Najwyższe tony liryki staropolskiej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Gustaw Bem
Tytuł Najwyższe tony liryki staropolskiej
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAJWYŻSZE TONY LIRYKI STAROPOLSKIEJ.


Czy to prawda, co niektórzy arystarchowie głoszą, że „poezji oryginalnej przed Mickiewiczem w Polsce nie było,“ że on pierwszy czarodziejskiem dłoni swej dotknięciem z lutni narodowej potężne a niesłyszane dotąd wydobył dźwięki? Tak... edycja wileńska pism Adamowych (1822—1823) jest w dziejach poezji, a szczególniej liryki naszej, nader ważną epoką. Słusznie widzimy w niej poranek owego dnia, który bogactwem barw a harmonją tonów kołysał ducha przez pół wieku blizko i podartą siermięgę nędzarza blaskami purpury królewskiej złocił. Cała spuścizna po Zygmuntowskiej, Jezuickiej i Stanisławowskiej dobie nie wytrzyma porównania ze żniwem dwunastolecia, które trwa od r. 1822 do 1834. Pomniki tej chwili, mnogie a okazałe, wznoszą się wysoko, niby świątyń szczyty, ponad skromne budowle długich łanów przeszłości. Nie będziemy się tu zastanawiali nad czynnikami, które w zaraniu XIX wieku uskrzydliły ducha poetów. Powiemy tylko, że tak zwany romantyzm, jaskrawa przeciwstawnia encyklopedyzmu, był u nas nietylko prawowitym jego następcą w porządku dziejowo-psychicznych zjawisk, ale i bezpośrednim wykwitem silnego uczucia, zrodzonego na łożu katastrof. Ziemia, krwią uznojona, bujne wydała plony... Myliłby się jednak ten, ktoby sądził, że liryka nasza od roku 1822 jest już nawskróś oryginalna, a skromne trzech stuleci ubiegłych wiano żadnych pereł drogocennych w sobie nie kryje. Związek między dniem wczorajszym a dzisiejszym jest zawsze ścisły, potęga umysłów ludzkich rozmaita, a jak z dodatnich warunków nie korzystają mierności, tak nad ujemnemi odnoszą przewagę natury wyjątkowo uzdolnione.
Gdyby nam szło wogóle o potężne wyrazy głębokiego uczucia, znaleźlibyśmy ich niemało w kronikach, dyjarjuszach sejmowych, płodach publicystyki, w różnych, jednem słowem, odgłosach piśmiennych dalekiej przeszłości; ale mając na względzie zarówno treść jak i formę, szukać będziemy najwyższych tonów liryki wyłącznie pośród dzieł, ujętych w pewne karby artystyczne. Przejrzyjmy kolejno zwierciadełka, odbijające w sobie najsilniej sferę uczuć erotycznych, rodzinnych, religijnych, socjalnych i patryjotycznych.
Jako śpiewak miłości, ze szczególną mocą przemawia do nas językiem starej Romy Jan Kochanowski w elegji trzeciej księgi pierwszej. Uwikłany w sieci zdradliwej syreny, żywemi kolorami maluje stan swego ducha:

„Miłości, za cóż mię udręczasz tylu klęski?
I tu i owdzie pchniesz, tak silnie, tak zdradziecko!
................
Pod twardą dolą twą zniszczało życie moje,
Bez folgi jarzmo rznie i ciśnie kark żelazem...
Niechże zapomnę mąk, niech serce uspokoję!
Ja nienawidzę jej! — dlaczegóż kocham razem?“

Był czas, kiedy młody pieśniarz doznawał wzajemności. Chwila ta minęła. Płocha córa Francji na kogo innego czułe rzuciła spojrzenie, a poetę trawi ogień niezaspokojonej żądzy. „Stoi za progiem drzwi i próżno w nie kołace“... To gniew, to miłość miota nim naprzemiany. Ucieka z miasta na wieś, kryje się w gęstwinę leśną, napróżno:

„Do miasta wrócę znów, — żegnaj zielony lesie!
Przykro mi w gajach żyć — precz wioski, — precz mi zdroje!
I miasto nudzi mię — i życie — umrzeć chce się —
Zdradny miłości bóg zamroczył chwile moje“...[1]

Współczesny Kochanowskiemu, o dwadzieścia kilka lat młodszy, a wcześniej zmarły, Mikołaj Sęp Szarzyński, przekazał potomności jeden tylko jęk zranionego serca — głęboki, choć tajemniczy i eklezjastycznym okrzykiem stłumiony:

„I niemiłować ciężko i miłować
Nędzna pociecha, gdy żądzą zwiedzone
Myśli cukrują nazbyt rzeczy one,
Które i mienić i muszą się psować“.

Żywsze odgłosy namiętnych wzruszeń (bez przymieszki uczuć religijnych) dobywają się od czasu do czasu z piersi Szymona Zimorowicza (wiek XVII), któremu „wściekła Lachezys“ w wiośnie żywota „kosą podcięła nogi:“

„Rozyna mi w taneczku pomarańczę dała,
A potym i wianeczek dać przyobiecała;
Ale gdym jej pomagał wesołego tańca,
W ogień się obróciła ona pomarańcza“...
................
Teraz wiem, co jest miłość: nie Wenus łaskawa
Spłodziła ją, lecz lwica na pustyni krwawa“...

Szczęśliwe chwile w miłości — miękkim idylicznym językiem opiewa Szymon Szymonowicz (1558—1629) w swoich Kołaczach i Zalotnikach. Andrzej Morsztyn (w. XVII) jest najpłodniejszym i najstrojniejszym z pośród erotyków staropolskich; ale nie znajdujemy u niego ani jednej strofy, któraby nas wzruszyła. Braku istotnej siły uczucia i siły wyrazu, żaden dowcip, żadne nie zastąpi pozowanie. Wiek XVIII nie dostarczył Polsce erotyka, nietylko Kochanowskiemu i Zimorowiczowi, ale nawet Morsztynowi równego; Karpiński i Kniaźnin jużto ckliwe, jużto wątłe z lutni swej wydobywają tony.
Uczucie rodzicielskie natchnionego znalazło wieszcza w osobie Jana z Czarnolasu. „Treny na śmierć Urszulki“ opromieniają swemi blaskami cały widnokrąg poezji staropolskiej. Na traktat nie mamy tu miejsca. Tyle ich już zresztą napisano! Powiemy tylko, że gdyby żale Kochanowskiego dla pamięci ludzkiej zginąć miały bezpowrotnie, a jakie dwadzieścia wierszy ze skarbca pieśni-łez wolno było uratować, to wybralibyśmy, jako najwymowniejszy „tren VII“ („Nieszczęsne ochędostwo, żałosne ubiory“...) i zakończenie X-go (od słów: „Gdzieśkolwiek jest...“).
Zpomiędzy licznej drużyny lenników Jana Kochanowskiego Wacław z Potoka (w. XVII) jako twórca Perjodów (pieśni żałobnych na śmierć poległego pod Międzybożem w roku 1673, syna, Stefana) jest najsamodzielniejszy. Treny autora Wojny Chocimskiej, przeciążone balastem erudycji szkolnej, monotonne, suche, pełne niesmacznych metafor, wadliwemi wreszcie rymami grzeszące, zdumiewają niekiedy bezdenną głębią uczucia rozpaczy i wielką potęgą słowa:

„Ach, Stefanie, mój synu, łzami i okupem
Niewrócony! — Tyści to domu mego słupem!
Niechajże razem z tobą, tak straszną ruiną,
Żywot, zdrowie i wszystkie me pociechy giną.
Ślepym jest: śmierć mi twoja wyłupiła oczy;
Trudno patrzeć, komu śmierć źrenice wytoczy;
Nic nie widzę przed sobą — tylko grób i mary;
Próżno mi przyjaciele kładą okulary
Świeckich pociech“...
..................
„Bo żywot i bez niego mej fortuny koła —
Próżność nad próżnościami — próżność, — próżność zgoła“.

Na bladej kanwie echa eklezjastycznego snuje poeta, nietylko właściwe trenodje, ale i chłodne refleksje filozoficzno-religijne, daleko wyraźniej, niż u Kochanowskiego cechą wyznaniową napiętnowane.
Czysta, monoteistyczna ekstaza, niezależna od pobudek egoistycznych, rodzinnych, narodowościowych, znalazła potężny wyraz w jednym hymnie pięknym: „Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?“ Wzniosłe pojęcie Boga-ojca, którego żaden „kościół nie ogarnie“, obok dziewiczej prostoty duchowej a pokory, rodzącej uczucie wdzięczności za otrzymane od niego „łaski“, odbija się tu jasno i wspaniale w przejrzystych kryształach języka i pełnych akordach wiersza trzynastozgłoskowego.
Szczera stanów uciśnionych obrona, właściwa wielu satyrom i różnego nastroju pracom publicystycznym, uwydatnia się ze szczególną siłą: u Modrzewskiego, Skargi, Opalińskiego, Leszczyńskiego, Staszyca, Niemcewicza i Kołłątaja. W sferze właściwej liryki znajdujemy uroczy jej wyraz u Szymonowicza. Kwieciem, który tu wypada uszczknąć do wieńca, jest słynny przyśpiewek Pietruchy:

„Słoneczko, śliczne oko, dnia oko pięknego,
Nie jesteś ty zwyczajów starosty naszego“.

Zmienia on kształt swój pięciokrotnie, a błyszczy niby zwierciadło kryniczne zdrowej logiki prostego człowieka, — brzmi śpiewem uwięzionej ptaszyny, mknącej ze skargą ku słońcu.
Innym tonem, odmiennym stylem, ale podobną skalą uczuć społecznych i tym samym nawet rytmem przemawia później Karpiński („z okoliczności wyzwolenia poddanych“).

„W nędznej chacie zrodzeni, nędzę spadkiem wzięli;
Chlebem łzami skropionym zła dola je dzieli, —
Chlebem, który tysiącznym okupują trudem:
Pracują równo z bydłem, a zowią się — ludem“.

Zarówno przyśpiew Symonidesowy, jak podana dopiero co strofa, graniczą pod względem osnowy i celu z satyrą; ale nastrój i efekt stawiają je w rzędzie płodów czystej liryki.
Pozostaje nam jeszcze podkreślić najwyższe w literaturze staropolskiej tony pieśni narodowościowej. Niwa ta przeróżnem zbożem, kwieciem i chwastem bujnie zarasta. I nic dziwnego: atmosfera Rzeczypospolitej szlachecko-gminnowładnej usposobić musiała odpowiednio całą rzeszę piśmienniczą; stąd pierwiastek państwowy na wskroś poezję naszą przenika, tak dalece, że zaledwo można zacytować pieśniarza, któryby się w politykę nie bawił. Charakterystyczną cechą tej przędzy jest nadmierne wysławianie dalekiej przeszłości i satyra chwili obecnej, przeplatana odami ku uczczeniu świeżych tryumfów bojowych. Najpiękniejsze kwiaty na łanach liryki patryjotycznej wyrosły przy schyłku XVII wieku i w ciągu pierwszych lat po trzecim rozbiorze państwa. Mamy tu głównie na myśli „Psalmodję“ (1693) i „Barda polskiego“ (1795). Autorowie — Wespazjan Kochowski i ks. Adam Jerzy Czartoryski — oddaleni od siebie na przestrzeń całego stulecia, różni wychowaniem, sferą towarzyską, potęgą umysłu i charakteru, wiedzą i przekonaniami filozoficznemi, wiernie tłómaczą ducha swego czasu i równie wysoko naród swój w pieśni podnoszą. „Psalmodja“ przedstawia nieujętą w karby wiersza, według wzoru starohebrajskiego skreśloną, wiązankę trzydziestu sześciu ustępów. Autor mówi w niej o Bogu, o przeznaczeniu człowieka, o swym narodzie i o sobie samym. Jest to pod względem myślicielskim utwór metafizyczno-moralno-historyczny. Jako poemat (schodzący nieraz do poziomu prozy) stanowi połączenie pierwiastku epicznego z lirycznym i dydaktycznym. W związku tym przeważa liryzm. Znaczna ilość psalmów służy za wyraz uczuciu patryjotycznemu w ścisłej harmonji z ekstazą religijną. Noszą one na sobie wymowne piętno mesjanizmu, poglądu, według którego naród-wybraniec, zależny od woli bożej, kroczy po szlakach mistycznych do wytkniętego przez Opatrzność celu. Tu i owdzie napotykamy przebłyski szczerego natchnienia. Gdy w szóstym dziesiątku XVII wieku straszna a pełna powikłań burza srożyła się nad Rzecząpospolitą, autor pisał:

„Zeszli się królowie i głowy koronowane w radę przeciwko Polsce i przeciwko wolności... Ale ten, który państwom prawa stanowi, naśmieje się z nich i uczyni, że w szyderstwie pozostaną, którzy nad jedynaczką naszą przewodzić usiłują. Owom ja Jehowa jest, który na wolę puszczam i w niewolę podaję... Jam jest zwierzchnością nad dziedzictwem mojem, a jako serc ludzkich prostotę tak i pól sarmackich równiny zdawna ukochałem“.

W dobie najazdu Osmanów, zakończonego wzięciem Kamieńca i traktatem buczackim, wyciąga dłoń błagalną ku sferom nadziemskim i woła o pomoc głosem, który chce przeniknąć do tronu Jehowy, wzruszyć go i do działania pobudzić:

„Dokądże, o Boże, naród ten urągać będzie?... Czemuż, Panie, zatrzymujesz rękę od posiłku wiernych? Czemu nie wyciągniesz prawice Twojej na ratunek w Tobie ufających? Powstań, o Boże, rozsądź sprawę naszę; wspomnij na hańbę ołtarzów Twoich!...“
Poeta, wraz z kadzidłem chwały, śle ku niebu jęk zwątpienia i wyrzutu... Wawrzyny dopiero wiedeńskie rozradowały i uczuciem dumy napełniły serce wieszczka:
„Wypadajcie, młodsi i kto broń w ręku uniesie, na zdjęte strachem nieprzyjacioły, a wy, starcy, z niebitną gawiedzią, tryumfalny hymn zaczynajcie. I uczyńcie okrzyk wesoły, jako po wygranej bitwie i niech publicznej radości ogniami Stefanowa rozjaśnieje wieża!...“

Czytając to, wyobrażamy sobie, że Kochowski (który zresztą, jako twórca wiersza p. t. „Bando na Arjany“, nie zasłużył na wdzięczne u potomności wspomnienie), olbrzymim krokiem przeskakuje przestrzeń, dzielącą go od poetów epoki Mickiewiczowskiej, podaje im dłoń braterską i słowem, niby chlebem się dzieli.
Rzućmy wreszcie okiem na „Barda polskiego“, najpiękniejszą z liryk w literaturze staropolskiej. Autorem jego jest ks. Adam Jerzy Czartoryski (syn generała ziem podolskich), mąż, którego życie streszcza w sobie niemal całą historję wstrząśnień politycznych i zarazem dolę odrodzenia umysłowo—moralnego naszej społeczności w ostatnich latach XVIII i pierwszych XIX stulecia. „Bard Polski“ zostaje z natchnieniami drużyny filareckiej w daleko bliższej niż „Psalmodja“ łączności[2]. Autor żywemi barwami kreśli obraz skonu Rzeczypospolitej, boleje nad niedolą swego społeczeństwa, pyta: dlaczego, za co cierpimy, i w głębi umysłu wzburzonego żadnej nie znajduje odpowiedzi; bo teraźniejszość grobowym przytłacza pierś kamieniem, a dalsza przeszłość przed oczyma ducha w obłoku jaśnieje świetlanym.

„Za cóż to, rzekł, — za jakież ojców ciężkie zbrodnie
Gniew Jehowy dosięga nas, nieszczęsne syny?
Porwawszy w dłoń bezbożną zniszczenia pochodnię,
Czyśmy kiedy szli gnębić bezbronne krainy?
Śmierć bladą i głód, i grzech, i rozpacz, i łkanie,
Okiść smoły piekielnej, potrząsając na nie?
Czy niewinny w kajdanach, czy ufny zdradzony?
Czy przeciw nam cierpiących powstały miljony
I rzekły: Oni z bliźnich śmieją się męczarni —
Podbijacze bez serca, tyrani bezkarni
Zabójcę szczęścia ludów — prawa ich zdeptali —
Niech się piorun kar boskich nad Polską zapali!?
Lecz nie, — to nasza ziemia; tu naród nasz stary
Żył od wieków; tu ojców groby i obszary!
Cudzego nigdy chciwi, swojego zbyt hojni,
Żyć, przestając na swoim, chcieliśmy spokojni“

Od czasu do czasu w sercu „Barda“ i jego towarzysza „Młodzieńca“, którzy odbywają wędrówkę po ziemi krwawej a nagiej, budzi się słaba iskierka nadziei; tylko w rozdziale piątym („Starzec“) rozpacz straszna, śród potopu gwałtownych klątw i żalów, huczy orkanem bezwzględnej zagłady. Ostatnie słowo poematu zdradza zwrot ku mistycznym kresom, ku „wyższemu życiu, co górnie na świat spoziera, do nieba tęskni, na niebie się wspiera“... Uczucie głębokie o kolorycie mesjanicznym, styl barwny i fantazja wcale nie uboga, na gruncie realnym przędzę swą snująca, oto charakterystyczne cechy „Barda polskiego“.
Regiestr najwyższych tonów liryki staropolskiej możnaby jeszcze kilku wybitnemi zjawiskami uzupełnić; ale nie pozwala na to szczupłość miejsca. Najwcześniej (jak z powyższego przeglądu widzimy) zdobyło się na potężny wyraz w poezji uczucie rodzicielskie — wiek XIX dorzucił do tej skarbnicy jedną tylko, droższą od poprzednich perłę, „Ojca zadżumionych“. Znacznie później zamanifestował swą siłę zapał patryjotyczny w związku z religijnym. Erotyzm, pilnując głównie Teokrytowych i Tybullowych torów, błądzi w zaklętem kole wrażenia zmysłowego lub cichym świergotem skowronkowi przedrzeźnia. Wyzwolą go dopiero z tych szranków „promieniści“. Czysta ekstaza religijna (trudna do uprawy i zaniedbana niemal przez potomnych) nie stwarza nic lepszego nad dziękczynny hymn Jana z Czarnolasu, a współczucie dla „roboczego brata“ (jak nazywa włościanina ks. Adam Jerzy Czartoryski) w zarodkowych dopiero i drobnych pojawia się kryształkach. Bądź co bądź, lutniści na gruncie starej Rzeczypospolitej zrodzeni i wychowani, przekazali wyzutym z dziedzictwa materjalnego potomkom dość okazałą natchnień lirycznych spuściznę, a praca ich zostaje w ścisłym związku z pracą następców.

Warszawa.Antoni Gustaw Bem.







  1. Przekład Wł. Syrokomli.
  2. Utwór ten, składający się z sześciu ustępów, raz tylko wydrukowany w „Skarbcu historji polskiej“ (1840, t. 1, 465—489), należy dziś jeszcze do najmniej znanych płodów literatury naszej. „Złota przędza“ pomieściła z „Barda polskiego“ dwa niecałe epizody. Wyjątki i streszczenia są w T. IV Dzieła Dębickiego Puławy, str. 206—219.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Gustaw Bem.