[100]PIEŚŃ DRUGA.
Co to jest miłość? — Zamiana dwóch fantazyj, zetknięcie dwóch naskórków. Chamfort.
|
I.
A no więc słusznie od głupców usłyszę,
Że piórem tylko bawią się hołysze.
Jeśli niém z nudów piszący się durzy,
Warto je spalić; lecz kto z fachu pisze,
Bodaj czy światu gorzéj się zasłuży
Od kurtyzanek, prawników lub stróży.
II.
Kocham się w wierszach. Nieśmiertelna mowa!
Może ja bluźnię? Więc mówię to z cicha:
Kocham ją wściekle! I cóż, że jéj słowa
Głupiec z niechęcią od siebie odpycha!
Piękna, przeczysta, Bóg dla nas ją chowa!
Świat nią nie włada, choć słucha i wzdycha.
III.
Wiedzcież wy wszyscy, wy, co tak wytrwale
Chcecie kłaść własny skalpel w nóż drewniany,
[101]
Wy, co tak często w rzeczy napisanéj
Szukacie twórcy, jak amant, co w szale
Z listu kochanki roi łzy i żale,
I marząc, słyszy jéj głos ukochany, —
IV.
Wiedzcież: to serca spowiedź i westchnienia,
Gdy ręka pisze; — to serce w zachwycie
Tak się rozchyla, mięknie, rozpromienia,
Jak ów wędrowiec, rad na góry szczycie.
Więc lubo z wierszy wy nieraz zadrwicie,
Cóż nam zastąpi roskosze tworzenia?
V.
Mniejsza o wartość! Wszak niepowołani
Wdzięk muzy cenią. Głupcom imponuje,
Piękna jest dla nas, bośmy rozkochani.
Kraczcie, krogulce, gryźcie — fraszka dla niéj!
Poeta w niebie, a gdy wam wskazuje
Drogę, to znaczy, że sam ustępuje.
VI.
Wpierw przy kądzieli ruszajcie się biedzić
I róbcie z żaby wołu, co sił stanie,
Nim książka zmusi was: „wierzę“ powiedziéć.
Choćby najbliżéj przyglądał się ranie,
Cały czas straci niewierny, chcąc wiedziéć,
Czy Chrystus znalazł na krzyżu skonanie.
VII.
Czyliż bo książki jak sen nie odurzą?
Książka jest tylko jedném mgnieniem przecie,
[102]
Ptaszkiem, co śpiewa, mknąc daléj, lub różą,
Którą się wącha i rzuca na śmiecie,
Gościem, którego nieraz przyjmujecie,
Ale z nim jednak mówicie nie dużo.
VIII.
Dziś się naprzykład ubrdało mi w głowie,
Bym w samych sekstach powieść tę zrymował.
Macież ją gromić? I za cóż, panowie?
Cóż ona winna, żem tak ją zbudował?
Ależ to kopia z Byrona, ktoś powie;
A czy Pulci’ego on nie naśladował?
IX.
Czytajcie włochów, fakt jasnym się stanie:
Nic jest niczyje, wszystko wszystkiém włada.
Jakiż naiwny ten, co opowiada,
Że on potrafi stworzyć nowe zdanie!
Toć ono było za dziada — pradziada!
Sadzić kapustę — to naśladowanie!
X.
Biedna Laforet[1] wszak liter nie znała,
A jakże silnym policzkiem jéj chwała
Niepowołanych mędrków piętnowała!
Moljer jéj słuchał, gdy brał się do pióra.
Jakże drwi z ludzi ta prosta natura,
Kiedy wybucha szczerym śmiechem gbura!
[103]XI.
Nie chciał jéj czytać wierszy o Alceście.
Jabym to zrobił, gdybym je był spłodził.
Dowcip, koncepty niecobym uszkodził,
Lecz sens najlepszy, najpiękniejszy wreszcie,
Trafiłby w serce, jak w sercu się zrodził.
Krzykaczom wieku rzekłbym: — resztę bierzcie!
XII.
Pocóż kochanek w nocy i w dzień czuwa?
Poco poeta bólem się zatruwa?
Czego chcą w zamian, co złożyć im w darze?
Jedną łzę tylko — i niebem lśnią twarze,
I sława, talent z téj łzy na nich sfruwa,
Geniusz z miłością przez nią idą w parze.
XIII.
Skończyłem pierwszą pieśń. Znów odczytuję.
Rzecz wcale inna, niż chciałem, sam czuję.
Niéma nic z tego, co mogło być święcie,
Gdybym plan usnuł, nim przyszło poczęcie.
Rozpacz mnie gnębi i złość mnie przejmuje!
Szczęściem, że sensu dość w rymów odmęcie.
XIV.
Są utrapieńców dwojakie postacie:
Jeden, jak szatan piękny, i jak żmija
Zimny, wyniosły, zawsze kopia czyja.
Na jego sercu samotném spotkacie
Samą namiętność, żądzę w ludzkiéj szacie;
Jego ambicya tylko złotu sprzyja.
[104]XVI.
Nic go nie bawi, nie zna przyjemności;
Kochając siebie, chce cudzéj miłości;
Patrzy, jak słońce igra z jego cieniem.
Gdy woda gładka, staje nad strumieniem
I szuka bólów i dolegliwości,
By im, jak Narcyz, przyjrzéć się ze drżeniem.
XVI.
Swym ideałem jest sam. Gdzie się zdarzy,
Bada swe czyny, każde słówko waży,
Bo trzeba przecie, by ludzie mówili:
„Robert Lowelas przechodzi w téj chwili!”
Niech świat się kręci w koło téj potwarzy,
Oś świata — biegu wstrzymać się nie sili.
XVII.
Za awanturką, procesem nie goni.
Gdy ojciec kona, sam pot mu obciera,
I tylko szepcąc, nóżkami przebiera.
Szczerszy kochanek, gdy rączkę ma w dłoni,
Tak ją uściśnie, że aż się wydziera:
Lecz on, światowiec, — a niechże Bóg broni!
XVIII.
Któż jego duszy tajniki odgadnie,
Skoro je w własnéj głębi chowa na dnie?
W obmowach, śmiechach, żalach cóż się mieści?
Ślad pojedynków zadawnionej treści;
Jakaś na piersi oznaka mu spadnie,
Jakiś krzyż czarny, jakiś jęk niewieści...
[105]XIX.
Lecz jakże wszyscy milkną, gdy się zjawi!
Klarcia zaczyna cierpieć, a chór prawi:
Jak piękny! Mistrz zaiste, jak lśni zdala!
A jeśli Klarcia go niedość wychwala,
Mówi, że umrze... Może się pokrwawi, —
Więc Klarcia kona, a jego ocala.
XX.
To utrapieniec, serca pozbawiony,
Ma łapy kocie i krogulcze szpony.
Nigdy miłości nie poił się czarem,
Pogardza bólem, jak gawiedzi gwarem.
Od ludzi tylko spokoju spragniony,
Jest Lowelasem, lecz byłby Cezarem.
XXI.
Czy jest szczęśliwy? Nie pytajcie o to.
Wszak on sam nie wie. Kazałeś żyć, Boże,
Więc umrze taką, jak powstał, istotą.
Z wejrzeniem łani i czulszy w pokorze
Od króla puszczy. Cóż, gdy lew z tęsknotą
Mówi, że lwem jest — łanią być nie może.
XXII.
Jest to syn wieku. Na biegunie świeci
Ta gwiazda, wabiąc kształcące się dzieci.
Richardson da mu setki komentarzy,
Dla dziatwy książkę z jego życia skleci.
Jego potworność na szpaltach brewiarzy
Młodzieńcze dłonie i serca poparzy.
[106]XXIII.
Don Juan francuz, figlarz pospolity,
Co drwi z kamiennéj mary, pjany, syty,
I tylko wszędzie szukający wina,
Co nad swym ojcem przewodzić zaczyna,
Co szydzi z Boga, hulanką przeżyty, —
Ten ledwie w cząstce typ nasz przypomina.
XXIV.
Ale jest inny, piękny, poetyczny,
Bujał on niegdyś nad Mozarta snami,
A w cudnym blasku nocy fantastycznéj
Hoffman go widział, jak szedł w takt muzyczny,
Choć odwzorować go nie mógł dźwiękami,
Szekspir by znalazł go dziś między nami.
XXV.
Dwudziestolatek na łączce spoczywa,
Jak geniusz piękny, jak miłość marzący,
Jego kochankę w zachwycie sen wzywa,
Jego serduszko — gałąź ledwie żywa,
Szczep, co upada z drzewa życia drżący,
Cierpieć i kochać, jak Chrystus, pragnący.
XXVI.
Oto go widzisz: w kobiecych łzach tonie,
Tu na przyrody, jak on pięknéj, łonie;
Świat pieści w sercu, i słaby, pomocy,
Podpory żąda, jak bluszcz w listków zgonie
I jak eolska arfa, wśród niemocy,
Kładzie swą duszę na usteczkach Nocy.
[107]XXVII.
Teraz się pyta łzawemi oczyma,
Dlaczego serce wzdycha, choć żądz niéma?
Aniołem stróżem chce być wśród pieszczoty.
Do snu kochankę tuląc, lirę trzyma,
Do uśmiechniętych niesie kielich złoty,
By czerpać szczęście pośród ich pustoty.
XVIII.
Teraz, pod niebem Francyi, piękny, młody,
W dwudziestym roku jak Krezus bogaty,
Z nadzieją biegnie na łono przyrody.
Kochany kocha, otwarty jak kwiaty,
Pełen słodyczy i pełen pogody,
Sama niewinność wśród anielskiéj szaty.
XXIX.
Czyliż możecie zgadnąć bez zawodu,
Jaki los niebo temu dziecku dało?
Miłość, go wabiąc, przyrzeka być stałą,
Los myśli o nim, — poezya za młodu,
Z uśmiechem leje ambrozję nań białą,
Na włosy, słodsze, jaśniejsze od miodu.
XXX.
To jego pałac, niewolnicy, sioła,
Góra, las, rzeka — wszystko dookoła,
Słuchając echa, imię jego wtórzy.
Jego ten klasztor, ta wieś jemu służy,
Gdziekolwiek idzie, spotyka anioła,
Co nim bezpiecznie kieruje w podróży.
[108]XXXI.
Cztery księżniczki nie szczędzą mu grotów.
Gdyby królowéj zapragnął był jakiéj
I z nią trzech zamków, miałby bez kłopotów.
Przy jego skarbach żyd ołysieć gotów.
Zbożem z swych plonów mógłby bez poznaki
Karmić po drodze spotykane ptaki.
XXXII.
Owóż ten człowiek w szynku spędza życie,
Siedząc pod piecem wśród grona węglarzy,
Popiół mu z kurzem czerni się na twarzy;
To znów go drżącym i bladym widzicie,
Jak z pod latarni zrywa się o świcie,
Gdzie spał w krwi cały za śladem nędzarzy.
XXXIII.
To znów się wspina po złotej drabinie,
By wnet się znaleźć u drzwi buduaru;
To prostytutce nie szczędzi z ust żaru,
Choć tam z balkonu dla niego jedynie
Donna Elwira, smutna, pełna czaru,
Pali swą świeczkę o późnéj godzinie.
XXXIV.
To do służącéj znów idzie w konkury,
Kryjąc pod płaszczem lokaja drżącego;
To go widzicie zakamieniałego,
Gdy spycha w rynsztok trupa ojca, który
Rękoma we krwi chwyta za te mury,
Gdzie jeszcze ciepła hańba córki jego.
[109]XXXV.
I coż wy na to? Ach, pewnie myślicie,
Ze ten mąż wielki to świata ofiara;
Że jest to może jaki nowy Lara,
Nieoceniony dotąd należycie?
Że o uznanie gdy próżno się stara,
Złem za złe płaci i życiem za życie?
XXXVI.
Jesteście w błędzie! Nawet wśród bezdroża,
Nigdy nie myślał, że był zapomniany.
Jeżeli ranił, nawzajem miał rany,
Nigdy fal nie czuł spienionego morza,
Tak, jak go nigdy przyjaźni kłamanéj
Nie opętała wężowa obroża.
XXXVII.
Tak! Bo to wasze ukochane dziecię;
Z dóbr swych, z zaszczytów, nie stracił nic w świecie,
Przed Bogiem, ludźmi, w swéj ławce zasiada,
I choć źle robił, nikt tego nie bada.
Wy geniuszowi tak w nim hołdujecie,
A to Don Juan w serce wam się wkrada.
XXXVIII.
Tak jest, Don Juan! Tajemnicze imię,
Które świat cały, nie pojmując, pieści,
Imię potężne i takie olbrzymie,
Że niema chyba poety, co w rymie
Nie chciałby spisać całéj jego treści,
Pewien, że w sławnych rzędzie się pomieści.
[110]XXXIX.
Ach, tam do licha! Ja sam, wielki cieniu,
Pocóż cię tutaj określam w natchnieniu?
I zkądeś do mnie spłynął niespodzianie?
Ztąd, że smakując w klątwach i szykanie,
Nikt cię nie kochał, a ja w uniesieniu
Czczę cię, jak Blondel króla, Don Juanie!
XL.
Gdzież jest twój dla mnie rumak wiatronogi
I któż mi zechce podać płaszcz turysty,[2]
Bym cię w łzach gonił, zwodzicielu srogi?
Któż mi roztworzy ów rejestr sążnisty,
Gdzie ślad téj długiéj, a takiéj czczéj listy
Twoich zapomnień wśród miłosnéj drogi?
XLI.
Imion niewieścich cudnych trzy tysiące!
A na nich wszystkich twe łzy świecą drżące
I żar twéj duszy; te serca zapały,
Które ze zgonem twym, promieniejące,
Poszły do nieba, jako anioł biały,
W tych trzech tysiącach imion ocalały.
XLII.
Wszak cię kochają te puste dziewczęta,
Któreś przyciskał do serca ze stali.
[111]
Wiatr, co cię porwał, z nich każdą obali,
A przecie każda o tobie pamięta,
Choć ją w dzień jeden twój przesyt oddali:
Każda ci życie dała, pominięta!
XLIII.
A ty, biedaku, coś robił ty z niemi?
Doloż! ty także kochałeś je pono!
Ty, któryś, party żądzami nowemi,
Z swych nocy wiecznych chciał słońca na ziemi
I zawsześ pytał z miną roztęsknioną
Do saméj śmierci: „może to już ono?”
XLIV.
Badałeś lasy, tonie i opary,
Rosy poranne, łąki — wszystko, wszędzie,
Czy gdzie kobieta twéj duszy nie będzie?
Za narzeczoną brałeś senne mary
I ryłeś w sercu tłumu, pełen wiary,
Że swego Boga znajdziesz w ofiar rzędzie.
XLV.
I czegoś pragnął? Świat dziś jeszcze bada,
Choć trzy stulecia dążą ku końcowi.
Sfinks chciwie pyta — nikt nie odpowiada.
Wiedzą, jak w życiu czas liczyć wypada,
Cyrklem swe niebo mierzyć są gotowi,
Lecz, czegoś pragnął, żaden nie odpowie.
LXVI.
„Jakaż-to, mówią, kobieta nieznana,
Która go jedna poskromi w zapale?
[112]
Któréj tak szukał od nocy do rana?
I gdzież się kryje ta niewywołana?
Cóż to za węzeł połączył ich trwale,
Że ją chce śledzić tak zapamiętale?
XLVII.
Czyż pośród tylu piękności nie była
Żadna piękniejsza, bardziej wyjątkowa,
Coby choć w części fikcyę zastąpiła?
Gdzież ten ideał? Gdzie ta białogłowa?
Poco przed nami jéj postać się chowa?”
Niestety! Żadna jéj wdziękiem nie lśniła.
XLVIII.
I ta gonitwa cię zmęczyć nie może.
Bóg ci tak kazał, więc biegniesz w pokorze,
Kształtów swéj mary nie tracąc w pogoni.
Aniś się cofnął, jak orzeł, nim z błoni
Nie porwie łupu, jak grom, co w przestworze
Wpierw huknie, zanim się skryje w chmur toni...
XLIX.
Choć świat się starał być ci złym prorokiem,
Chociaż cię mierzył głupim, drwiącym wzrokiem,
Tyś nań spoglądał, jakim był, bez złości.
I przebywałeś wciąż te góry czczości,
I coraz młodszy, chciwszy z każdym krokiem,
Ssałeś zbiedzoną pierś rzeczywistości.
L.
I modrooka w puchach otomany
W wonne objęcia do pieszczot cię brała,
[113]
I czy to chłopki, czy królewny ciała
Były ci drogie — nawet kurtyzany,
Choć nieraz z innym jawnie cię zdradzała. —
Tak chce brylantu górnik z szybu ściany.
LI.
Byłeś w Paryżu, Florencyi, Madrycie.
W pałacach magnat, na rozdrożach złodziej;
Ani cię złoto, ani czas obchodzi.
Z przechodniem nucisz piosenkę w zachwycie
I prosisz Boga, chcąc kochać to życie,
Niechaj cię tylko wolnością nagrodzi.
LII.
I znajdowałeś wszędzie prawdy wstrętne,
Nic, czego chciały twe żądze namiętne.
Wieczysta hydra swe zęby ci szczerzy,
A gdy twój rumak życie przygód mierzy,
Patrzysz w to morze burzliwe i mętne
I szepcesz z cicha: „Tu perła ma leży.”
LIII.
Skonałeś pełen nadziei w tym szale,
O własne ślady ani dbając wcale,
Choć krew znaczyły, a i łez niemało.
Większy niż niebo, niż życie — wytrwale
Traciłeś piękność, geniusz, sławę całą,
By znaleźć słońce, które nie istniało.
LIV.
I gdy się zjawił ów gość marmurowy,
Tyś mu dłoń podał odważnie, bez drżenia,
[114]
Ostatni festyn pozbawił cię głowy.
Padłeś, symbolu człowieka wzorowy,
W lewą dłoń biorąc czarę upojenia,
A prawą kładąc na dłoń Przeznaczenia.
LV.
Teraz czytelnik pojmie, jak należy,
Na jakie wpada marzyciel bezdroże,
Co za takiego śladem mistrza bieży.
W tych krótkich słowach rzecz całą wyłożę:
Co Juan kochał, Hassan kocha może,
W co Juan wierzył, Hassan w to nie wierzy.
|