Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pewnéj nocy, przy końcu sierpnia, właśnie podczas najsilniejszego moru w Medyolanie, don Rodrigo powracał do domu w towarzystwie swego wiernego Griza, jednego z tych trzech, czy czterech jego sług, którzy z całéj zgrai dawniejszéj jeszcze pozostali przy życiu. Wracali z pewnego, umówionego miejsca, dokąd zwykle schodzili się teraz jego przyjaciele, aby czas spędzać na wspôlnéj hulance i odganiać trapiące każdego niewesołe myśli, a w zgromadzeniu tém co dzień ktoś nowy się zjawiał, co dzień ktoś ubył z przyjaciół dawniejszych. Tego wieczora don Rodrigo był tam jednym z najweselszych; śmiał się i do śmiechu pobudzał, a zwłaszcza niesłychanie wszystkich ubawił wypowiedzeniem jakiéjś niby mowy pogrzebowéj na cześć don Attilia, którego mór sprzątnął przed dwoma dniami.
Jednak, wyszedłszy na ulicę, poczuł jakieś dziwne zmęczenie, osłabienie w nogach, ciężkość oddechu, palenie wewnętrzne, których przyczynę usiłował przypisać jedynie wielkiéj ilości wypitego wina, niewczasowi, gorącu. Przez całą drogę ust nie otworzył, a najpierwszym wyrazem, który wyrzekł po przybyciu do domu, było rozkazanie Grizowi, aby mu poświecił dla udania się do sypialnego pokoju. Kiedy tam weszli, Grizo spojrzał na pana, a spostrzegłszy, że ma twarz zmienioną, zaognioną, że oczy jego stały się jakoś dziwnie wypukłe i błyszczące, cofnął się i zatrzymał zdaleka; bo już teraz przecie lada łotr miał oko tak wprawne jak oko lekarza.
— Nic mi nie jest — rzekł don Rodrigo, który z miny i postawy Griza odgadł jego myśli. — Nic mi nie jest, powiadam, czuję się dobrze; ale co prawda piłem; piłem, być może, trochę za wiele. Bo téż to było winko! Lecz to nic nie szkodzi; byłem się wyspał, wszystko przejdzie. Spać mi się chce ogromnie... Zabierz-no mi z przed oczu tę świecę, bo mnie razi... znieść jéj nie mogę...
— Tak, to figielki wina — rzekł Grizo, stojąc ciągle zdaleka. — Ale niech-no się pan tylko położy, a zaśnie, to zaraz przejdzie.
— Słusznie mówisz, jeżeli zasnąć potrafię... Zresztą czuję się dobrze. Postaw-no tu koło łóżka, tak, na wszelki wypadek, ten dzwonek; w razie gdybym miał w nocy czego potrzebować... a pamiętaj, skoro tylko zadzwonię, przychodź natychmiast. Ale pewnie niczego potrzebować nie będę... No, wynoś już prędzjé tę przeklętą świecę! — dodał następnie, podczas gdy Grizo wykonywał rozkaz, o ile możności, najmniéj zbliżając się do pana. — A do czarta! czemu mnie jéj blask tak razi?
Grizo wziął świecę i, życząc panu dobréj nocy, wyszedł z pośpiechem, podczas gdy don Rodrigo już się wsuwał pod kołdrę.
Ale po chwili owa kołdra wydała mu się ciężką jak kamień. Zrzucił ją, cały się skurczył, chciał usnąć jak najprędzéj, bo naprawdę sen go morzył okropnie. Lecz zaledwie drzemać zaczynał, jakieś gwałtowne wstrząśnienie budziło go znienacka, jak gdyby go ktoś silnie uderzał, i czuł coraz większe gorąco i coraz większy niepokój. Znowu przywodził sobie na myśl upał sierpniowy, wino wypite, różne nadużycia, których się dopuścił; chciałby temu tylko, temu wyłącznie całą winę przypisać; ale z po-za téj myśli wynurzała się zaraz myśl inna, nieproszona, niewywoływana, ta, która wówczas łączyła się z każdą, od któréj, że tak powiem, żadne uczucie nie było wolne, która wciskała się do wszystkich rozmów, bo nawet do najbardziéj swawolnych, gdyż łatwiéj było z niéj sobie żartować, niż pominąć ją milczeniem: myśl o morowém powietrzu.
Po długiém przewracaniu się z jednego boku na drugi zasnął nareszcie i zaczęły go opanowywać jakieś sny dziwne, nad wszelki wyraz okropne. Tak w coraz nowe wpadając, zdało mu się wreszcie, że się znalazł w samym środku wielkiego kościoła, w tłumie niezmiernym; nie mógł zrozumiéć, jak się tu znalazł, dlaczego tu przyszedł, jak mógł coś podobnego uczynić, zwłaszcza w takich czasach, i to go przyprowadzało do wściekłości. Patrzył na otaczających i widział wszędzie dokoła jakieś twarze żółte, wynędzniałe, oczy zamglone i osłupiałe, wargi obwisłe; wszyscy ci ludzie mieli na sobie jakieś straszne łachmany, przez które miejscami przeświecało ciało, a na ciele ukazywały się bąble i plamy. — Na bok, hołota! — zdawało mu się, że woła głosem rozkazującym, patrząc na drzwi, które były daleko, bardzo daleko i groźnie brwi ściągając, choć się nie ruszał, a nawet starał się skurczyć, o ile możności, aby jak najmniéj miejsca zajmować i jak najmniéj ocierać się o wszystkie te brudne, wstrętne ciała, które już i tak zabardzo się doń domykały. Lecz żaden z tych hultajów nie chciał się usunąć, nie zdawał się nawet słyszéć tego, co on mówił; przeciwnie, ściskali go coraz bardziéj, a zwłaszcza jeden z nich, jak mu się zdawało, ciągle potrącał w bok lewy, pomiędzy sercem a pachą, gdzie czuł jakieś kłócie, jakiś ból i ciężar. A kiedy się nieco odsuwał, odwracał się od natręta, usiłując od niego się uwolnić, zaraz coś nowego, coś innego, coś, czego nie mógł zrozumiéć, w to samo miejsce kłóć go zaczynało. Nie posiadając się z gniewu, chciał pochwycić za szpadę, lecz w téj chwili zdało mu się, że w tłumie właśnie ta szpada podsunęła się w górę i że jéj-to gałka ciśnie go tak mocno; jednakże, dotknąwszy się do boku, szpady nie znalazł, tylko uczuł bardziéj bolesne ukłócie. Krzyczał, rozkazywał, był cały zdyszany, a pomimo to zebrawszy wszystkie siły chciał jeszcze głośniéj zawołać; gdy, na raz, zdało mu się, że wszystkie te twarze w jednę zwróciły się stronę. I on tam spojrzał; spostrzegł kazalnicę: najprzód z po-za poręczy jéj wychyliło się coś wypukłego, gładkiego, błyszczącego; potém podniosła się i ukazała wyraźniéj głowa łysa, potém dwoje oczu, potem twarz i broda długa, biała, wreszcie cała, aż po pas widzialna postać zakonnika: ojciec Krzysztof stał na kazalnicy. Don Rodrigowi znowu się zdawało, że mnich, powiódłszy piorunującym wzrokiem po zgromadzonych, zatrzymał go na nim i rękę podniósł i przybrał taką postawę, jaką miał kiedyś w jego zameczku, w téj sali na dole. Teraz i on również podniósł groźnie rękę i w gniewie szalonym siły wytężył, aby rzucić się naprzód, aby pochwycić za to ramię wzniesione do góry; jakiś głos, który od pewnego czasu głucho chrypiał mu w gardle, wyrwał się nagle na zewnątrz przechodząc w ryk wściekły. Ocknął się. Opuścił rękę, którą był podniósł naprawdę; przez chwilę trudno mu było zdać sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, a jeszcze trudniéj całkiem oczy otworzyć; bo światło dzienne, które już cały pokój zalało, raziło go niemniej od światła owéj świecy, na którą patrzéć nie mógł zeszłego wieczora; poznał swoje łóżko, swój pokój; zrozumiał, że to wszystko było snem tylko: kościół, lud, mnich, wszystko znikło; wszystko oprócz jednéj tylko rzeczy, oprócz owego bólu w lewym boku. Jednocześnie czuł gwałtowne bicie serca, szum i dzwonienie nieustanne w uszach, jakiś żar wewnętrzny i ciężkość w całém ciele daleko większą jeszcze niż ta, któréj doświadczał kładąc się do łóżka. Wahał się przez czas pewien, zanim spojrzał na to miejsce, gdzie go tak silnie bolało; nareszcie odsłonił je, rzucił lękliwe spojrzenie i... spostrzegł wstrętny bąbel sino czerwonawéj barwy.
Widział się zgubionym, skamieniał; przestrach śmierci go ogarnął, a jednocześnie silniejszy jeszcze przestrach monattów, obawa wpadnięcia w ich ręce, stania się ich łupem, zostania zawleczonym, wtrąconym do lazaretu. I szukając sposobu uniknięcia tego okropnego losu, czuł, że jego myśli dziwnie się plączą, czuł, że się zbliża chwila, w której tyle zaledwo zostanie mu przytomności, aby całkiem oddać się rozpaczy. Pochwycił za dzwonek i zatrząsł nim gwałtownie. Natychmiast zjawił się Grizo, który czuwał w przyległym pokoju. Zatrzymał się w pewnéj odległości od łóżka: spojrzał uważnie w twarz pana i z niej wyczytał odrazu, że się sprawdziły jego wczorajsze przypuszczenia.
— Grizo! — rzekł don Rodrigo, z trudnością siadając na posłaniu: — tyś był zawsze moim najwierniejszym sługą.
— Tak, panie.
— A ja zawsze wiele ci dobrego świadczyłem.
— Tak, jaśnie panie.
— Mogęż ci teraz zaufać!...
— O, pewno!
— Wiesz, Grizo, jam chory.
— Jużem to spostrzegł.
— Jeżeli wrócę do zdrowia, więcej ci jeszcze zrobię dobrego, niż robiłem dotychczas.
Grizo nic nie odpowiedział; stał nieruchomy czekając, aż się wyjaśni, do czego wszystko to zmierza.
— Nie chcę nikomu zaufać oprócz ciebie — ciągnął dalej don Rodrigo: — Grizo, zrób mi jednę łaskę.
— Jestem na rozkazy jaśnie pana — rzekł Grizo odpowiadając zwykłą formułą na to niezwykłe przemówienie pańskie.
— Wiesz, gdzie mieszka lekarz Chiodo?
— Wiem doskonale.
— To człowiek porządny; byle mu dobrze zapłacić, nie wydaje chorych. Idź do niego i poproś go do mnie: powiedz, że mu dam cztery, że mu dam sześć skudów za wizytę, a jeżeli będzie chciał więcéj, to i więcéj... ale niech tu przyjdzie natychmiast, a pamiętaj, bądź ostrożny, urządź wszystko tak, żeby się nikt nie domyślił niczego.
— Dobrze jaśnie pan mówi; trzeba wezwać lekarza — powiedział Grizo: — idę zaraz, za chwilkę już będę z powrotem.
— Słuchaj Grizo: daj mi najprzód trochę wody. Pić mi się chce szalenie; tu wewnątrz czuję takie palenie nieznośne.
— O; nie, jaśnie panie — odrzekł Grizo — trzeba zaczekać; nic bez lekarza. Taka choroba to nie żarty: tu ani chwili tracić nie można. Niech jaśnie pan leży spokojnie; lecę i wracam z Chiodo.
To mówiąc wyszedł śpiesznie i drzwi zamknął za sobą.
Don Rodrigo upadłszy na posłanie towarzyszył mu myślą do owego Chiodo, rachował jego kroki, obliczał, jak długo może zabawić, kiedy może wrócić. Od czasu do czasu spoglądał na swój bąbel, lecz za każdą rażą z pośpiechem, ze wstrętem głowę w inną stronę odwracał. Po niejakiéj chwili słuch wytężył, łowiąc każdy dolatujący doń odgłos i oczekując lekarza; a to wytężenie uwagi odrywało go od myślenia o swych cierpieniach i przez to samo nieco je zmniejszało. Nagle słyszy jakiś dźwięk, niby dzwonków, który jednak nie z ulicy ale z pokojów zdaje się doń dochodzić. Nadstawia ucha; dźwięk staje się coraz wyraźniejszy, a wraz z owym dźwiękiem słyszéć się daje stąpanie przyśpieszonych krojów: budzi się w nim podejrzenie straszne. Siada na posłaniu, słucha jeszcze uważniéj; w przyległym pokoju rozległ się jakiś stuk przyciszony, jak gdyby tam coś ciężkiego ostrożnie złożono na podłodze, już jednę nogę na ziemi postawił, jakby po to, aby się zerwać, aby uciekać; patrzy na drzwi. W téj chwili drzwi się otwierają: widzi dwie twarze zbójeckie, dwie postacie w czerwonem, brudnem, podartem ubraniu; dwaj monatti wchodzą do pokoju; widzi twarz Griza do połowy ukrytą za drzwiami, które przymknął po wejściu monattów i z po-za których spogląda na pana.
— A, zdrajco nikczemny!... Precz mi stąd łotry! Biondino! Carlotto! na pomoc! ratunku! mordują mnie! ratunku! — woła don Rodrigo; wsuwa rękę pod poduszkę, szukając pistoletu, który tam zawsze spoczywał; już go uchwycił, już go wyciągnął; ale, na jego pierwszy okrzyk, monatti biegną do łóżka: jeden z nich rzuca się na niego, wyrywa mu z dłoni pistolet, który ciska w kąt pokoju, jego zaś obala na posłanie i trzymając jak przykutego swemi silnemi rękami woła z wyrazem szyderstwa i złości: — ha, łotrze! ty śmiesz sprzeciwiać się monattom! sługom trybunału! ty śmiałeś rękę podnieść na nas, na wykonawców miłosierdzia! — Trzymaj go tam mocno, nim go zabierzemy — powiedział drugi monatto zbliżając się do wielkiéj, okutej szkatuły. Teraz już wszedł i Grizo, skierował się również do szkatuły i wraz z monattem zaczął zamek odbijać.
— Nędzniku! — wrzasnął don Rodrigo patrząc nań z pod ramienia tego, który go trzymał i szamocąc się w jego żelaznych objęciach. — Pozwólcie mi zabić tego łajdaka — mówił następnie do monattów — potém zrobicie ze mną, co się wam podoba. — I znowu z całéj siły zaczynał wołać na ratunek innych swych brawów; ale napróżno, bo nikczemny Grizo przed udaniem się do monattów dla zrobienia im propozycyi zabrania pana i podzielenia się łupem, wysłał ich daleko pod różnemi zmyślonemi pozorami niby z rozkazu samego don Rodriga.
— Cicho, cicho! nie bądź-że dzieckiem — mówił do nieszczęśliwego Rodriga oprawca, który go przykuwał do łóżka swemi silnemi ramionami. A następnie zwracając się do swego towarzysza i do Griza wołał: — pamiętajcie, dzielcie-no tam wszystko uczciwie, jak na porządnych ludzi przystało!
— Ty! Ty! — ryczał don Rodrigo widząc, jak Grizo się zwija, jak zamki odrywa, jak dostaje pieniądze, kosztowności, rzeczy przeróżne, jak dzieli na trzy części. — Ty, i po tém wszystkiém! — A szatanie przeklęty! O, ja mogę ozdrowiéć! ja mogę nie umrzéć! — Grizo nie odpowiadał ani słówka, a nawet o ile możności unikał zwracania się w stronę, z któréj dochodziły do niego owe wyrazy.
— Trzymaj go mocno — mówił drugi monatto — patrz, traci przytomność.
Tak było w istocie. Wydawszy krzyk rozdzierający, p0 ostatnim i jeszcze większym niż poprzednie wysiłku uczynionym dla odzyskania swobody, don Rodrigo padł nagle ubezwładniony i odurzony: patrzył jednak, jak oczarowany, wzdrygał się od czasu do czasu, jęczał.
Jeden monatto wziął go za ramiona, drugi za nogi i, zaniósłszy do przyległego pokoju, złożyli go na noszach, które tam pozostawili; potém jeden z nich wrócił, aby zabrać część łupu na nich przypadającą; następnie podnieśli opłakany ciężar i wyszli z domu.
Grizo jeszcze chwilę pozostał zbierając naprędce z pozostałych rzeczy to wszystko, co mu się przydać mogło; zrobił z tego wielki Węzeł i opuścił mieszkanie swego pana. Wprawdzie dobrze o tém pamiętał, aby się ani razu do monattów nie dotknąć, aby się trzymać od nich w takiéj odległości, iżby żaden z nich nie otarł się nawet o niego; ale teraz podczas tego ostatniego przetrząsania i zbielania, niewiele myśląc, chwycił leżące obok łóżka pańskie ubranie i potrząsł niém dla przekonania się, czy tam przypadkiem nie ma pieniędzy. Przypomniało mu się to jednak nazajutrz, bo, podczas gdy sobie hulał w najlepsze w jakiéjś szynkowni, nagle zaczęły go dreszcze przechodzić, zaćmiło mu się w oczach, opuściły siły, padł na ziemię. Odbiegli go towarzysze, dostał się w ręce monattów, którzy obdarłszy go ze wszystkiego, co miał porządniejszego na sobie i przy sobie, wrzucili na wóz; na wozie tym ducha wyzionął przed przybyciem do lazaretu, do którego jego pan został zaniesiony.
Zostawiając don Rodriga w tym przytułku niedoli, wypada nam teraz wrócić do innego człowieka, którego dzieje nigdyby nic wspólnego miéć nie mogły z dziejami tego pierwszego, gdyby się ów pierwszy sam o to tak usilnie nie starał; a nawet, rzec można, iż dzieje ich obu wówczas nie istniałyby dla nas: mówię tu o Renzu, którego zostawiliśmy w nowej przędzalni pod przybraném imieniem Antoniego Rivolty.
Przebywał tam w ciągu pięciu czy też sześciu miesięcy starannie ukrywając prawdziwe swe imię, potém, kiedy już nieprzyjaźń pomiędzy rzecząpospolitą a królem Hiszpanii stała się jawną a zatém ustała wszelka obawa, by biedny przędzarz miał być prześladowany lub wydany, Bortolo zaraz się doń zjawił, aby go zabrać i miéć znowu przy sobie, najprzód dlatego, iż go szczerze polubił, Powtóre zaś, że Renzo jako chłopak rozgarnięty i biegły w rzemiośle, był wielką pomocą dla takiego factotum, a nie mógł marzyć nawet o zastąpieniu go kiedyś przy właścicielu przędzalni, dla téj prostéj ale smutnéj przyczyny, że pióra w ręku trzymać nie umiał. Ponieważ do tej ostatniéj przyczyny Bortolo przywiązywał pewną wagę, zatém i my nie możemy pominąć jéj milczeniem. Być może, iż czytelnicy woleliby, aby krewniak Renza był nieco idealniejszym: nie wiem doprawdy co na to powiedziéć: ot, chyba żebyście sami W waszéj wyobraźni stworzyli sobie innego Bortola. Mój był takim, jakim go opisuję.
Następnie więc Renzo ciągle już przy nim pracował. Nieraz, a zwłaszcza wtedy gdy odbierał jeden z tych dziwnych listów Agnieszki, o których wiecie, tak mu już życie ciężyło, że chciał się do wojska zaciągnąć; a sposobności ku temu nie brakło, bo właśnie w owym czasie Rzeczpospolita potrzebowała żołnierza. Mówiono nawet o jakiéjś wyprawie na Medyolan, co także niemałą było dlań pokusą, bo, myślał sobie nieborak, jakby to było pięknie powrócić do domu jako zwycięzca, zobaczyć Łucyą, raz już rozmówić się z nią stanowczo. Ale Bortolo w takich razach zawsze potrafił odwieść go od tego postanowienia.
— Jeżeli na prawdę mają iść na Medyolan — powiadał — no, toć przecie pójdą i bez ciebie, a ty będziesz mógł udać się tam późniéj, spokojnie, wygodnie. A jeżeli ich tam tęgo skropią? jeżeli pobici powrócą? powiedz, czy nie na lepsze ci wyjdzie, żeś cicho siedział w domu? A szaleńców, co pójdą wojować nie zabraknie, bądź pewny. I niby to tak łatwo wejść na medyolańską ziemię; ho! ho!... dobrze się wpierw namordują. Cóż chcesz, jestem trochę niedowiarkiem; szczekają, szczekać mogą, to prawda; ale, ale księstwo medyolańskie to kąsek nieco za twardy, aby go można przełknąć tak od razu. To sprawa z Hiszpanią, mój chłopcze: a wiesz-że ty co to Hiszpania? Św. Marek jest silny ale u siebie w domu, a Hiszpania znowu... ho, ho, to co innego, nie tego potrzeba, aby ją pokonać. Bądź cierpliwy: albo to ci źle tutaj?... już wiem, co chcesz powiedziéć; ale wierz mi: jeżeli sądzono, żeby się to stało, to się i stanie, a stanie się tém prędzéj i tém lepiéj, im mniéj głupstw będziesz robił. Już ci jakiś święty pewno dopomoże. Powiadam ci, żołnierka to nie dla ciebie rzemiosło. Zamiast zwijać jedwab na cewkę, pójdziesz-że rżnąć i mordować? Albo to ty potrafisz? Cóż ty chcesz robić między takiemi ludźmi? Do tego, mój chłopcze, to się już trzeba urodzić.
Czasami znów Renzo postanawiał wrócić do domu ukradkiem, pod cudzém nazwiskiem, zmieniwszy ubiór, ale i od tego Bortolo każdą razą umiał go odwieść za pomocą racyj, których się każdy łatwo domyśli.
Następnie wybuchł mór w Medyolańskiem; a że wybuchł, jakeśmy to już mówili, na saméj granicy Bergamo, więc nie omieszkał ją przebyć; i... ale, nie trwóżcie się, mili czytelnicy; nie mam zamiaru opowiadać wam tutaj dziejów morowego powietrza i w tym jeszcze kraju; gdyby zaś kto był ich ciekawy, to je znajdzie w dziele niejakiego Wawrzyńca Ghirardelli, napisaném z rozkazu Rzeczypospolitéj; w dziele rządkiem wprawdzie i niemal całkiem nieznaném, pomimo że zawiera więcéj może rzeczy ciekawych niż wszystkie razem wzięte najsłynniejsze opisy klęsk tego rodzaju: od tylu przyczyn zależy bowiem rozgłos książek! Otóż, chciałem wam tylko powiedziéć, że i nasz Renzo na mór zachorował, że się sam leczył, to jest że nie leczył się wcale; że już bliskim był śmierci, lecz że mocna budowa ciała zwalczyła chorobę, tak iż po upływie dni kilku wyszedł całkiem z niebezpieczeństwa. Z powrotem do życia, w duszy jego, z większą siłą niż kiedy zbudziły się wszystkie wspomnienia, pragnienia, nadzieje, a to znaczy, iż bardziéj niż kiedy zaczął myśléć o Łucyi. Co się z nią dzieje teraz w tych czasach okropnych, w których ludzie pozostający przy życiu jakby wyjątek stanowią? I, będąc tak nie daleko, nie módz nic o niéj wiedziéć! I pozostawać, Bóg wie jeszcze jak długo w takiéj niepewności! A gdyby nawet ta niepewność znikła, gdyby po ustaniu wszelkiego niebezpieczeństwa dowiedział się wreszcie, że Łucya żyje; jednak i wówczas jeszcze będzie go dręczyć ta inna tajemnica, ten ślub niepojęty. Pójdę, sam pójdę, aby się odrazu o wszystkiém dowiedziéć — powiedział sobie, a powiedział to wtedy, kiedy jeszcze nie miał dość siły, aby się na nogach utrzymać. — O, byleby tylko żyła! Znajdę ją, znajdę, od niéj saméj usłyszę, co to za obietnica, przekonam ją, że jéj spełnić nie może, że to niepodobna, i zabiorę z sobą, tak zabiorę, i ją i tę biedną Agnieszkę, ona mnie zawsze kochała jak syna, jestem pewien, że i teraz mnie kocha. A więzienie? a siepacze? e! mają oni teraz co innego do myślenia ci, którzy przy życiu zostali. Przecież i tutaj przechadzają się sobie swobodnie pewni ludzie, którzy, gdyby nie ten mór...
A dlaczegóż z tego prawa tylko łotrzy mieliby korzystać? Wszyscy mówią, że w Medyolanie jeszcze gorsze teraz zamieszanie. Jeżeli nie skorzystam z tak dobréj sposobności — (Mór! dobra sposobność! No proszę, jakże to nieraz dziwnie każę nam się wyrażać ten utrapiony instynkt odnoszenia i zastosowywania wszystkiego do naszej własnéj osoby!) — nigdy już się dla mnie inna, równie dogodna nie nadarzy!
Nadzieja to dźwignia nie lada, kochany mój Renzo!
Zaledwie tyle już sił odzyskał, że choć z trudnością mógł się zwlec z posłania, zaraz poszedł szukać Bortola, który aż dotychczas potrafił moru uniknąć może dlatego, że go się niezmiernie wystrzegał zachowując wszelkie ostrożności. Renzo nie wszedł do jego mieszkania, tylko z ulicy zaczai go wołać po imieniu prosząc, aby się zbliżył do okna.
— Aj, aj! mój chłopcze — rzekł Bortolo spostrzegłszy krewniaka — wykręciłeś się od śmierci. A to sztuka nie lada! Bardzo ci winszuję.
— Jeszcze mi nogi nie bardzo chcą służyć, jak widzisz, ale co do niebezpieczeństwa, to już minęło.
— Ach! chciałbym ja być teraz w twoich nogach, w twojej skórze. Pierwéj bywało, kiedy człowiek powie: zdrów jestem; to już i dosyć, a dziś tego za mało. Dziś, kto może powiedziéć: lepiej mi jest, ten dopiéro szczęśliwy, oj! złote to słowa!
Renzo usiłował pocieszać krewniaka, wyrażając mu nadzieję, że jak dotychczas tak i nadal potrafi uniknąć strasznéj choroby; potem zawiadomił go o swém postanowieniu.
— Teraz to idź; i ja ci to powiem; niech cię Bóg prowadzi — odrzekł Bortolo: — strzeż się tylko siepaczy jak morowego powietrza i, jeżeli Bóg pozwoli, aby nam obu nie przytrafiło się nic złego, to się jeszcze zobaczymy.
— O! wrócę z pewnością: ach, gdybym mógł wrócić nie sam jeden! No, nie trzeba tracić nadziei.
— Zabieraj swoje kobiety i wracaj; da Bóg i dla nich nie zabraknie roboty; a i mnie będzie weseléj. Bylebyśmy się tylko zobaczyli i byle już się raz skończyło to dyabelstwo!
— Zobaczymy się, zobaczymy; musimy się zobaczyć!
— Daj Boże, daj Boże, powiadam!
Przez dni kilka Renzo w ciągłym był ruchu, aby wypróbować i wzmocnić swe siły; a skoro tylko już mu się zdało, że może puścić się w podróż, zaraz zaczął się w drogę wybierać. Włożył na siebie pod ubranie pas z zaszytemi w nim owemi pięćdziesięciu skudami, których nigdy nie poruszył, o których nikomu, bo nawet Bortolowi nie powiedział ani słówka: zabrał tę trochę swoich własnych pieniędzy, które uciułał odkładając co dzień po parę groszy i oszczędzając na wszystkiém; wziął pod ramię mały węzełek z odzieniem i bielizną; schował w zanadrze świadectwo dobrego sprawowania się wydane na imię Antoniego Rivolty, o napisanie którego na wszelki wypadek prosił swego drugiego gospodarza, włożył do kieszeni spodeń wielki nóż (w owe czasy bowiem każdy człowiek porządny, jeżeli już nie nosił żadnéj innéj broni, to chociaż nóż taki musiał miéć zawsze przy sobie); i ruszył w drogę pod koniec sierpnia, we trzy dni po przeniesieniu don Rodriga do lazaretu. Skierował się w stronę Lecco; nie chciał tak na oślep iść do Medyolanu; ale najprzód postanowił wstąpić do swéj wioski, gdzie miał nadzieję znaléść Agnieszkę i dowiedziéć się od niéj na początek choć jakiéjś cząstki tego wszystkiego, czego się dowiedziéć pragnął tak gorąco.
Mała garstka tych, którzy mór przebyć zdołali, tworzyła, wpośród reszty ludności, jakby jakąś uprzywilejowaną klasę. Podczas gdy z dniem każdym rosła liczba umarłych i chorych, a ci, których dotychczas jeszcze oszczędzała zaraza, byli w ciągłéj trwodze i jeżeli musieli z domu wychodzić, to szli ostrożnie, uważnie, krokiem miarowym, choć chód ich zdradzał chęć pośpiechu, oglądając się podejrzliwie dokoła, bo wszystko mogło teraz stać się dla nich, że tak powiem, śmiertelnym orężem; tylko owi ludzie szczęśliwi, krążyli sobie wpośród zarażonych tak śmiało i swobodnie jak ci średniowieczni rycerze, którzy całkiem pokryci zbroją stalową, na rumakach mniéj więcéj tak samo jak oni przybranych, ruszali na włóczęgę po świecie (skąd owa szczytna nazwa błędnych rycerzy), krążąc bezpiecznie po wsiach i miastach wśród pieszych biedaków, którzy za całą obronę swéj skóry i dla złagodzenia razów, mieli tylko łachmany. Piękne, mądre i pożyteczne rzemiosło! rzemiosło godne na prawdę zająć pierwsze miejsce w jakim traktacie o ekonomii politycznéj.
Z tém więc błogiém przeświadczeniem, że się stał nieprzystępny dla moru, choć trapiony niepokojem, o którym już wiedzą czytelnicy, i częstym obrazem ogólnego nieszczęścia, który mu ani na chwilę o nimé zapomniéć nie dawał, szedł Renzo do domu przez kraj piękny, pod niebem pogodném, ale po drodze, nieraz na bardzo długich przestrzeniach nie napotkał nikogo, od czasu do czasu tylko samotność tę ożywiały jakieś błąkające się postacie, raczéj do cieni niż do ludzi podobne, lub ciała zmarłych wiezione do wspólnego dołu, bez księdza, bez śpiewów, bez pogrzebowego orszaku. Około południa zatrzymał się w jakimś lasku, dla posilenia się nieco chlebem i serem, które zabrał z sobą. Owoców: fig, jabłek, brzoskwiń, śliwek miał po drodze tyle, ile tylko zapragnął; na polach, w sadach mógł je zrywać, lub zbierać pod drzewami, gdzie całkiem niemal pokrywały ziemię jakby po burzy gradowéj; rok ten bowiem był niezmiernie urodzajny zwłaszcza na owoce, a nie było prawie komu o nich myśléć: i o winogrona również mało kto dbał teraz i z nich mógł pierwszy lepszy przechodzień korzystać.
Nad wieczorem spostrzegł swoję wioskę. Na ten widok, pomimo iż musiał już być przygotowany do niego, serce mu się ścisnęły: odrazu zbudził się w nim cały tłum wspomnień bolesnych; ogarnęły go stokroć jeszcze boleśniejsze przeczucia: zdało mu się, że słyszy ów złowrogi odgłos dzwonu na trwogę, który mu towarzyszył, który go ścigał wówczas, gdy z miejsc tych uciekał i czuł jednocześnie całą owę ciszę grobową, która tę jego wioskę teraz musiała zalegać. Wzruszenie jego wzrosło, gdy się znalazł na placyku przed kościołem, a czuł, że wzrośnie jeszcze bardziéj u kresu podróży, bo tym kresem, na dzisiaj przynajmniéj, miał być dom, który niegdyś zwykł był nazywać domem Łucyi. Obecnie, w najlepszym razie mógł on być tylko domem Agnieszki, a jedyna pociecha, któréj się tam zaznać spodziewał, było znalezienie jéj przy życiu i zdrowo. Tam również chciał prosić o przytułek dla siebie, bo przeczuwał nieborak, iż jego dom własny może teraz służyć za mieszkanie chyba tylko dla kun i szczurów.
Nie chcąc być dostrzeżonym, nie poszedł prosto przez wioskę, ale skręcił na boczną uliczkę, na tę samę, po któréj, owej nocy pamiętnej, szedł ze świadkami, Agnieszką i narzeczoną do plebanii, aby zaskoczyć znienacka proboszcza. Na téj uliczce, prawie na pół drogi był po jednéj stronie domek Renza, po drugiéj jego winnica, tak iż przechodząc tędy mógł wstąpić na chwilę do swéj posiadłości i zobaczyć, co się też tam dzieje.
Idąc patrzył przed siebie, pragnąc i obawiając się jednocześnie spotkać kogoś znajomego; i otóż po niejakiéj chwili spostrzegł człowieka w podartéj koszuli siedzącego na ziemi, opartego plecami o żywopłot z cierni w postawie obłąkanego: z czego, jak również i z twarzy, zdało się Renzowi, że w owym człowieku poznaje Gierwazego, tego biednego półgłówka, który mu służył za drugiego świadka w niefortunnéj wyprawie na plebanię. Podszedłszy nieco bliżéj, musiał się jednak przekonać, że to nie Gierwazy ale sam Tonio tak okropnie zmieniony. Mór, odbierając mu jednocześnie siły umysłu i ciała, rozwijał w jego twarzy i ruchach to małe, dotychczas, nieznaczne prawie podobieństwo, które miał do swego upośledzonego z natury braciszka.
— O Tonio! — zawołał Renzo zatrzymując się przed nim: — czyż-to ty jesteś?
Tonio nie poruszył głową, tylko oczy podniósł na mówiącego.
— Nie poznajesz mnie, Tonio!
— Komu się dostało, to się i dostało — odpowiedział Tonio pozostając następnie z otwartemi usty.
— Tyś chory, co? biedny Tonio: ale czyż mnie nie poznajesz?
— Komu się dostało, to się i dostało — powtórzył biedak z jakimś idyotycznym uśmiechem. Renzo, widząc, że nic innego już zeń nie wydobędzie, poszedł daléj z sercem jeszcze bardziej ściśnioném niż dotąd. Wtém, z bocznéj drożyny, wychodzi na uliczkę i posuwa się ku niemu jakaś czarna postać, w któréj poznaje odrazu don Abbondia. Proboszcz szedł niezmiernie powoli opiekając się na kiju, i rzec było można, że dźwigają siebie wzajemnie: on — kij, a kij — jego; a im bardziéj się zbliżał, tém łatwiéj było poznać po jego bladéj, wycieńczonéj twarzy i po całéj postawie, że i on również musiał przebyć straszliwą chorobę. Spostrzegłszy Renza, zaczął pilnie się weń wpatrywać, poznawał go i sam sobie nie wierzył; chłopak miał na sobie strój mieszkańca innej prowincyi: ale właśnie był to strój mieszkańców Bergamo.
— Tak, to on, niezawodnie! — rzekł sam do siebie, podnosząc, na znak niemiłego zdumienia, obie ręce do góry wraz z kijem, który trzymał w prawicy; a na tych biednych rękach wisiały teraz jak na kołkach te same rękawy, w których one niegdyś zaledwie zmieścić się mogły. Renzo kroku przyśpieszył podążając ku niemu i powitał go pełnym uszanowania ukłonem; bo, pomimo że się rozstali w sposób, o którym już wiecie, don Abbondio nie przestał przecie być jego proboszczem.
— Jak to, ty, tu? — zawołał don Abbondio.
— A ja, jak widzi proboszcz dobrodziéj. Czy o Łucyi nic tu nie wiedzą?
— A cóż chcesz, żeby wiedziano? Nic nie wiedzą. Jest w Medyolanie, jeżeli jeszcze jest na tym świecie. Ale ty...
— A Agnieszka, żyje?
— Może być, że żyje; ale kto-by tam miał o tém wiedziéć! jéj tu nie ma. Ale...
— A gdzież ona?
— W Valsassinie, w Pasturo, u tych swoich krewnych, wiesz przecie; bo powiadają, że tam mór nie taki wściekły jak u nas. Ale ty ty...
— Ach, jakże to źle, że jéj nie ma. A ojciec Krzysztof?...
— O, i jego już nie ma oddawna. Ale...
— Wiem; Agnieszka pisała mi o tém; spytałem, aby się dowiedziéć, czy czasem nie wrócił.
— Ó wrócił! właśnie! Nawet nikt o nim nie słyszał od czasu, jak poszedł. Ale ty, powiadam...
— Ach jakże to przykro!
— Ależ ty, ty! pocóżeś ty tu przyszedł; po co? na miłość Boską! Zapomniałżeś już o tém, że cię tu czeka więzienie?...
— Co mi tam więzienie! nie boję się go; mają oni teraz co innego do roboty. Postanowiłem przyjść i choć raz zobaczyć przynajmniéj, co się tu dzieje. Więc naprawdę nic a nic nie wiadomo...
— I cóż chcesz zobaczyć? co? to chyba, że tu już nikogo nie ma, że tu już nic nie ma? I masz-że ty rozum, w twojém położeniu, wiedząc, co ci grozi, co cię czeka, wracać do domu, prościutko do domu, włazić gwałtem wilkowi w paszczę, jest-że w tém choć odrobina rozsądku? Upamiętaj się; zrób tak, jak ci radzi starzec, który musi go miéć więcéj od ciebie, który chce ciebie ratować, który ci dobrze życzy; oto weź nogi za pas i wracaj tam, skądeś przyszedł, póki ciebie nikt jeszcze nie widział, a jeżeli już cię kto spostrzegł, to tém bardziéj uciekaj co tchu. Albo to tobie można tu zostawać? Alboż nie wiesz, że przychodzili tu po ciebie, że szukali wszędzie, przetrząsali wszystkie kąty, wszystko przewrócili do góry nogami?
— Wiem, wiem, niestety; łajdaki!
— A więc...
— Ale skoro mówię, że nie dbam o nich. A ten, ten-że łotr jeszcze żyje? jak dawniéj siedzi tu w zamku?
— Powiadam ci, że nie ma nikogo; powiadam ci, abyś wszystkiemu dał pokój; powiadam ci, że...
— A ja się pytam, czy on tu jest?
— O, miły Boże! Cóż to za dziwny sposób mówienia! Czyż-to być może, żebyś dotychczas, po tém wszystkiém, czegoś doznał, był jeszcze takim zapaleńcem!
— A więc czy on tu, czy go tu nie ma?
— Nie ma, no, nie ma. Ależ mór, moje dziecko, mór! Któż to się z domu rusza w takich czasach!
— E! księże proboszczu, gdyby to tyle tylko biedy było na świecie, co mór... Miałem go już i teraz nie lękam się niczego.
— A widzisz! a widzisz! a czyż to nie dostateczna przestroga! Kiedy człowiek raz go miał i żyje jeszcze, zdaje mi się, że powinienby Bogu dziękować, i...
— O, bo też dziękuję Bogu z całego serca.
— I nie szukać nowéj biedy, powiadam. Rób tak jak ja...
— I proboszcz dobrodziéj musiał go chyba przebyć, tak wygląda przynajmniéj.
— Czym go przebył! Szkaradny, zdradziecki mór; miałem go, miałem; cudem, synu mój, cudem chodzę jeszcze po świecie: dość powiedziéć... no, zresztą sam widzisz, jak mię oporządził. Teraz właśnie, aby się nieco wzmocnić i poprawić, potrzebowałbym koniecznie spokoju; nawet, powiem ci, że zaczynało mi być trochę lepiéj... Na miłość boską, pocoś ty tu przyszedł? Wracaj...
— Ksiądz proboszcz-bo ciągle z tém wracaniem... Gdybym miał wracać, to-bym już wołał i nie przychodzić. Po co przyszedłem? poco przyszedłem? To sobie dobre! A toć i ja przecie do swego domu przychodzę.
— Do twego domu...
— Księże proboszczu; a wielu umarło?
— Aj, aj! — zawołał don Abbondio; i zaczynając od Perpetui wymienił długi szereg pojedynczych osób i całych rodzin, które mór zabrał. Renzo spodziewał się już wprawdzie czegoś podobnego; ale słysząc naraz tyle imion ludzi znajomych, przyjaciół i krewnych, stał rozżalony, z głową zwieszoną, powtarzając tylko co chwila: biedak! biedaczka! biedacy!
— Widzisz! — mówił daléj don Abbondio — i na tém jeszcze nie koniec. Jeżeli ci, którzy zostali, nie przyjdą do rozumu choć teraz; jeżeli nie zaniechają wszelkich niepotrzebnych wybryków, no, to ci powiem, że się świat skończy.
— Niech się ksiądz proboszcz nie obawia; bo nie mam zamiaru tu pozostać.
— O, dziękiż Bogu, że ciebie oświecił. — No, i rozumie się, wracasz prościuteńko do Bergano?
— O to, dokąd pójdę, niech się już ksiądz proboszcz nie troszczy.
— Co! jakto? miałżebyś przypadkiem zrobić jeszcze większe głupstwo od tego?
— Powiadam, niech się o to ksiądz proboszcz nie troszczy: to już do mnie należy, co zrobię; przecie dzieckiem nie jestem ani waryatem, tak mi się zdaje przynajmniéj. Mam nadzieję, że ksiądz dobrodziéj będzie tyle łaskaw, iż nie powie nikomu, że mnie widział. Jestem przecie jego parafianinem, zdradzić mię nie zechce.
— Rozumiem — rzekł don Abbondio wzdychając z silném rozdrażnieniem: — rozumiem. Chcesz zgubić siebie i mnie w dodatku. Nie dość ci jeszcze tego, co wycierpiałeś; nie dość ci jeszcze tego, co ja wycierpiałem. Rozumiem, rozumiem; wszystko teraz rozumiem. — I mrucząc daléj pod nosem ten wyraz ostatni, poszedł w swoję drogę.
Renzo stał przez czas jakiś niezadowolony i smutny myśląc nad tém, dokąd ma iść, u kogo się zatrzymać. Wyliczając mu ofiary moru, don Abbondio nazwał pewną rodzinę wieśniaków, z któréj przy życiu pozostał teraz jeden tylko chłopak, w tym samym mniéj więéj wieku co Renzo, a do tego jego przyjaciel od dziecka; dom znajdował się o kilka kroków za wioską. Tam iść postanowił.
Musiał przechodzić obok swojéj winnicy, a już patrząc na nią z uliczki mógł się domyślić, w jakim się stanie znajduje. Ani wierzchołka, ani gałązki, ani listka jednego z tych drzew, które tam pozostawił, nie było już teraz widać nad murkiem. Stanął u wejścia (bramki ani śladu, nawet i zawias z niéj nie pozostało) powiódł wzrokiem do koła: o, biedna winnico! Przez dwie zimy mieszkańcy wioski chodzili zaopatrywać się w drzewo na opał: — do winnicy tego biedaka — jak ją nazywali. Winne łodygi, morwowe i owocowe drzewka, wszystkie były wyrwane z korzeniem lub ścięte tuż przy saméj ziemi. A jednak widniały jeszcze ślady dawniejszéj uprawy: młode winne gałązki odrastały, gdzieniegdzie oznaczając miejsce wytępionych szeregów; tu i ówdzie latorośle morw, fig, brzoskwiń, wisien i śliwek; ale i te również rozrzucone słabe, zagłuszone inną, nową, różnorodną i bujną roślinnością, zrodzoną tu i wyrosłą bez pomocy rąk ludzkich. Pełno tam było pokrzywy, paproci, kostrzewy, perzu, kitek, dzikiego owsa, amarantów zielonych, cykoryi, końskiego szczawiu i różnych innych podobnych roślinek, z których wieśniak na całym świecie utworzył na swój sposób jeden wielki dział, nazywając go ogólnmé imieniem, zielska albo chwastów. Całe zastępy, że tak powiem, łodyg zielonych starały się, jedna przed drugą, najwyżéj wystrzelić w powietrze, lub czołgając się po ziemi wybiedz jak najdaléj, słowem, jak najwięcéj miejsca dla siebie zagarnąć; wielka mieszanina liści, kwiatów, owoców najrozmaitszych barw, kształtów, wymiarów, kłosy, gronka, kity, pęki, gwiazdki, dzwonki, kitki, białe, czerwone, żółte, niebieskie. Wśród całéj téj drobnéj hałastry ukazywały się miejscami roślinki bardziéj pokaźne, choć, po największéj części nie o wiele lepsze od reszty: winograd turecki (uva turca) najwyższy z nich wszystkich, o rozłożystych gałązkach czerwonawej barwy, o wspaniałych ciemnozielonych liściach, wśród których niejeden już był opasany purpurową obwódką, o gronkach wdzięcznie pochylonych, wygiętych, ozdobionych u dołu ziarnkami floletowemi, nieco wyżej purpurowemi, daléj zielonemi a u góry białemi kwiatkami; dziewanna o wielkich liściach kosmatych przy ziemi, z wysmukłą, prostą łodygą rozpościerającą szeroko swoje ramiona, usiane niby gwiazdami, kwiatami żółtemi; bodziaki uzbrojone w kolce na gałązkach, listkach, na samych kielichach kwiatowych, w których ukazywały się białe lub czerwone czubki, albo z których odrywały się co chwila unoszone wiatrem lekkie piórka srebrzyste. Tu nieprzebrana moc powoi pnąc się i opasując młode morwowe latorośle całkiem je pokryły swemi liśćmi, kołyszącemi się za lada wiatru powiewem i zwieszały z ich wierzchołków swe białe, miękkie dzwoneczki; tam dzika dynia o czerwonych gałkach, uczepiła się winnéj latorośli, która, ze swéj strony, nie znajdując jakiéjś mocniejszéj podpory splotła z nią swoje gałązki i liście; i tak razem złączone ciągnęły siebie ku ziemi, jak dwoje słabych ludzi, którzy chcą się wspierać wzajemnie. Jeżyny wszędzie mnóstwo: tu się wspinała, tam zwieszała, daléj słała się po ziemi, rozpościerała lub stulała gałązki stosownie do rozmiarów opanowanego miejsca i rozsiadłszy się tuż u samego wejścia zdawało się, że chce bronić przystępu do tego zakątka samemu nawet jego właścicielowi.
Ale właściciel nie miał bynajmniéj ochoty wchodzić do takiéj winnicy; a może nawet mniéj czasu poświęcił na przyglądanie się jéj, niż my na skreślenie tego jéj obrazu. Poszedł daléj; o kilka kroków stamtąd jego dom się znajdował: przeszedł przez sad, w którym zielska sięgały mu aż do kolan, bo i on jak winnica był niemi całkiem zarosły, przepełniony. Stanął na progu jednéj z dwu izb, które były na dole: na odgłos jego kroków, a zwłaszcza gdy się we drzwiach ukazał, wielki popłoch wszczął się w izbie; przestraszone szczury pierzchły w różne kąty i zaczęły chować się w śmieciach, które całą podłogę pokrywały, a widocznie leżały tu jeszcze od czasów, kiedy służyły za posłanie dla lancknechtów. Powiódł wzrokiem po ścianach: były podrapane, okopcone, powalane obrzydliwym brudem. Spojrzał na sufit; wisiała tam jedna wielka zasłona z pajęczyny. Oprócz tego, nie zgoła. Chwycił się za głowę, stał tak przez chwilę i odszedł, wracając tą samą ścieżyną, którą utorował był wśród chwastów; o parę kroków daljé skręcił na inną uliczkę na prawo, wiodącą na pola; i, nie spotkawszy po drodze, ani usłyszawszy nawet ducha żywego, przybył do domku, w którym przenocować zamierzał. Słońce już zaszło, zmrok zapadał. Przyjaciel Renza siedział przede drzwiami, na ławeczce drewnianéj: ręce skrzyżował na piersiach, wzrok utkwił w niebie, jak człowiek odurzony nieszczęściem, zdziczały w skutek samotności, w któréj teraz żyć musiał. Na odgłos kroków zwrócił oczy w stronę nadchodzącego, ale w niepewném świetle wieczora i patrząc nań tak przez gałęzie i liście, musiał go wziąć za kogoś innego, bo, wstając i ręce w górę podnosząc powiedział: — czyż to ja jeden tylko? czyż nie dość się napracowałem wczoraj? Zostawcie mię choć na dziś w pokoju, będzie to także miłosierny uczynek.
Renzo nie pojmując, coby to miało znaczyć, za całą odpowiedź zawołał go po imieniu.
— Renzo!... — rzekł przyjaciel, a wyraz ten był jednocześnie zapytaniem i okrzykiem zdumienia.
— A tak, Renzo, w swéj własnej osobie — odpowiedział nasz chłopak; i obaj pobiegli ku sobie.
— To ty, ty naprawdę! — zawołał przyjaciel ściskając go serdecznie — o jakżem szczęśliwy, że ciebie widzę! Anim nawet przeczuwał! Wyobraź sobie, wziąłem cię za Paolina grabarza, który tu ciągle przychodzi dręczyć mię, abym szedł grzebać umarłych. Wiesz, że zostałem sam jeden? sam jeden! sam jeden jak pustelnik!
— Ach, wiem, niestety! — rzekł Renzo. I tak, wśród uścisków, zapytań i odpowiedzi z pośpiechem następujących po sobie, weszli razem do domku. Tu, nie przerywając rozmowy przyjaciel zaczął się krzątać, chcąc przyjąć towarzysza o ile się dało najlepiéj, a raczéj tak, jak mu na to mogły pozwolić smutne okoliczności, w których się spotkali i samo to niespodziane zjawienie się gościa. Przystawił garnek z wodą do ognia i zaczął przyrządzać polentę, ale po chwili oddał wałek Renzowi prosząc, aby ją mieszał; sam zaś wyszedł mówiąc: — oj! zostałem sam jeden, sam jedniutki!
Wrócił niosąc mleko w małym ceberku, trochę suszonego mięsa, dwie rzepy, kilka fig i brzoskwiń; i położywszy to wszystko na stole a następnie wyrzuciwszy polentę na misę drewnianą, obaj zasiedli do wieczerzy dziękując sobie nawzajem: jeden za to, że go przyjaciel odwiedził, drugi za serdeczne przyjęcie, którego tu doznawał. I, rzecz dziwna na prawdę, po dwuletniém blisko rozłączeniu zdało im się teraz, iż kochają się daleko więcéj niż wówczas, kiedy co dzień niemal się widywali; a to z powodu — powiada tu nasz rękopism — że tak jeden jak i drugi przebył takie koleje, które dają nam poznać, jak wielkim balsamem dla duszy jest przyjaźń, zarówno ta, którą sami czujemy, jako też i ta, którą znajdujemy w innych.
Wprawdzie, nikt nie mógł Renzowi Agnieszki zastąpić, ani pocieszyć go w tym smutku, którego doznawał z powodu, że jéj w wiosce nie znalazł, nie tylko dlatego iż miał dla niéj od tak dawna przywiązanie iście synowskie, lecz również, iż pomiędzy rzeczami, o których pragnął dowiedziéć się tak gorąco, była jedna, której klucz, że się tak wyrażę, ona tylko posiadała. Wahał się nawet przez chwilę, czy ma iść prosto do Medyolanu, czy też, ponieważ był już tak blisko Pasturo, najprzód tam się udać i odszukać Agnieszkę; ale pomyślawszy sobie, że ona mu nic o zdrowiu Łucyi powiedziéć nie może, został przy dawném postanowieniu znalezienia jéj przedewszystkiém, zaspokojenia swej niepewności, z ust jéj usłyszenia swego wyroku a następnie już osobistego zawiadomienia matki o tém wszystkiém. Jednak, i od przyjaciela dowiedział się wielu rzeczy ciekawych, które albo całkiem były mu nieznane albo znane niedokładnie: o przygodach Łucyi, o tém jak go tu szukano, o don Rodrigu jak z podkurczonym ogonem stąd wywędrował i nie ukazał się już więcéj; słowem o całéj téj gmatwaninie wypadków tak ciemnéj dla niego. Dowiedział się również (a nie małéj wagi była to wiadomość dla Renza), jak się właściwie nazywa don Ferrante; bo chociaż Agnieszka prosiła swego sekretarza, aby mu napisał jego nazwisko, ale Bóg to raczy wiedziéć, jak je tam ów sekretarz napisał; ten zaś człowiek, który mu zawsze listy czytywał, zamiast nazwiska powiedział taki jakiś dziwny wyraz, iż gdyby Renzo z jego pomocą chciał odszukać w Medyolanie dom owego don Ferranta, to niezawodnie nie znalazłby nikogo, ktoby się domyślił, o kim chce mówić. A jednak była to jedyna nić przewodnia, którą miał dla odszukania swej Łucyi. Co zaś do sądów i kary, to z każdą chwilą coraz mocniéj się upewniał, że jak na teraz przynajmniéj, z téj strony żadne mu prawie niebezpieczeństwo nie grozi; pan sędzia umarł już na morowe powietrze; kto wie kiedy innego przyślą do Lecco na jego miejsce; z siepaczy także mało kto przy życiu pozostał; a ta ich garstka, która jeszcze ocalała, miała niezawodnie co innego do roboty niż odgrzebywać takie stare dzieje.
I on również opowiedział przyjacielowi swoje przygody i w zamian usłyszał od niego wiele rzeczy ciekawych o przejściu wojska, o morowém powietrzu, o namaścicielach, o cudach przeróżnych. Są to brzydkie sprawy — powiedział przyjaciel prowadząc Renza do przyległego pokoju, którego mieszkańców zabrała zaraza — sprawy okropne, na które człowiek nigdy nie spodziewał się patrzyć; sprawy takie, że kto je raz widział, może się już na całe życie pożegnać z wesołością; a jednak, rzecz dziwna! pomówić o nich z dobrym przyjacielem, to jakoś ulgę przynosi.
O świcie obaj już byli w kuchni: Renzo ubrany jak do drogi, ze swym pasem ukrytym pod kaftanem i z wielkim nożem w kieszeni: zawiniątko zaś z odzieniem zostawił u przyjaciela, aby módz iść jeszcze prędzéj niż dotychczas. Jeżeli mi tam wszystko pójdzie po myśli — powiedział doń — jeżeli ją znajdę, jeżeli żyje, jeżeli... słowem... jeżeli będę znowu tędy przechodził; najprzód polecę do Pasturo do téj biednéj Agnieszki z tą dobrą nowiną, a potém... a potém... Lecz jeżeli, na nieszczęście... jeżeli broń Boże... wówczas, wówczas sam nie wiem, co pocznę; sam nie wiem, dokąd pójdę: to pewna, że mnie już tu nie zobaczycie nigdy. — I mówiąc to stał na progu z podniesioną głową, patrząc z wyrazem jakiegoś rozczulenia i smutku na tę jutrzenkę wschodzącą nad jego wioską rodzinną, na tę jutrzenkę, któréj już od tak dawna nie widział. Przyjaciel odpowiedział mu na to, jak się zwykle odpowiada w takich razach: żeby był dobréj myśli; że da Bóg wszystko pójdzie dobrze; zmusił go do wzięcia z sobą małego zapasu żywności; odprowadził kawał drogi i pożegnał nareszcie, ponawiając swoje najserdeczniejsze życzenia.
Renzo zamierzył sobie w dniu tym zbliżyć się o tyle tylko do Medyolanu, aby wejść doń nazajutrz o świcie i zaraz rozpocząć swoje poszukiwania. W drodze nie spotkało go nic takiego, coby mogło go od jego myśli odrywać: widział tylko, jak i wczoraj, smutne obrazy przypominające ogólne nieszczęście. O południu, znów się zatrzymał w jakimś gaiku, aby wypocząć i posilić się nieco, przechodząc przez Monzę i widząc otwartą piekarnię, zbliżył się do drzwi, i tak, na wszelki wypadek, żeby miéć zawsze coś do zjedzenia w zapasie, poprosił o dwa małe bochenki chleba. Piekarz powiedział mu, aby do sklepu nie wchodził; postawił na łopacie miseczkę, w którjé była woda z octem, i podał mu ją mówiąc, że tam ma wrzucić pieniądze; a gdy to uczynił, biorąc szczypcami jeden po drugim dwa bochenki, oddał je Renzowi, który, schowawszy je zaraz do obu kieszeni kaftana, odszedł.
Nad wieczorem przybył do Greco, nie wiedząc jednak, że się tam znajduje; ale za pomocą tych wspomnień, które mu jeszcze pozostały z owéj pierwszéj podróży do Medyolanu, i obliczając, jak wielka przestrzeń musi go teraz dzielić od Monzy, przyszedł do wniosku, że to już gdzieś niedaleko stolicy; tu więc postanowił noc spędzić; a że nie miał bynajmniéj ochoty zaglądać do gospód, z bitéj drogi skręcił na pierwszą drożynę wiodącą na pola, aby szukać jakiegoś samotnego cascinotto. I rzeczywiście znalazł wkrótce to, czego szukał: w parkanie, który otaczał podwórko jakiegoś ustronnego domu, spostrzegł wielki otwór: nie namyślając się długo wszedł, spojrzał dokoła; nigdzie ducha żywego. Ośmielony tém, kilka kroków naprzód postąpił, zaczął się lepiéj rozglądać: w rogu podwórka, pod dachem na czterech słupach stał wielki stóg siana; o stóg ten była oparta drabina; jeszcze się raz obejrzał dokoła, podszedł do drabiny, po chwili już był na stogu, a w parę minut potém spał jak zabity. Obudziwszy się o świcie przyczołgał się ostrożnie do krawędzi tego wielkiego loża, spojrzał w dół a nie widząc nikogo, zlazł szybko po drabinie i wyszedł na drogę przez ten sam otwór w parkanie. Poszedł ścieżynami przez pola i łąki, prosto w kierunku katedry, która była dlań teraz tém, czém dla żeglarzy gwiazda północna; i, po niejakiéj chwili znalazł się pod murami Medyolanu, pomiędzy bramą Wschodnią a bramą Nową, bardzo blisko od téj ostatniéj.