<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Kajetan Wolski, którego widzieliśmy tak ochoczo rzucającego się w wodę dla ocalenia życia nieznajomemu... rozmyślał teraz w małej izdebce na tyle restauracyi, co miał począć z sobą.
Był to piękny chłopak może dwudziestoletni, ciemnych oczów, orzechowych włosów polepionych teraz na skroni, zwykle wyglądający blado a od zimna zsiniały. Melancholiczny wyraz jego twarzy stał się posępnym i chmurniejszym niż zwykle. Żal mu było książek i notat zatraconych, a prawdę powiedziawszy, surduta i odzieży, bo ich do zbytku nie miał.
Ubogi, żyjący z małego zasiłku, jaki z domu odbierał, z lekcyi i przepisywania rozmyślał właśnie, co pocznie. Spoglądał na siebie i zdawał się obrachowywać, czy suknie przyległe do ciała, buty i to, co na sobie miał, przydadzą się na co jeszcze. Myślał też, jak się dostać do domu, bo mieszkał dosyć daleko... a posyłać nie mógł i nie chciał.
Położenie dość było przykre. Chodził po izdebce machinalnie, patrząc na mokre ślady, jakie po sobie zostawiał, rachując i to, że gospodarzowi trzeba też będzie indemnizować wodę, którą przyniósł z sobą, i grzane wino, którem go poczęstował — wypite w pierwszej chwili bezmyślnie dla pozbycia się uczucia przykrego wewnętrznego chłodu.
W kieszeni miał wprawdzie sakiewkę, ale w niej nie było więcej nad kilka srebrnych groszy. Sądził, że najlepiej uczyni, nie przyznając się i do tych a dając tylko adres swój i nazwisko z zaręczeniem zapłaty.
Rozmyślał tak jeszcze, gdy się drzwi otworzyły i w nich pokazała się figurka niepoczesnego, trochę garbatego, dosyć wyelegantowanego na złość temu garbowi młokosa, który ręce otworzył zrazu, krzyknął, chciał się rzucić w objęcia Wolskiego, ale się powstrzymał.
— Jesteś mokry jak ryba — zawołał — uścisnę cię innym razem. Ale mi ślicznie wyglądasz. Przechodząc, dowiedziałem się od jakiegoś bursza o nazwisku bohatera, które mimo przekręcenia poznałem a raczej domyśliłem się, że nie kto inny, jak ty mogłeś takie głupstwo zrobić, żeby w zimną plusnąć wodę — gdzie? do Sprei! po co? aby Niemca ratować! A toć ich chwała Bogu tylu jest... nie zbywa na nich! Gotów jesteś dostać febry.
— Febra toby była najmniejsza rzecz — odezwał się Wolski — ale wystaw sobie — rzuciłem książki i odzienie na brzegu i ktoś skorzystał z zamięszania, aby mi je ukraść.
Garbus zaczął się śmiać serdecznie.
— A to przedziwnie! otóż to tobie masz, naucz się, co kosztuje chcieć grać rolę bohatera i zbawcy.
Słyszałem od ludzi — stała ich tam kupa, nie pospieszył nikt na ratunek tonącemu rodakowi, trzeba było, żebyś ty plusnął w wodę.
— A Pan Bóg ciebie tu przyniósł — przerwał Kajetan — abyś ty mnie ratował. W istocie jestem w najprzykrzejszem w świecie położeniu, nie mam się czem okryć a bodaj, że w knajpie nie będę miał czem zapłacić.
Wyelegantowany garbusek, który wyglądał jak z igły i zdawał się zamożnym, chwycił się jedną ręką za głowę a drugą za kieszeń.
— A! niechże cię... ja bodaj nie mam więcej nad pięć srebrników.
— Ty?
— Ja! cóż chcesz... student też jestem, a studenckiego »nihil a me alienum puto!« Co może być bardziej studenckiego nad goliznę?
Jednakże czekaj — dodał — nie mam pieniędzy, to prawda, lecz umysł mam obfity w resursa... Wiem, jak czułą opieką otacza cię poczciwa gospodyni twoja, wdowa Richterowa... lecę do niej, nastraszę ją, żeś się o mało nie utopił, pożyczy... przyniosę ci odzież, daj mi tylko klucz.
Kajetan głową potrząsał smutnie.
— Klucz gdzieś także na mulastem dnie Sprei spoczywa — rzekł zmokłe opatrując kieszenie... a u Richterowej za nic w świecie pożyczać nie chcę... kobieta biedna — jam i tak jej winien... i nie wiem, kiedy będę mógł oddać.
— Zlitujże się, tu nie czas ceremonie robić... — krzyknął garbus. — Nie masz klucza... mniejsza o to — wytrych się znajdzie, reszta moja sprawa. Czekaj tu na mnie.
Nie czekając na odpowiedź, garbus się zawrócił, w progu tylko powtórzył jeszcze: — Nie rusz się ztąd i czekaj na mnie.
Wolski znowu smutną wędrówkę rozpoczął po małej izdebce. Gospodarz trochę niespokojny pokazał się wkrótce na progu. Zaczynał się domyślać, że zmokły gość mógł być niewypłacalnym i już grzanego wina żałował.
Kajetan, który z rysów jego oblicza odgadł, co go trapiło — odezwał się żywo:
— Posłałem mojego przyjaciela po suknie i po pieniądze... bom i suknie i sakiewkę zostawił gdzieś w rzece... Nie zabawi to długo — bądź pan spokojny.
Gospodarz skłonił się w milczeniu.
— Prawdę powiedziawszy — bąknął po namyśle — pan by się bardzo słusznie i sprawiedliwie mógł o swą szkodę dopomnieć u radcy komercyjnego von Riebe. To człowiek bardzo majętny. Tak! tak! bardzo... bardzo. Ocaliłeś mu pan syna — i to jeszcze jedynaka... Pani radczyni niemłoda i chorowita, wątpię, żeby się kiedy drugiego doczekał... Jedynak syn, dla którego on sobie »von« wyrobił. A co go to panie kosztowało!.
Ruszył ramionami.
— Pan musi znać radcę komercyjnego von Riebe? — spytał, spoglądając z ukosa.
— Nie — rzekł Wolski.
— Ale pan w przyjaźni z jego synem?
— Poznałem się z nim bliżej na dnie Sprei.
Gospodarz się rozśmiał.
— Więc pan nie zna ani jego matki — ani pięknej siostry jego?
— Ani brzydkiej, ani pięknej, nie wiem nawet, czy ma jaką?
— A rzucił się pan do wody za nim?
— Tak samo jakbym się rzucił ratować pana, którego znać też nie mam przyjemności — rzekł Wolski.
Po chwili namysłu gospodarz podniósł oczy i rzekł cicho:
— Pan Polak?
W zapytaniu tem, tak było głębokie znaczenie, takie pokryte szyderstwo, takiego coś okrutnego, że Wolski nie odpowiedział zrazu. Nie chciał podnosić znaczenia tego zapytania.
Gospodarz tymczasem popatrzywszy nań, krzesełko poprawił i wyszedł.
Wolski stał zamyślony. Nie wiedział jeszcze, czy się ma gniewać czy cieszyć pytaniem, gdy gospodarz powrócił ze szklaneczką glühweinu na tacce.
— Niechno pan pije — to pana rozgrzeje.
Kajetan chciał podziękować i rzekł śmiejąc się.
— Pieniędzy nie mam przy sobie...
— To nic, to nic — dodał, stawiając wino gospodarz — ale pan Polak. — I wyszedł z ukłonem...
Pierwsze pytanie naprawiło się zupełnie drugą odpowiedzią.
Wolski, czując przykre dreszcze, nie drożył się już i wino wypił.
W pokoiku zaczynało się robić ciemno... przyniesiono świecę... wszystko to w duchu rachował biedny Wolski, bo musiał za to płacić. Śmiesznie było przez oszczędność chcieć zostać po ciemku. Chłopak likwidował teraz w myśli koszta swojego dobrego uczynku... Książki, odzież... to, co musiał zapłacić w restauracyi... Zdrowia i wysiłku nie rachował wcale.
Z niecierpliwością oczekiwał na garbusa. Nareszcie zaturkotała doróżka, zaczęto głośno rozmawiać w pierwszej izbie, wtoczył się kolega a za nim posługacz niosący odzież.
— Zabawiłem długo — rzekł Wojtuś (tak garbusa zwano) — trzeba było ślusarza poszukać, aby zamek otworzyć. Poczciwa Richterowa o mało nie omdlała. Dalipan, gdyby nie to, że lat więcej czterdziestu, powiedziałbym, że się w tobie kocha! Ledwiem ją mógł uspokoić.
Wiesz, że nieboraczka polskiego języka, choć Polka, zapomniała prawie zupełnie... powraca jej tylko ta mowa połamana, gdy bardzo jest wzruszona lub mocno się na kogo pogniewa. Tym razem po niemiecku i po polsku — Herr Jesu! i — Chryste Panie! wołała, desperując nad tobą.
Summa summarum poczciwa kobieta. Przyrzekła gorącej kawy zgotować, abyś ją zastał z powrotem.
Wojtuś mówił, a Wolski się już przebierał co prędzej, zrzucając mokrą bieliznę...
— A pieniądze? — zapytał nagle...
Garbus nic nie mówiąc sięgnął do kieszeni, dobył z niej cztery talary bite i położył je na stole..
— Od Richterowej? — zawołał Wolski.
— A od kogóżbym je wziął! Cztery talary, sumę neapolitańską!!
— Ale po cóż było brać tyle?
— Przyznam ci się, że jednego z tych czterech... musisz mnie pożyczyć... — dodał Wojtuś — to darmo, ręka rękę myje... jestem goły... Skorzystam z twego heroizmu... ty na to jesteś stworzony, aby z ciebie wszyscy korzystali...
Ale ci oddam.
Wolski nic nie odpowiedział, a Wojtuś jednego talara wsunął do kieszeni. Zaledwie przebieranie się skończyło, wszedł gospodarz. Rozpłacenie się poszło gładko — Wolski targować się nie śmiał. Policzono mu przyszłe szurowanie podłogi.
U drzwi stała doróżka, siadającego w nią, Wojtuś pożegnał, miał talara i korzystał z niego, aby pójść do Spargnapaniego pokazać się rodakom, a opowiedzieć im całą przygodę. Kajetan, czując się zmęczony, mocno rzucił się w powóz, na którego dnie zmokłą swą odzież umieścił, i kazał się wieźć do domu. Jeszcze się z doróżkarzem rozpłacał, gdy po schodach kroki słyszeć się dały niespokojne. Ze świecą w ręku biegła przodem nie młoda kobieta, w czepku, którego wstążki były rozpuszczone, w szlafroku ciemnym i pantoflach na nogach. Z twarzy jej łagodnej i dobrej znać było, że niegdyś musiała być piękną. Znękanie i wiek, praca i ubóstwo nie odjęły jej pewnego wdzięku, który daje serce prawdziwie niewieście, dobroć i spokój ducha. Za nią w filcowych ciężkich trzewikach, zdyszana szła otyła służąca z zakasanemi rękawami i niebieskim fartuchem. Była to gospodyni pani Richterowa, wdowa po urzędniku od akcyzy miejskiej, u której Wolski mieszkał, ze sługą.
Gospodyni z wielkiego wzruszenia rzuciła się niemal ściskać zmięszanego Kajetana, który jej, jak mógł i umiał, dziękował.
Służąca mimo poczwarnej fizognomii i postawy, nosząca poetyczne imię Laury, zabrała węzełki mokre i już szli na górę... a całą drogę Richterowa gderała po polsku i po niemiecku.
— Czy to się tego godziło... Herr Jese! panie Kajetan! Matka pana jednego ma... Mein lieber Gott... Schauderhaft! mógł pan się upić! (utopić). Ale pan tak zawsze, o drugich pamięta — o sobie in keinem Falle! Herr Jese! Herr Jese!
Pomimo, że nie pora było jeszcze palić w piecach, a szczególniej ubogim studentom... Richterowa w izdebce Kajetana kazała napalić. Kawa była gotowa... radziła mu zaraz iść do łóżka. Poczciwa kobieta krzątała się sama, posyłała sługę i nie uspokoiła się, dopóki podziękowawszy jej za to macierzyńskie serce, Wolski się nie zasunął ze środka i nie położył w istocie, aby odpocząć.
Mimo młodości, siły, zdrowia — kąpiel, walka z topielcem, cała ta przygoda oddziałała silnie na niego. Czuł mocny ból głowy i powoli rozpościerającą się gorączkę... Obrazy dziwne snuły się po mózgu... dom, matka... garbus... topielce... komercyjny radca... gospodarz z restauracyi... książki zgubione, surdut skradziony... wszystko to razem kłębiło się, wiło, przewracało jak w kaleidoskopie. Dziwne głosy... burzy, muzyki, krzyku i śpiewu brzmiały mu w uszach... turkot powozów po bruku, uroczysty chór organów, pisk zwierząt razem mu w uszach szumiały...
Usypiał, lecz nie był to sen uspokajający a raczej senność chorobliwa, która gra na wstrząśnionym mózgu, poruszając wszystkiemi jego fibrami. Po kilkakroć usiłował się pozbyć tego przykrego wrażenia, jakie gorączka wywierała na nim, lecz jak brzemię ołowiane uciskała go i obejmowała. Zdawało mu się, że wieki tak się przemęczył.
Gdy nakoniec otworzył powieki znużone... stukano silnie do drzwi... biały dzień wpadał przez jedyne okno izdebki. Za drzwiami słychać było niespokojne głosy Richterowej i Wojtusia.
Chciał się zaraz okryć i zerwać Kajetan, ale uczuł się tak słabym, że zaledwie mógł się poruszać. — Usta miał spalone, głowa ciężyła, w uszach szumiało.
Słabem głosem też odezwał się po chwili, że drzwi wkrótce otworzy... Narzuciwszy na siebie płaszcz, powlókł się do nich, odryglował z wysiłkiem i padł na krzesło... Wchodzący Wojtuś, zobaczywszy go skurczonego na krześle, krzyknął przestraszony.
— Ty jesteś chory... doktora ci potrzeba.
Richterowa zaglądała przez szparę, Wolski mówić jeszcze nie mógł, lecz wzmianka o doktorze przeraziła go.
— Na miłość Boga! — zawołał — dajcie mi tylko wypocząć... młodość to najlepszy doktor... żadnego lekarza nie chcę... nie chcę... proszę...
Richterowa zniknęła, Wojtuś pozostał.
— Idź do łóżka, masz gorączkę — odezwał się — ja posiedzę przy tobie. Kąpiel wczorajsza nie posłużyła ci widocznie, byleś ją tylko drogo nie przypłacił. Śliczna rzecz choroby się nabawić, ażeby niezdarnego takiego bursza za uszy z błota wyciągnąć.
Wojtuś usiadł przy łóżku.
— W uniwersytecie dziś o niczem nie mówią tylko o tobie. Turyngia gotuje uroczysty komers na cześć twoją. W srebro okuty róg czyszczą, aby go spełnić za zdrowie bohatera. Ale kiedy kto ma szczęście jak ty, to mu się jeszcze uda, życie narażając, wyciągnąć z wody takie stworzenie z pozwoleniem jak tobie. Widziałem go, chodzi zdrowiuteńki bestya, ogromny bałwan. Znają go wszyscy... sławny brutal i pojedynkowicz... despotycznie władający Turyngami. Syn bogatego radcy komercyjnego von Riebe... Ojciec na rozmaitych handlach dorobił się szlachectwa, dekoracyi, tytułu i majątku. Całe szczęście, że ma mieć bardzo piękną siostrę, która, jak wieść niesie, taksowaną jest na giełdzie na minimum stotysięcy talarów.
Żebyś się jednak nie łudził jej wdzięcznością, muszę cię ostrzedz, iż się o nią stara junkier, oficer z gwardyi baron von Liebenthal. Widzisz, żem na twoją intencyę dowiedział się o najmniejszych szczegółach.
Teraz potrzeba abyś wyzdrowiał jak najrychlej, gdyż komers i pijatyka cię nie miną. Gdybyś odmówił, Hänschen cię wyzwie i pokiereszuje za to, żeś mu życie wyratował.
Nie ręczę, żeby i radca komercyjny nie chciał ci okazać swej wdzięczności sałatą kartoflaną ze śledziem i prawdziwem piwem bawarskiem.
Paplał tak Wojtuś, a Kajetan leżał z zamrużonemi oczyma na łóżku, gdy pukanie dało się słyszeć.
Garbus widząc znużenie i zamknięte oczy przyjaciela, wybiegł co prędzej, ażeby go od niepotrzebnych jakichś uwolnić odwiedzin.
W progu zastał ogromnego Hänschen, w nowej czapeczce na głowie, w butach paradnych, ze świeżą wstęgą na piersiach, z laseczką w ręku, a przy nim dwóch wczorajszych towarzyszów w podobnych strojach... Hänschen już się nieco namarszczył, że go zaraz nie wpuszczono.
— Przebaczcie, panowie, — odezwał się garbus.
— Czy tu mieszka Herr von Wolski?
— Tak jest, ale mój przyjaciel von Wolski mieszka w tej chwili w łóżku i ma silną gorączkę, przebaczycie więc...
— A! a! a! — ozwało się trzy głosy — chory!
— Zaziębił się wczoraj...
— Chciałem mu podziękować... mruknął Riebe, ocalił mi życie...
— A! nie ma za co — z uśmiechem niewinnym niby, a w istocie szyderskim dodał Wojtuś — mała rzecz!...
— A ja dziś ani czuję nic — odezwał się piękny młodzian, z góry spoglądając na garbusa. — Więc powrócimy później... gdy odpocznie. Niech pan od nas...
Skłonili się sobie. — Wojtuś podjął się wyrazić wdzięczność i pozbył się nareszcie studentów.
Wolski był ciągle drzemiącym...
O godzinie dwunastej dało się słyszeć powtórne pukanie do drzwi i nie czekając pozwolenia, nie nawykły, aby go odprawiono od progu, wtoczył się sapiący komercyjny radca von Riebe. Wojtuś chciał już zbyć się go u drzwi, lecz nie dał się wstrzymać i zbliżył do łóżka. Rozpalona gorączką twarz Wolskiego sprawiła na nim widoczne wrażenie... stał niemy, patrząc na niego... ustami tylko poruszając z nieukontentowaniem... Oglądał się po ubogiej izdebce... zmięszał nieco i dawszy znak garbusowi, odciągnął go do kąta.
— Pan jesteś przyjacielem tego pana? — szepnął zakłopotany.
— Tak jest — odparł Wojtuś — do usług.
— Chory widzę...
— Tak — chory...
— Niezmiernie mi przykro...
— Mnie jeszcze bardziej, bo go znam i kocham.
— A jam mu życie syna winien... — mruknął radca komercyjny. To mówiąc, schylił się do Wojtusia i wziął go za guzik od sukni. — Widzi pan, wdzięczność wdzięcznością a rachunek rachunkiem... Pański przyjaciel nie jest zamożny... to łatwo poznać. Mam rachunek z nim do załatwienia.
— Jaki? — ofuknął Wojtuś.
— A no... suknie... podobno mu skradziono... i jeśliby chorował, doktor i apteka... Oczywiście to, co było pomoczone... to wyschnie i tego nie ma co liczyć. Stracone nie jest. — Garbus wlepił w niego oczy zdziwione, osłupiałe.
— Pan jesteś komercyjny radca Riebe? — spytał Wojtuś zimno.
— Von Riebe — poprawił radca.
— Przepraszam... mówił garbaty — panu jako radcy handlowemu wolno rachować w ten sposób, ale my ludzie nie komercyjni i nie radcy przysług, które czynimy ludzkości, nie zwykliśmy sobie likwidować... Mówmy ciszej; gdyby mój przyjaciel usłyszał rozmowę, mogłoby mu to powiększyć gorączkę. Pan zupełnie nic nie jesteś winien memu przyjacielowi — dodał złośliwie, bo nawet wdzięczność trzeba odłożyć do czasu, gdy się pan przekona, że z syna mieć będziesz pociechę.
Na te szybko wypowiedziane słowa radca nie umiał czy nie chciał nic odrzec. Stał potrząsając głową... patrzał na garbusa, to na łóżko, potarł brodę, chrząknął. Spojrzał na dziurkę od surduta, czy w niej znaki orderowe widoczne były... ukłonił się z lekka i zadumany wyszedł. Nie był pewnym, czy nie obraził tej pysznej a ubogiej szlachty polskiej, której próżność znaną mu była z odgłosu... nie wiedział, ani jak to naprawić, ani jak się pogodzić z tą myślą, że ubogi chłopak z jego przyczyny stracił kilka talarów. Już był za progiem, gdy nagle mu myśl przyszła szczęśliwa, wywołał garbusa.
— Gdy przyjaciel pański wyzdrowieje — rzekł po cichu z miną uradowaną, ich muss mich revanchiren — nie odmówi mi, napiwszy się wody z przyczyny mojego syna — napić się wina u mnie i pozwolić, bym jego szlachetną dłoń uścisnął.
Wojtuś się uśmiechnął, minę nastroił wielce poważną, uroczystą i w milczeniu oddał ukłon radcy komercyjnemu, który swobodniej oddychając — po wyrzeczeniu — ich muss mich revanchiren... posunął się już na schody spokojny na duchu i na sumieniu.
W izdebce Wolskiego zapuszczono firanki. Richterowa gotowała rosół z kury i stała zafrasowana w kuchni. Garbus wziął szlafrok swego przyjaciela, który misternie skrócił, bo był dla niego za długi, zapalił cygaro i został przy chorym na straży. Kajetan ciągle był drzemiący i senny... niekiedy prosił słabym głosem o wodę. Gospodyni koniecznie chciała sprowadzić lekarza, lecz Wojtuś ją zapewnił jako medyk, że jeszcze nie widzi niebezpieczeństwa, a gdyby je spostrzegł, w takim razie uprosi jednego z profesorów... Wolski zarówno z nim na medycynę chodził.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.