<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred de Musset
Tytuł Poezye
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego S-ki,
"Biblioteka Romansów i Powieści"
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bolesław Londyński
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst „Namuny”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAMUNA.
Baśń wschodnia.

PIEŚŃ PIERWSZA.
Kobieta — to jak twój cień: biegniesz za
nią, ucieka, — uciekasz, goni.


I.

Sofa, na któréj Hassan spoczął, była
W swoim rodzaju rzeczą doskonałą:
Z niedźwiedziéj skóry zrobiono ją całą,
Pulchna jak róża i jak kotek miła,
Bo téż i Hasan miał pozę wspaniałą:
Goły był, jako Ewa, nim zgrzeszyła!

II.

Goły? Bezwstydnik! Ktoś gorszyć się sili.
Goły, zaledwieśmy go zobaczyli?
Cóż będzie w końcu? — Daruj pan dobrodziéj,
Lecz powieść właśnie rozpoczynam w chwili,
Gdy mój bohater z kąpieli wychodzi.
Więc pobłażania! Goły? Cóż to szkodzi?

III.

Goły, jak ręka, jak mur na kościele,
Jak srebrny talerz, lub jak mędrca mowa...
Ach, pani płoniesz, gorszą cię te słowa?
Lecz zkąd ktoś twierdzi, spytać się ośmielę,
Że pyszna nóg twych i piersi budowa?
Mógłbyż tak twierdzić, nie wiedząc za wiele?

IV.

Pani mi powiesz, że nieraz wypadnie
Iść podczas wiatru, lub jechać w karecie,
Że widząc stópkę, i nogę się zgadnie,
Że zresztą nóżki twe słyną na świecie...
A ja wręcz twierdzę: — kochano cię zdradnie
I obmówiono zapewne w sekrecie.

V.

Czyliż bo zbrodnią jest zażyć swobody
Wśród czułych wyznań i w czasie upału?
Szerokie łoże dla nagich — to gody!
Daj mi się posiąść, piękna, — a wśród szału
I ciebie samą wnet skuszę pomału.
Trochę pokrzyczysz, lecz rada z przygody.

VI.

Cóż bo w kochaniu jest bodźcem i siłą?
Pozór z fałszywych wdzięków panoramą?
Złoto, pachnidła? O nie, piękna damo,
Kto cię pokochał, kocha ciebie samą;
Suknia jest bronią, a czyliż nie miło
Jest to rozbrajać, co się zwyciężyło?

VII.

Na ziemi wszystko nagie, krom obłudy.
I w niebie wszystko gołe, jak i w życiu:
Pomniki, dzieci, bóstwa, dzikie ludy,
I serca piękne nie chcą być w ukryciu.
Ztąd, zgódź się pani, że trwam w nadużyciu:
Gołym bohater mój będzie, jak wprzódy.

VIII.

Cisza zaległa w wątku téj powieści
Na wszystkich członkach młodzieńczego ciała.
Już go Najada z płaczem pożegnała,
I słychać tylko, jak woda szeleści
Na spodzie wanny cichutka, nieśmiała,
I z kranów krople sączą pieśń bez treści.

IX.

Był zachód słońca i był miesiąc wrzesień.
Dla nas ten miesiąc smutną wróży jesień,
Cudny, gdzie z słońca czerpią, jak ze zdroju.
Hassan, drzwi nogą pchnąwszy od pokoju,
Opium z bursztynu ciągnął bez uniesień,
Szczęśliwiec. Lubiał sen i żył w spokoju.

X.

Wzrost jego wprawdzie liczył się na cale,
Ale go może duma podwyższyła,
Choć bez potrzeby nie zdradzał się wcale.
Drobniutka postać zbyt wymowną była,
Miał pyszne kształty. Snąć matka, wspaniale
Chcąc go wykończyć, małym go zrobiła.

XI.

Zarozumialec, był w ruchach niedbały,
Zgrabny, wymyty, miał twarz oliwkową,
Ręce pieszczone, wzrok dumny i śmiały,
Brwi, zarost — czarne, płeć alabastrową,
A oczy godne nad wszystko pochwały;
Włosów nie zdradzi z ust mych żadne słowo.

XII.

Ten zbytek Tatar goli już za młodu.
Wprawdzie Tatarem on nie był przed laty:
Hassan renegat, Francuzem był z rodu.
Ongi, spekulant czy szalbierz z zawodu,
Rodzinę, wiarę, ojczyznę, jak szmaty,
Rzucił do morza — dziś bardzo bogaty.

XIII.

Wesoły nieraz, a jednak ponury,
Nieznośny sąsiad, towarzysz do rany,
Pustak, z powagą darł nosa do góry,
Niby naiwny, a życiem sterany,
Szczery, a chytry jak filut niektóry, —
Znasz, czytelniku, tę pieśń, co przebrany

XIV.

Śpiewa don Juan pod pewnym balkonem?
Pieśń wzruszająca, smutnéj pełna treści,
Tyle w niéj żalu, kochania, boleści.
Akompeniament innym mówi tonem:
Wesoły, żywy, gra w tempie szaloném,
Możnaby mniemać, że piosnka ta pieści,

XV.

I budzi słabość w zdradnym instrumencie;
Zaś ton przygrywki, skoczny, bałamutny,
Zda się pieśń samą wyszydza zawzięcie,
Jak gdyby pragnął rozśmieszyć śpiew smutny.
Wszystko to wprawia nas w zachwyt okrutny,
Bo tam jest prawda: śmiech w płaczu odmęcie,

XVI.

Wśród zdrady miłość, niewinność wśród winy,
Za wiarołomstwo uchodzić chcą czyny
Zwykłej pustoty. Choć dłoń nieskalana,
Krew się przelewa. A wszystko z przyczyny,
Że złość i dobroć z natury nam dana, —
Obraz to świata i portret Hassana.

XVII.

Było to dobre dziecko, co się zowie,
Za dobre i zbyt dziecko, lecz w chwili pragnienia,
Skoro rzekł: „muszę!” — moc była w tém słowie!
Zmieniał tak barwy, jak stare odzienia,
Lecz nic i nigdy nie robił w połowie,
Był oceanem, co w ląd się zamienia.

XVIII.

I rzecz szczególna! Zmienny, nie mógł przecie
Nadzwyczajności strawić. Za nic w świecie
Muchy nie zdeptał, choć szła mu pod nogę;
Za to w potrawie spostrzegłszy niebogę,
Czterech lokai, pięciu, na śmierć zgniecie!
Gdzież złość, gdzie dobroć? pokażcie mi drogę!

XIX.

I dowódź tutaj z gderliwym mentorem,
Że pisarz musi znać serca tajniki,
Serce być winno mu prawem i wzorem.
Lecz czyje serce? Czego? Próżne krzyki!
Serce sąsiada ma stanąć otworem?
Do kroćset! W mojém są równe wybryki.

XX.

Życie jest jedno. Co w życiu ja zrobię,
Choćbym był dyabłem, to w ludzkim sposobie!
„Czyjaż to tedy krytyka? — ktoś woła —
Jegomość piszesz sam chyba o sobie?” —
Nie, lecz jednemu nos biorę, część czoła,
Tu piętę, owdzie... niech zgadnie, kto zdoła.

XXI.

„Ależ to monstrum, chimera, łaskawco,
Twe dziecko ojca nie będzie miéć wcale!”
Ojca? E, bajki! W mym wieszczym zapale
Odbyłem połóg do współki z wydawcą,
Zresztą, is pater est quem nuptiae... palę
Łaciński frazes, chcąc być życiodawcą.

XXII.

Spytajcie znawców i dziś, i przed laty:
Brid’oison twierdzi, że zawsze jest synem,
Ktokolwiek żyje — ślepy czy garbaty,
Niech sobie będzie brunetem, blondynem,
Przez to że powstał, już pięknym jest czynem.
Mego i w dziejów nie przystrajam szaty,

XXIII.

Anim go nawet ukradł z biblioteki,
Anim go w żadnéj nie porwał przygodzie.
Że się odbywa rzecz cała na Wschodzie,
Takżem nie mówił, — wszak wschód tak daleki?
Nie znasz go. Czerpię z fantazyi, jak z rzeki.
Jeżeli kłamię, jedź sprawdzać, narodzie.

XXIV.

Gdybym od ręki gród wielki zbudował:
Dachy niebieskie na białym meczecie,
Gdzie szczere złoto kapie z wszystkich pował;
Gdybym zanucił pieśń o minarecie,
Gdybym horyzont krwią wam zafarbował, —
Wtedy napewno mnie kłamcą nazwiecie.

XXV.

Mówię to wszystko, bym w zamian mógł dostać
Od czytelników ustępstwa kruszynę.
Że mój bohater dziwaczna to postać,
Wiem, lecz do dziwactw miał plany jedyne.
„Toć-em nie anioł”, o pani — niech zginę!
Któż nim jest u nas? — Tartuffem chcę zostać.

XXVI.

Nie podobieństwo określić Hassana,
I próżno mniemam, że was nim zachwycę;
Jak dom bez schodów, miał w sercu granice.
Nawet dla blizkich postać mało znana.
Choć łatwo mówić, inna rzecz pisana: —
W łóżku zostawiał swoje tajemnice.

XXVII.

Nie miał rodziców, małpki, narzeczonéj, —
Nic, co jest miarą pospolicie naszą,
Nawet psa, kota — dziwak na wsze strony.
Ach, czytelnicy może się odstraszą?
Czekajcież chwilkę, uczynię go paszą...
Nie! To ryzyko, figiel przedawniony.

XXVIII.

Zrobię go chmurnym, tajemniczym zrzędą,
To znaczy kłamstwo popełnię szkaradne.
Że ja go lubię, zasługi to żadne.
Jam ojciec, za to go kochać nie będę.
Piękny jak serce — ot zrażę gawędą,
Wszak już mówiłem, że oczy miał ładne.

XXIX.

Rzec, iż się nie bał Boga ni szatana,
Tegobym nawet wcale nie zaczynał,
To nie moralne i bodaj kryminał.
Że polubicie niebawem Hassana
Wpierać nie mogę, — rzecz nieprzewidziana, —
Twierdzę poprostu: był to oryginał.

XXX.

Obyż Bóg sprawił, bym za szczere zdanie
Dla jego czynów zyskał pobłażanie.
Proszę o względy, bo prawdą się rządzę.
Jeśli źle robił, mógł gorzéj, jak sądzę.
Sam sobie winien, a mnież się dostanie?
Ja pokutować mam za jego żądze?

XXXI.

Lecz każdy przyzna, kto poznać mnie raczy,
Że ja i Hassan żyjemy inaczéj.
Ja mam pretensye do delikatności:
Gdym miał metressę, w obec téj jejmości
Byłem jak trusia. Niech mi Bóg przebaczy,
Żem, taki skromniś, mógł te okropności,

XXXII.

Z ich całą grozą czarną i ponurą,
Tak bez skrupułu dopuścić pod pióro.
I ledwie teraz czuję się w porządku.
Dla większéj sławy, nie przerywam wątku.
Dawniéj, rzecz całą spaliłbym z brawurą,
Lecz dbam o przyszłość — brnę więc, jak z początku.

XXXIII.

Jak rzekłem, Hassan we Francyi się rodził,
Lecz jaką drogą do zdania przychodził,
Że tu kobieta jest chwilką przejściową,
Pojąć nie mogę, daję na to słowo.
Jeśli się zajął jaką białogłową,
To po tygodniu w przesycie już brodził.

XXXIV.

Że jest to system wielce niedorzeczny,
Każdy mi przyzna, bo kto „kocham” powie,
Mówi tém samém: kocham na czas wieczny.
Nikt z trubadurów, nikt, nawet królowie
Nie mówią: kocham na tydzień! — Niegrzeczny.
Urwis! Śmietanką poił się na zdrowie.

XXXV.

„Wiem, rzekł, gdy badać ktoś zaczął pieszczoszka,
Że dziś nastało octu panowanie.
Moja śmietanka w trzech czwartych jest gorzka,
Wiele, kto jeszcze dziś mleka dostanie.
Nie chcę w miłości być sługą choć troszka,
Wolę psem negra być na zawołanie,

XXXVI.

„Lub ledz pod batem, jak koń znarowiony,
Niż być pod czepkiem, zależéć od bony
W postaci pięknéj jednego z tych stróży,
Co na przechadzce, sztywny, wyprężony,
Śledząc cię bacznie, oka ani zmruży. —
Rózga przynajmniéj pozytywnie służy.

XXXVII.

„Wiem, co mnie czeka i ile dostanę,
Pocieram plecy, lub to, co mnie boli.
Lecz żyć, dźwigając pęta pozłacane,
Miéć słodkie mleczko balsamem na ranę,
I w tém więzieniu pustem, w jeńca roli,
Nie módz się nawet obwiesić dowoli!

XXXVIII.

„Na domiar złego, chciejcie zważyć sobie,
Że najcnotliwsza i najbardziéj sucha
Przed mym tygodniem żalami wybucha.
Ex-amant pani roi się w żałobie.
On i piękniejszy, milszy w każdéj dobie,
Ma twardszą nogę, znacznie czuléj grucha,

XXXIX.

„Serce ma większe i słodszą ma duszę...”
Tu czytelnikom przypomniéć znów muszę,
Że to mojego bohatera zdanie.
Ja wstydem płonę i cierpię katusze
Na myśl, że przy nim i mnie się dostanie!
„Więc, — prawił Hassan, — im prędsze zerwanie,

XL.

„W tém większą świeżość moje siły zbroi.
Sytość jedynie myśli i rozważa.
Podczas gdy przyjaźń w zawieszeniu stoi,
Boleść wspomnienia w nadzieję się wraża,
Jak chore dziecko w usta siostry swojéj.
Kto patrzy sercem, rozum mgłą zakaża.

XLI.

„Wstręt to nienawiść. — Mnież znienawidzono?
Mnie? Ależ za co? Pytam o motywa.
Kobieta powie: „płaczę, nieszczęśliwa.”
Ach i mnie także płaczem wzbiera łono,
Słabnę, ratunku! żal wskroś mnie porywa,
Aż nie śmiem prosić, by mi przebaczono.

XLII.

„Duszę mam czystą, choć ciało się kala.
Ależ, powiedzą, ten sposób jest zdradny,
Ileż to razy dla kobiety ładnéj
Traci się wszystko, nic się nie ocala!
Fałsz, jako żywo, kalembur szkaradny,
Człowiek uczciwy omija go zdala.”

XLIII.

Owóż się Hassan bronił w sposób taki,
Pewnie to jeszcze we Francyi się działo,
Gdy przy odjeździe myśl po nad wiatraki
Czapkę mu z ucha podrzucała śmiało.
Że jednak zdania bronić mu się chciało.
Snać czuł w swych wnioskach sens nie bylejaki.

XLIV.

Miłość traktował według katechizmu.
Dbał o pozłotę dla swego sofizmu,
Dbał i o nerwy. U niego wesele
Był to szczególny rodzaj paroksyzmu: —
Trwożyć nie śmieszyć dano mu w udziele.
Ani téż krzyczał, ni łez ronił wiele.

XVL.

Bladość niezmierna, to znów lekkie drżenie,
Konwulsya w gardle przy jakichś zaklęciach,
Lub słów bez związku ciche wymówienie —
Oto i wszystko w serca przedsięwzięciach.
Nawet metresa, mając go w objęciach,
Czuła w nim tylko bezwładne omdlenie.

XVLI.

Lecz po téj ciszy dziwacznéj i śmiesznéj
Nastawał wybuch okrutnych zapałów.
Palił więc donnie setki madrygałów,
Słodki jak miodek, czuły i ucieszny,
Choć dosyć ciężki wśród pieszczot i szałów.
Mógł się spowiadać w téj chwili, bezgrzeszny.

XVLII.

Nie szczędził wtedy zwierzeniom szturchańca:
Wszystkie uczucia, jakie świat pamięta,
Troski, obawy, miłość, wiara święta,
Ufność, nadzieja, — wszystko szło do tańca.
Sam konfesyonał w rękach penitenta
Równie długiego nie widział różańca.

XVLIII.

Ach, to niedola, gdy serce się kruszy!
Wszak je z żelaza natura odlała.
By ciało złączyć z bratnim wrogiem duszy,
Że Bóg tak zrządził, rzecz dziwna się stała!
Węzeł gordyjski doczesnych katuszy
Miecz Aleksandra tu niechaj podziała!

XLIX.

Lecz dusza z ciałem zawsze idą w rzędzie,
Jak wiersz klasyczny, jak woły po parze,
Jedno przy drugiem, dopóki świat będzie.
To wpiera: „winnoś”, drugie: — „tyś jest w błędzie!”
O jakże razem nędzni gospodarze!
Czy nam ich zatarg lepszą drogę wskaże?

L.

Aby dać dowód, dowód jasny, żywy,
Że świat ten zły jest — dosyć jest wyłożyć,
Iż chcąc tu zostać, należało stworzyć
Świat całkiem inny, mglisty, śmieszny, ckliwy,
Który, by więcéj był wart, niż prawdziwy,
Mógł był nie istniéć, zanim musiał ożyć!

LI.

O tak, wierzajcie, roskosz to zawodna,
Gdy dusza spija wino zmysłów do dna;
Pieścić swe żądze na nic się nie przyda,
Ciskać klucz serca, jak młoda Elfryda,
W toń oceanu — rzecz w skutki nie płodna.
O, w takich chwilach szczęśliwym się wyda.

LII.

Kto, jak ów wezyr, strzegący sułtanki,
Mieczem się dzieli od swéj kurtyzanki.
Szczęśliwy ołtarz, gdzie zniknął bluźnierca,
Szczęśliwy człowiek, co wszystko uśmierca
Ze zgonem uciech, co w oczach kochanki
Nie płakał nigdy, lecz śmiał się od serca. —

LIII.

Przepaść tak wielka! Pochyłość tak śliska!
Czuła kochanka tak z siostrą jest blizka,
Tak często przyjdzie z skargą i pieszczotą,
Swe serce czule do mego przyciska, —
Czyż dziwna słabość przed taką istotą?
Na słodkiéj drodze zbieram szczęścia złoto.

LIV.

Biedniśmy wszyscy! A kto pożałuje
Tego, co zrobił, musi płakać skrycie.
Cios wisi srogi. Pijany w zachwycie
Śmieje się z wzgardą, bo trwogi nie czuje.
To droga świata; ci, co znają życie,
Rzekną, iż pewno lepiéj sen smakuje.

LV.

Ach, spać i marzyć! Chwila upragniona,
Gdy w życia czczości sen boski zamieni
Swój cudny przysmak w złoty deszcz promieni,
Świeży jak rosa, syn nieba, jak ona,
Ptaszynka nocy, co w locie natchniona
Nurza swe skrzydła w żywych gwiazd bezdeni.

LVI.

Gdybyż na zawsze usnąć można było!
Gdybyż lunatyk wśród sennéj pogoni
Nie tłukł o kamień rozpalonéj skroni,
Pchnięty natury bezlitosną siłą!...
Gdybyż miéć pancerz, co zawsze obroni!
Gdybyż się miłość jak głód nasyciło!

LVII.

Czyż Manon Lescaut zaraz w pierwszéj scenie
Nie jest tak ludzką, tak istotnie żywą,
Jak gdyby była postacią prawdziwą?
Czyż Heloizy nie mamy téż w cenie,
Chociaż to tylko zwyczajne zmyślenie?
Oj wy, fantaści! drwicie, jako żywo!

LVIII.

Czemu rzucacie widma oświetlone
Na czarną nocy bezsennych zasłonę?
Wszak w przebudzeniu trza rozbrat wziąć z niemi.
Żądza się czuje przybitą do ziemi,
Jak ranny orzeł, co oczy zamglone
Zwraca do słońca z skrzydły otwartemi.

LIX.

Manon! O sfinksie! O dziewczę syrenie!
O Kleopatro, kobiecych serc wzorze!
Lube twe dzieje czytane są może
Przez samych stróży na świętej Helenie. —
Temci prawdziwsza w bezwstydnym ferworze!
Nie warteś nóg jéj ściskać, Kleomenie![1]

LX.

Ty mnie tak bawisz, jak Tybercyusz nudzi.
Ufam ci, kocham, choć wstręt we mnie budzi
Twoja przewrotność. Pysznaś w swym zachwycie
Dla uciech, złota! Czuję całe życie
W twém każdém słówku. Najszaleńsza z ludzi,
Ożyj, a stanę na marzeń mych szczycie!

LXI.

Ach czytelniku, przebacz mi, zabrnąłem
Baję od rzeczy, z krzywdą méj powieści,
Popełniać niecne hiatusy jąłem,
Czas, bym już wrócił nakoniec do treści.
Zgromiłem siebie, co się tylko zmieści:
Otóż ciąg dalszy... Na czém to stanąłem?

LXI.

A! Hassan, rzekłem, był niepowściągliwy.
Za hasło „wszystko lub nic” mu służyło.

Dla mnie to jednak dziwoląg prawdziwy,
Jak nie dać duszy, gdy ciała się zbyło?
Wszak jedno dymem, drugiem ogień żywy.
Nie wiem, czy serce chrześciańskie w nim biło,

LXIII.

I nie wiem nawet, czy miał jaką wiarę;
Czy komu zwierzał czułe tajemnice,
I zkąd we Francyi szły doń na ofiarę
Jego chwilowéj żądzy niewolnice,
Ani co myślał; kto mu zadał karę
By klął i miłość, i przyjaźń — zwodnice!

LXII.

Lecz raz wieczorem, gdy, trapiony splinem,
Dzieło Gallanda wziął do rąk przy szklance,
Bóg chciał, by znalazł tam, ku niespodziance,
Opis, jak sułtan po jednéj sułtance
Mordował codzień. Natchniony tym czynem,
Wkrótce się potém stał muzułmaninem.

.

O każdym nowiu żyd-sęp do Hassana
Wiódł w krzywych szponach dwie nagie dziewice.
W końcu miesiąca, każdéj kąpiel dana,
Syta, z cekinem, zawoalowana,
Mogła do woli przebiegać ulice.
System to ludzki, jak na niewolnice.

.

W ten sposób Hassan, czułéj duszy gwoli,
Czterykroć w tydzień miłością się krzepi.

Że po turecku nie umiał, tém lepiéj,
Mógł po francuzku omdlewać do woli.
Nazajutrz, żegnam. Wnet w odźwiernéj roli
Stara arabka drzwi przed nim odczepi.

LXVII.

Dziwném to bardzo niejednemu zda się;
Tych, co wyśmieją ten system, znam wielu.
Hassan przeciwnie, dotarłszy do celu,
Był tak szczęśliwym, jak nikt w ludzkiéj masie;
Ztąd, czytelniku, daruj, lecz w wywczasie
Czeka snu właśnie na miękkim fotelu.

LXVIII.

Sen nie przybywa, lecz to zachwycenie,
Co jest mu siostrą lub kochanką raczéj,
Która, choć czuwasz, da ci zapomnienie
I obłęd serca, i rozleniwienie,
I pewnym jesteś, żeś spał, nieinaczéj, —
Cóż Morfeusza piękność przy niéj znaczy?

LXIX.

Jest to sen duszy nie ciała. Człek pali,
Rusza się, ziewa, choć śpi wyśmienicie.
Żyje, a jednak to śmierć, a nie życie.
Przy dobrych chęciach, choć miłość jest w dali,
Można i do niéj być skłonnym w zachwycie!...
Znowu mi głupstwo pud pióro się wali.

LXX.

Czyście widzieli w głębokIm wąwozie,
Jak stary bażant po brzuchu się drapie,

I trawiąc winko, co przedtém wychlapie,
Kurczy się w słońcu i jak kantor sapie?
Wszystko mu w środek kurczy się w téj pozie.
Czyż nie jest bażant ten w apoteozie?

LXXI.

Gdy, czytelniku, zwiedzisz świętą ziemię,
Patrzaj pod nogi: Ujrzysz rój palaczy,
Każdy z nich stary i każdy z nich drzemie;
Tam, gdzie hebrajskie chowało się plemię.
Cóż żyć i skonać bez skargi im znaczy?
Rzekłbyś — to bogi, a to ród żebraczy.

LXXII.

Mówią, lecz rzadko, zazwyczaj w skupieniu
Leżą półnadzy, z głową na kamieniu,
Nie mając grosza, nie myśląc, że głodni.
Zbudzisz ich, nazwą cię psem w oburzeniu;
Zdepcesz ich, chętnie dopuszczą do zbrodni.
Nie gardź-że nimi, bo ciebie są godni.

LXXIII.

Jest to zasadą mahometanizmu
Obdarzać szczęściem bezmyślne istoty.
Czemuż tak nie jest w prawach chrystyanizmu?
Znam niejednego, co wart takiéj psoty,
Umarłby pewnie szczęśliwy z głupoty.
Ach, otóż nowy lapsus barbaryzmu!

LXXIV.

Mahometaństwo drażni moje nerwy.
Trzać było słownik do ręki wziąć pierwéj.

Niestety, jednak trafiam na zawadę,
Pióro mi spada, depcę je — nic z werwy.
Zły więc, od muzy robię rejteradę,
I gasząc świecę, do łóżka się kładę.

LXXV.

Szczerość ta państwa napewno rozczuli:
Mój Hassan goły, ja jestem w koszuli.
Nawet domowe zdradzam interesa;
Rzadka otwartość! Gdzież zmierzam u biesa?
Jak się otrząsnąć nareszcie z téj kuli?
Tak wiódł Eneasz ojca Anchizesa.

LXXVI.

Eneasz, sapiąc, chwiał się na wsze strony,
Ale Kreuza zostawała w tyle.
„Dlaczego stajesz?” — zwrócił się do żony.
— Kładę podwiązki! — odpowiada mile.
„Kładź więc i przychodź, bom bardzo zmęczony:
Gotówem ojca upuścić za chwilę.

LXXVII.

Wnet czytelnikom rzecz całą objaśnię.
Anchizes — powieść, a pani Kreuza,
Idąca z tyłu, to moja jest muza.
Chcę dążyć naprzód, ona staje właśnie.
Goni motylki — oto jéj ekskuza!
Na takiéj drodze werwa rychło gaśnie!

LXXVIII.

Eneasz z żoną ma trudne zadanie,
Lecz on jest bez niéj, jak ciało bez duszy.

Anchizes przytém ciężki niesłychanie,
Stary, gderliwy; nadomiar katuszy
I Troja w ogniu. Nim żonkę więc wzruszy,
Lepiéj postąpi, gdy na miejscu stanie.






PIEŚŃ DRUGA.


Co to jest miłość? — Zamiana dwóch fantazyj,
zetknięcie dwóch naskórków.Chamfort.


I.

A no więc słusznie od głupców usłyszę,
Że piórem tylko bawią się hołysze.
Jeśli niém z nudów piszący się durzy,
Warto je spalić; lecz kto z fachu pisze,
Bodaj czy światu gorzéj się zasłuży
Od kurtyzanek, prawników lub stróży.

II.

Kocham się w wierszach. Nieśmiertelna mowa!
Może ja bluźnię? Więc mówię to z cicha:
Kocham ją wściekle! I cóż, że jéj słowa
Głupiec z niechęcią od siebie odpycha!
Piękna, przeczysta, Bóg dla nas ją chowa!
Świat nią nie włada, choć słucha i wzdycha.

III.

Wiedzcież wy wszyscy, wy, co tak wytrwale
Chcecie kłaść własny skalpel w nóż drewniany,

Wy, co tak często w rzeczy napisanéj
Szukacie twórcy, jak amant, co w szale
Z listu kochanki roi łzy i żale,
I marząc, słyszy jéj głos ukochany, —

IV.

Wiedzcież: to serca spowiedź i westchnienia,
Gdy ręka pisze; — to serce w zachwycie
Tak się rozchyla, mięknie, rozpromienia,
Jak ów wędrowiec, rad na góry szczycie.
Więc lubo z wierszy wy nieraz zadrwicie,
Cóż nam zastąpi roskosze tworzenia?

V.

Mniejsza o wartość! Wszak niepowołani
Wdzięk muzy cenią. Głupcom imponuje,
Piękna jest dla nas, bośmy rozkochani.
Kraczcie, krogulce, gryźcie — fraszka dla niéj!
Poeta w niebie, a gdy wam wskazuje
Drogę, to znaczy, że sam ustępuje.

VI.

Wpierw przy kądzieli ruszajcie się biedzić
I róbcie z żaby wołu, co sił stanie,
Nim książka zmusi was: „wierzę“ powiedziéć.
Choćby najbliżéj przyglądał się ranie,
Cały czas straci niewierny, chcąc wiedziéć,
Czy Chrystus znalazł na krzyżu skonanie.

VII.

Czyliż bo książki jak sen nie odurzą?
Książka jest tylko jedném mgnieniem przecie,

Ptaszkiem, co śpiewa, mknąc daléj, lub różą,
Którą się wącha i rzuca na śmiecie,
Gościem, którego nieraz przyjmujecie,
Ale z nim jednak mówicie nie dużo.

VIII.

Dziś się naprzykład ubrdało mi w głowie,
Bym w samych sekstach powieść tę zrymował.
Macież ją gromić? I za cóż, panowie?
Cóż ona winna, żem tak ją zbudował?
Ależ to kopia z Byrona, ktoś powie;
A czy Pulci’ego on nie naśladował?

IX.

Czytajcie włochów, fakt jasnym się stanie:
Nic jest niczyje, wszystko wszystkiém włada.
Jakiż naiwny ten, co opowiada,
Że on potrafi stworzyć nowe zdanie!
Toć ono było za dziada — pradziada!
Sadzić kapustę — to naśladowanie!

X.

Biedna Laforet[2] wszak liter nie znała,
A jakże silnym policzkiem jéj chwała
Niepowołanych mędrków piętnowała!
Moljer jéj słuchał, gdy brał się do pióra.
Jakże drwi z ludzi ta prosta natura,
Kiedy wybucha szczerym śmiechem gbura!

XI.

Nie chciał jéj czytać wierszy o Alceście.
Jabym to zrobił, gdybym je był spłodził.
Dowcip, koncepty niecobym uszkodził,
Lecz sens najlepszy, najpiękniejszy wreszcie,
Trafiłby w serce, jak w sercu się zrodził.
Krzykaczom wieku rzekłbym: — resztę bierzcie!

XII.

Pocóż kochanek w nocy i w dzień czuwa?
Poco poeta bólem się zatruwa?
Czego chcą w zamian, co złożyć im w darze?
Jedną łzę tylko — i niebem lśnią twarze,
I sława, talent z téj łzy na nich sfruwa,
Geniusz z miłością przez nią idą w parze.

XIII.

Skończyłem pierwszą pieśń. Znów odczytuję.
Rzecz wcale inna, niż chciałem, sam czuję.
Niéma nic z tego, co mogło być święcie,
Gdybym plan usnuł, nim przyszło poczęcie.
Rozpacz mnie gnębi i złość mnie przejmuje!
Szczęściem, że sensu dość w rymów odmęcie.

XIV.

Są utrapieńców dwojakie postacie:
Jeden, jak szatan piękny, i jak żmija
Zimny, wyniosły, zawsze kopia czyja.
Na jego sercu samotném spotkacie
Samą namiętność, żądzę w ludzkiéj szacie;
Jego ambicya tylko złotu sprzyja.

XVI.

Nic go nie bawi, nie zna przyjemności;
Kochając siebie, chce cudzéj miłości;
Patrzy, jak słońce igra z jego cieniem.
Gdy woda gładka, staje nad strumieniem
I szuka bólów i dolegliwości,
By im, jak Narcyz, przyjrzéć się ze drżeniem.

XVI.

Swym ideałem jest sam. Gdzie się zdarzy,
Bada swe czyny, każde słówko waży,
Bo trzeba przecie, by ludzie mówili:
„Robert Lowelas przechodzi w téj chwili!”
Niech świat się kręci w koło téj potwarzy,
Oś świata — biegu wstrzymać się nie sili.

XVII.

Za awanturką, procesem nie goni.
Gdy ojciec kona, sam pot mu obciera,
I tylko szepcąc, nóżkami przebiera.
Szczerszy kochanek, gdy rączkę ma w dłoni,
Tak ją uściśnie, że aż się wydziera:
Lecz on, światowiec, — a niechże Bóg broni!

XVIII.

Któż jego duszy tajniki odgadnie,
Skoro je w własnéj głębi chowa na dnie?
W obmowach, śmiechach, żalach cóż się mieści?
Ślad pojedynków zadawnionej treści;
Jakaś na piersi oznaka mu spadnie,
Jakiś krzyż czarny, jakiś jęk niewieści...

XIX.

Lecz jakże wszyscy milkną, gdy się zjawi!
Klarcia zaczyna cierpieć, a chór prawi:
Jak piękny! Mistrz zaiste, jak lśni zdala!
A jeśli Klarcia go niedość wychwala,
Mówi, że umrze... Może się pokrwawi, —
Więc Klarcia kona, a jego ocala.

XX.

To utrapieniec, serca pozbawiony,
Ma łapy kocie i krogulcze szpony.
Nigdy miłości nie poił się czarem,
Pogardza bólem, jak gawiedzi gwarem.
Od ludzi tylko spokoju spragniony,
Jest Lowelasem, lecz byłby Cezarem.

XXI.

Czy jest szczęśliwy? Nie pytajcie o to.
Wszak on sam nie wie. Kazałeś żyć, Boże,
Więc umrze taką, jak powstał, istotą.
Z wejrzeniem łani i czulszy w pokorze
Od króla puszczy. Cóż, gdy lew z tęsknotą
Mówi, że lwem jest — łanią być nie może.

XXII.

Jest to syn wieku. Na biegunie świeci
Ta gwiazda, wabiąc kształcące się dzieci.
Richardson da mu setki komentarzy,
Dla dziatwy książkę z jego życia skleci.
Jego potworność na szpaltach brewiarzy
Młodzieńcze dłonie i serca poparzy.

XXIII.

Don Juan francuz, figlarz pospolity,
Co drwi z kamiennéj mary, pjany, syty,
I tylko wszędzie szukający wina,
Co nad swym ojcem przewodzić zaczyna,
Co szydzi z Boga, hulanką przeżyty, —
Ten ledwie w cząstce typ nasz przypomina.

XXIV.

Ale jest inny, piękny, poetyczny,
Bujał on niegdyś nad Mozarta snami,
A w cudnym blasku nocy fantastycznéj
Hoffman go widział, jak szedł w takt muzyczny,
Choć odwzorować go nie mógł dźwiękami,
Szekspir by znalazł go dziś między nami.

XXV.

Dwudziestolatek na łączce spoczywa,
Jak geniusz piękny, jak miłość marzący,
Jego kochankę w zachwycie sen wzywa,
Jego serduszko — gałąź ledwie żywa,
Szczep, co upada z drzewa życia drżący,
Cierpieć i kochać, jak Chrystus, pragnący.

XXVI.

Oto go widzisz: w kobiecych łzach tonie,
Tu na przyrody, jak on pięknéj, łonie;
Świat pieści w sercu, i słaby, pomocy,
Podpory żąda, jak bluszcz w listków zgonie
I jak eolska arfa, wśród niemocy,
Kładzie swą duszę na usteczkach Nocy.

XXVII.

Teraz się pyta łzawemi oczyma,
Dlaczego serce wzdycha, choć żądz niéma?
Aniołem stróżem chce być wśród pieszczoty.
Do snu kochankę tuląc, lirę trzyma,
Do uśmiechniętych niesie kielich złoty,
By czerpać szczęście pośród ich pustoty.

XVIII.

Teraz, pod niebem Francyi, piękny, młody,
W dwudziestym roku jak Krezus bogaty,
Z nadzieją biegnie na łono przyrody.
Kochany kocha, otwarty jak kwiaty,
Pełen słodyczy i pełen pogody,
Sama niewinność wśród anielskiéj szaty.

XXIX.

Czyliż możecie zgadnąć bez zawodu,
Jaki los niebo temu dziecku dało?
Miłość, go wabiąc, przyrzeka być stałą,
Los myśli o nim, — poezya za młodu,
Z uśmiechem leje ambrozję nań białą,
Na włosy, słodsze, jaśniejsze od miodu.

XXX.

To jego pałac, niewolnicy, sioła,
Góra, las, rzeka — wszystko dookoła,
Słuchając echa, imię jego wtórzy.
Jego ten klasztor, ta wieś jemu służy,
Gdziekolwiek idzie, spotyka anioła,
Co nim bezpiecznie kieruje w podróży.

XXXI.

Cztery księżniczki nie szczędzą mu grotów.
Gdyby królowéj zapragnął był jakiéj
I z nią trzech zamków, miałby bez kłopotów.
Przy jego skarbach żyd ołysieć gotów.
Zbożem z swych plonów mógłby bez poznaki
Karmić po drodze spotykane ptaki.

XXXII.

Owóż ten człowiek w szynku spędza życie,
Siedząc pod piecem wśród grona węglarzy,
Popiół mu z kurzem czerni się na twarzy;
To znów go drżącym i bladym widzicie,
Jak z pod latarni zrywa się o świcie,
Gdzie spał w krwi cały za śladem nędzarzy.

XXXIII.

To znów się wspina po złotej drabinie,
By wnet się znaleźć u drzwi buduaru;
To prostytutce nie szczędzi z ust żaru,
Choć tam z balkonu dla niego jedynie
Donna Elwira, smutna, pełna czaru,
Pali swą świeczkę o późnéj godzinie.

XXXIV.

To do służącéj znów idzie w konkury,
Kryjąc pod płaszczem lokaja drżącego;
To go widzicie zakamieniałego,
Gdy spycha w rynsztok trupa ojca, który
Rękoma we krwi chwyta za te mury,
Gdzie jeszcze ciepła hańba córki jego.

XXXV.

I coż wy na to? Ach, pewnie myślicie,
Ze ten mąż wielki to świata ofiara;
Że jest to może jaki nowy Lara,
Nieoceniony dotąd należycie?
Że o uznanie gdy próżno się stara,
Złem za złe płaci i życiem za życie?

XXXVI.

Jesteście w błędzie! Nawet wśród bezdroża,
Nigdy nie myślał, że był zapomniany.
Jeżeli ranił, nawzajem miał rany,
Nigdy fal nie czuł spienionego morza,
Tak, jak go nigdy przyjaźni kłamanéj
Nie opętała wężowa obroża.

XXXVII.

Tak! Bo to wasze ukochane dziecię;
Z dóbr swych, z zaszczytów, nie stracił nic w świecie,
Przed Bogiem, ludźmi, w swéj ławce zasiada,
I choć źle robił, nikt tego nie bada.
Wy geniuszowi tak w nim hołdujecie,
A to Don Juan w serce wam się wkrada.

XXXVIII.

Tak jest, Don Juan! Tajemnicze imię,
Które świat cały, nie pojmując, pieści,
Imię potężne i takie olbrzymie,
Że niema chyba poety, co w rymie
Nie chciałby spisać całéj jego treści,
Pewien, że w sławnych rzędzie się pomieści.

XXXIX.

Ach, tam do licha! Ja sam, wielki cieniu,
Pocóż cię tutaj określam w natchnieniu?
I zkądeś do mnie spłynął niespodzianie?
Ztąd, że smakując w klątwach i szykanie,
Nikt cię nie kochał, a ja w uniesieniu
Czczę cię, jak Blondel króla, Don Juanie!

XL.

Gdzież jest twój dla mnie rumak wiatronogi
I któż mi zechce podać płaszcz turysty,[3]
Bym cię w łzach gonił, zwodzicielu srogi?
Któż mi roztworzy ów rejestr sążnisty,
Gdzie ślad téj długiéj, a takiéj czczéj listy
Twoich zapomnień wśród miłosnéj drogi?

XLI.

Imion niewieścich cudnych trzy tysiące!
A na nich wszystkich twe łzy świecą drżące
I żar twéj duszy; te serca zapały,
Które ze zgonem twym, promieniejące,
Poszły do nieba, jako anioł biały,
W tych trzech tysiącach imion ocalały.

XLII.

Wszak cię kochają te puste dziewczęta,
Któreś przyciskał do serca ze stali.

Wiatr, co cię porwał, z nich każdą obali,
A przecie każda o tobie pamięta,
Choć ją w dzień jeden twój przesyt oddali:
Każda ci życie dała, pominięta!

XLIII.

A ty, biedaku, coś robił ty z niemi?
Doloż! ty także kochałeś je pono!
Ty, któryś, party żądzami nowemi,
Z swych nocy wiecznych chciał słońca na ziemi
I zawsześ pytał z miną roztęsknioną
Do saméj śmierci: „może to już ono?”

XLIV.

Badałeś lasy, tonie i opary,
Rosy poranne, łąki — wszystko, wszędzie,
Czy gdzie kobieta twéj duszy nie będzie?
Za narzeczoną brałeś senne mary
I ryłeś w sercu tłumu, pełen wiary,
Że swego Boga znajdziesz w ofiar rzędzie.

XLV.

I czegoś pragnął? Świat dziś jeszcze bada,
Choć trzy stulecia dążą ku końcowi.
Sfinks chciwie pyta — nikt nie odpowiada.
Wiedzą, jak w życiu czas liczyć wypada,
Cyrklem swe niebo mierzyć są gotowi,
Lecz, czegoś pragnął, żaden nie odpowie.

LXVI.

„Jakaż-to, mówią, kobieta nieznana,
Która go jedna poskromi w zapale?

Któréj tak szukał od nocy do rana?
I gdzież się kryje ta niewywołana?
Cóż to za węzeł połączył ich trwale,
Że ją chce śledzić tak zapamiętale?

XLVII.

Czyż pośród tylu piękności nie była
Żadna piękniejsza, bardziej wyjątkowa,
Coby choć w części fikcyę zastąpiła?
Gdzież ten ideał? Gdzie ta białogłowa?
Poco przed nami jéj postać się chowa?”
Niestety! Żadna jéj wdziękiem nie lśniła.

XLVIII.

I ta gonitwa cię zmęczyć nie może.
Bóg ci tak kazał, więc biegniesz w pokorze,
Kształtów swéj mary nie tracąc w pogoni.
Aniś się cofnął, jak orzeł, nim z błoni
Nie porwie łupu, jak grom, co w przestworze
Wpierw huknie, zanim się skryje w chmur toni...

XLIX.

Choć świat się starał być ci złym prorokiem,
Chociaż cię mierzył głupim, drwiącym wzrokiem,
Tyś nań spoglądał, jakim był, bez złości.
I przebywałeś wciąż te góry czczości,
I coraz młodszy, chciwszy z każdym krokiem,
Ssałeś zbiedzoną pierś rzeczywistości.

L.

I modrooka w puchach otomany
W wonne objęcia do pieszczot cię brała,

I czy to chłopki, czy królewny ciała
Były ci drogie — nawet kurtyzany,
Choć nieraz z innym jawnie cię zdradzała. —
Tak chce brylantu górnik z szybu ściany.

LI.

Byłeś w Paryżu, Florencyi, Madrycie.
W pałacach magnat, na rozdrożach złodziej;
Ani cię złoto, ani czas obchodzi.
Z przechodniem nucisz piosenkę w zachwycie
I prosisz Boga, chcąc kochać to życie,
Niechaj cię tylko wolnością nagrodzi.

LII.

I znajdowałeś wszędzie prawdy wstrętne,
Nic, czego chciały twe żądze namiętne.
Wieczysta hydra swe zęby ci szczerzy,
A gdy twój rumak życie przygód mierzy,
Patrzysz w to morze burzliwe i mętne
I szepcesz z cicha: „Tu perła ma leży.”

LIII.

Skonałeś pełen nadziei w tym szale,
O własne ślady ani dbając wcale,
Choć krew znaczyły, a i łez niemało.
Większy niż niebo, niż życie — wytrwale
Traciłeś piękność, geniusz, sławę całą,
By znaleźć słońce, które nie istniało.

LIV.

I gdy się zjawił ów gość marmurowy,
Tyś mu dłoń podał odważnie, bez drżenia,

Ostatni festyn pozbawił cię głowy.
Padłeś, symbolu człowieka wzorowy,
W lewą dłoń biorąc czarę upojenia,
A prawą kładąc na dłoń Przeznaczenia.

LV.

Teraz czytelnik pojmie, jak należy,
Na jakie wpada marzyciel bezdroże,
Co za takiego śladem mistrza bieży.
W tych krótkich słowach rzecz całą wyłożę:
Co Juan kochał, Hassan kocha może,
W co Juan wierzył, Hassan w to nie wierzy.






PIEŚŃ TRZECIA.
Dokąd zmierzam? Gdzie jestem? Klasycy
francuzcy.


I.

Klnę się na Boga, że chciałem gorąco
Streścić jedynie baśń następującą.
Baśń ta ponętną mogła w pewnéj mierze
Dać czytelnikom rzecz o bohaterze;
Miast pchnąć do lotu serca pieśń marzącą,
Jam jego życiem się zajął zbyt szczerze.

II.

Taktykę własną wybornie poznaję,
Trojaką cnotą zbieram pracy plony:

Byłem zbyt krótki, długi lub wprost baję;
Plan, treść, bohater — wszystko w opak staje,
Tak jak ten placek niedość wypieczony,
Z jednéj surowy, dobry z drugiéj strony.

III.

Nie mym udziałem było grać w teatrze.
Choćbym miał nawet warunki najrzadsze,
W jakiejżbym roli wystąpić mógł śmiało,
Gdy na potknięcie takich mężów patrzę,
Co lat dwadzieścia pędzą myśl zuchwałą,
Pewni że z biegu wyjdą zawsze cało?

IV.

Śmiać mi się teraz radzą towarzysze,
Chcą, bym pozrywał liry mojéj struny,
Bym się Hassana wyparł i Namuny.
Lecz baśń istniała; więc choć drwiny słyszę,
Pokrótce streszczę ich losów piołuny, —
Niechaj je sobie kto zechce opisze.

V.

Manię miał pewien muzułmanin młody
Co miesiąc płacić za dwie niewolnice.
Z każdą z nich trzykroć spijał uciech miody,
Poczém obiedwie szły precz na ulicę,
Obdarowane i pełne swobody.
Miast nich, po inne słał na targowicę.

VI.

Była w téj liczbie dzieweczka, porwana
Z ulic Kadyksu od możnéj rodziny.

Jakiś grek, stary łotr, pewnego rana,
Zdawna już ceniąc wdzięki téj dziewczyny,
I że rodzina jéj była mu znana,
Wziął ją na spacer i skradł, bez jéj winy.

VII.

Hassan Hiszpanki kochał całe życie,
Téj zaś wdziękami był oszołomiony;
Worek pistoli wręczył jéj w zachwycie,
I dobrém słowem darząc należycie,
Sam ją na okręt zawiózł, rozczulony,
Aby w rodzinne mogła wrócić strony.

VIII.

Ale Hiszpanka ranną była w serce.
Zrazu potulnie szła w zmysłów rozterce,
Bo czuła piękna, że kocha go szczerze.
Nagle mu rzecze: Ja tobie nie wierzę!
Moje uczucia depecesz w poniewierce,
O, i nie z serca twa litość się bierze.

IX.

Poszła do portu milcząca i cicha;
Z woreczkiem w ręku siadła, ani wzdycha.
Lecz gdy uczuła, że z morza wiatr wieje,
Że okręt żagle od brzegu odpycha,
Serce jéj zmiękło, a tracąc nadzieję,
Spuściła woal i szczerze łzy leje.

X.

Wtém dolatuje brzęk kajdan. Żyd stary
Na targowisko wiedzie swe ofiary.

Sześć Afrykanek staje na dywanie.
Żyd złotych rybek chwali kupno tanie.
W promieniach słońca rosną tłumu gwary,
Ciała się kręcą, — słychać handlowanie.

XI.

Podwójnym trafem, Hassan téż przybywa;
Namuna wstaje, biegnie, żyda wzywa.
„Jestem blondynką — rzecze — lecz me ciało
Zyska na cenie, gdy barwa fałszywa
Zmieni mi włosy, — więc mi głowę całą
Zczesz, by niczyje oko nie poznało.”

XII.

Jak dla Kamila Konstancya przed laty,
Własnym sztyletem rozdziera swe szaty
I rzecze: „sprzedaj mnie teraz, o cenie
Pomówisz późniéj.” Co mówiąc, w arenie
Chwyta za łańcuch, przykuty do kraty,
I daje serce w zamian za spojrzenie.

XIII.

I gdyby prawda nie była mi drogą,
Rzekłbym, iż Hassan odkupił niebogą,
Gdy mu ją z targu żyd przywiódł znękaną;
Że się na zdradzie zbyt późno poznano,
I że od nieba rozkoszy noc błogą
Biednej Namunie w nagrodę krzywd dano.

XIV.

I rzekłbym, zwłaszcza, że Hassan dziś czuje,
Iż prędzéj — późniéj kobieta wygrywa;

Że miłość własna innym ustępuje;
Lecz traf jest możny, — przez niego to bywa
W życiu zaledwie jedna noc szczęśliwa,
Jak na dzień jeden sławę się zyskuje.
Grudzień, 1832 r.









  1. Kleomen, rzeźbiarz grecki, któremu przypisują Venus.
  2. Służąca Moliera.
  3. Mefisto i Faust podróżują w płaszczu magicznym (Vid. Faust, część pierwsza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfred de Musset i tłumacza: Bolesław Londyński.