zaczęłam go sama, lecz jak weźmiemy się we dwie, skończymy prędzej. Przedewszystkiem trzeba zaraz włóczkę zwinąć.
— Ja potrzymam! zawołała Józia.
Natalka nie bardzo rada, gdyż zmęczona trochę, pragnęłaby pewno poleżeć parę godzin, zabrawszy włóczki, postąpiła ku drzwiom.
— Wychodzisz? źle ci tutaj?
— Ach, mamo! tak gorąco, wolę już u siebie. Chodź, Józiu.
Dziewczynka wybiegła w podskokach. Pokój jedynaczki, opatrzony żaluzyami, chłodny, miłem był w lecie schronieniem. Otomana niziutka, w tureckim guście, zapraszała do wypoczynku, purpurowy palankin rzucał na nią krwawe smugi. Ledwie weszły, Natalka do sofy przypadła.
— Uf! trudno oddychać!
— Nie będziemy zwijały?
— Wiesz co? zwijaj — tymczasem ja odpocznę.
— Dobrze. Załóż włóczkę na krzesła i odpoczywaj, śpij chociażby do kolacyi.
— E! nie! tylko trochę.
— Dobranoc.
Nacia ziewnęła parę razy, odwróciwszy się do ściany. Niedługo potem usnęła, a Józia chodziła dokoła krzeseł, równiutko i porządnie zwijając włóczkę. Dla urozmaicenia nudnej roboty, czy przez dziecinną swawolę, powtarzała bez ustanku: „chodzi lis koło drogi, nie ma ręki ani nogi.“
Trwało to może kwadrans.
— Czemu nie stoisz w miejscu, tylko chodzisz jak owca kołowata? zerwała się z krzykiem Nacia. — Spać nie daje, aż mnie głowa rozbolała!
Józia przystanęła. Milczenie zaległo pokój; tylko świergot wróbli dochodził z ogrodu. Niepewne co dalej robić, dziecko czekało. Po chwili Nacia znowu uniosła głowę.
— Dlaczego nie zwijasz, spytała rozgniewana. Chwalić się umiesz, ale kiedy dadzą robotę, odpoczywasz. No prędzej!
Dziewczynka zaczęła wirować dokoła krzeseł.
— Nie tak — stój i nad krzesłem nitkę ciągnij.
Józia obie ręce do góry podniosła, nie udało jej się wszakże nitki odwinąć.
— Za wysoko — tłomaczyła z pokorą. Ja tak nie umiem.
Nacia była już przy niej.
— Malcze nieznośny! zawołała — ty nic nie umiesz, tylko opowiadać o swoich pracach!
Porwała włóczkę z krzeseł i rzucając ją na ręce małej, krzyknęła groźnie:
— Trzymaj, a nie poplącz!
Ostrzeżenie przyszło za późno, splątała bowiem sama włóczkę przed chwilą.
— Cóż tam znowu?
— Moja Naciu, bardzo cię proszę, przełóż pod spodem dwa razy.
— Uczyć mnie będzie, taki dzieciuch! Otóż nie — nie przełożę!
Nitka oparła się już zupełnie stanowczo.
— Dalej!
— Naciu kochana! tak nie sposób, trzeba rozplątać.
— Rozplątać! krzyknęła dziewczyna, rzucając się do Józi, a więc jest poplątane? Kiedy tak, kto poplątał, niech sobie łamie teraz głowę!
— Potrzymaj, a ja będę zwijała.
— Jeszcze się kłóci, niegodziwe stworzenie! Masz! masz!
To mówiąc uderzyła Józię kilkakrotnie po palcach, aż się zaczerwieniły.
— Trzymaj ręce szeroko!
Pomimo wysiłku, ramiona dziecka opadały ze zmęczenia.
— Nie mogę — rzekła — nie mogę....
— Precz! zawołała Natalka, silnem uderzeniem w piersi odpychając Józię. Biedactwo zatoczyło się i upadło.
Nacia przestraszona podbiegła do leżącej i spotkała się oko w oko z panią Brzozowiecką.
— Co tu się stało?
Zamiast wyznać prawdę, krzyknęła.
— Ten dzieciak zawsze mnie złości! Przyjechała tutaj na moje nieszczęście, na moje utrapienie!
Józia, z guzem nad skronią, blada jeszcze ze strachu, lecz uśmiechnięta, powstała żywo i objęła szyję ciotki, wołając:
— Uspokój się ciotuchno, widzisz przecie, że jestem zdrowa!
Pani Brzozowiecka ściskała ją ze wzruszeniem, a później rzekła do córki:
— Zejdź mi z oczu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.