Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W trakcie tego człowiek, który wskazał obecnym rzekomą królowę, uderzył po ramieniu jednego z widzów.
— Dla pana, jako gazeciarza, — rzekł — wyborny temat do artykułu!
— Jakto? — spytał dziennikarz.
— Żądasz pan treści sensacyjnej?
— I owszem.
— Dam ją do artykułu: „O niebezpieczeństwie przebywania w kraju, w którym król jest rządzony przez królowę, gorliwą zwolenniczkę mesmeryzmu“.
— A Bastylja? — spytał dziennikarz.
— Co znowu! Czyż niema sposobów na ominięcie cenzury królewskiej, a pytam też czy kiedykolwiek cenzor zabroni komukolwiek opowiedzieć historję księcia Silon i księżnej Etteniotna, władczyni Norfolku? Cóż pan na to.
— Ano, tak, — zawołał zachwycony gazeciarz — pyszna myśl!
— Idźże pan zatem, i zredaguj to najlepszym, jaki masz, atramentem.
Gazeciarz uścisnął rękę nieznajomego.
— Czy mam przysłać panu kilka numerów? — zapytał. — Zrobię to z przyjemnością, jeżeli zechcesz pan powiedzieć mi swoje nazwisko.
— Aha! Wyborna myśl, a wykonana przez pana, sto od sta zysków przyniesie. W ilu egzemplarzach rozchodzą się zwykle pańskie małe pamflety?
— W dwóch tysiącach.
— Wyświadcz mi pan zatem przysługę.
— Chętnie.
— Przyjmij te pięćdziesiąt luidorów i każ mi odbić sześć tysięcy egzemplarzy.
~ Ależ, panie; zawstydza mnie pan swoją hojnością. Niechże poznam przynajmniej nazwisko tak wspaniałego protektora literatury.
— Dowie się pan, gdy przyślę po tysiąc egzemplarzy po dwa franki za sztukę, za tydzień, nieprawdaż?
— Dzień i noc pracować będę, szanowny panie.
— Tylko, żeby to było zabawne. Ale, ale, korespondencję datuj pan z Londynu.
— Do usług.
Nieznajomy o twarzy tłustej, czerwonej, pożegnał pismaka który, z pięćdziesięcioma luidorami w kieszeni zniknął lekki, jak ptak złowróżbny i zajrzał jeszcze raz do sali uśpionych, popatrzył na młodą kobietę, która z najwyższej ekstazy wpadła w zupełną bezwładność, a której służąca, przeznaczona do usługi spazmującym paniom obciągała spódniczki, za bardzo trochę wzniesione. Raz jeszcze przypatrzył się tej wyszukanej piękności, tym rysom kształtnym i zmysłowym, a potem, odchodząc już powiedział:
— Podobieństwo jest niesłychane. Bóg miał w tem widocznie swoje widoki; widocznie zgóry już skazał tamte do której ta — jest tak podobna.
W chwili, gdy kończył tę swoją groźną myśl, młoda kobieta zwolna się z pośród poduszek podniosła, i zajęła się doprowadzeniem do ładu swojej toalety, bardzo nadwerężonej. Zarumieniła się, dostrzegłszy zwróconą na siebie uwagę obecnych, z zalotną grzecznością odpowiedziała na poważne i uprzejme pytania Mesmera — potem, przeciągając okrągłe rączki i kształtne nóżki, jak przebudzona kotka, przeszła przez trzy salony, nie straciwszy ani jednego ze spojrzeń drwiących, pożądliwych lub wystraszonych, jakiemi ją obrzucali obecni. Zdziwiło ją i pobudziło do śmiechu to, że przechodząc koło jednej z grup, zajętej cichą rozmową w jednym z rogów salonu, zamiast spojrzeń zbyt śmiałych i słówek zaczepnych spotkała rząd ukłonów tak uniżonych, że żaden dworzanin francuski nie zdobyłby się na bardziej wyszukane i poważne powitanie królowej.
— Nic to nam nie przeszkadza, panowie, to królowa Francji: kłaniajmy się, a nisko.
Osóbka, przedmiot nieoczekiwanego szacunku przebiegła z pewnym niepokojem ostatni przedsionek i wyszła na dziedziniec. Zmęczone jej oczy szukały fiakra lub lektyki; ale nie znalazła ani jednego ani drugiej; po chwilce wahania, gdy maleńką nóżkę postawiła na bruku, zbliżył się do niej lokaj.
— Powóz dla pani! — zawołał.
— Nie mam powozu — odpowiedziała kobieta.
— Fiakrem pani przyjechała?
— Tak.
— Z ulicy Dauphine?
— Tak.
— Odwiozę panią na miejsce.
— Owszem, proszę mnie odwieźć — odrzekła osóbka z miną zdeterminowaną, bez cienia niepokoju, jakimby każdą inną natchnęła propozycja tak nieprzewidziana.
Lokaj dał znak i elegancka kareta zajechała po damę.
Konie szybko ruszyły i gdy damulka była już na Point-Neuf, żałowała, że nie mieszka w ogrodzie botanicznym. Powóz zatrzymał się. Stopień został opuszczony; lokaj, znający służbę, sięgnął ręką po klucz od zatrzasku z pomocą którego wchodzili do siebie mieszkańcy trzydziestu tysięcy domów, nie będących pałacami, i nie mających z tego powodu ani odźwiernych, ani szwajcarów. Służący otworzył drzwi, aby oszczędzić paluszków damy, a kiedy już wchodziła w ciemny korytarz, ukłonił się jej i drzwi zamknął. Kareta potoczyła się dalej.
— Doprawdy! — wykrzyknęła młoda kobieta — to wcale przyjemna awanturka. Nader to uprzejme znalezienie się ze strony pana Mesmera. O! jakżem ja zmęczona. Przewidział to widocznie. O! co to za znakomity lekarz.
Mówiąc to, doszła do drugiego piętra — i stanęła na platformie, na którą wschodziło dwoje drzwi.
Jak tylko zastukała, otworzyła jej stara jakaś kobiecina.
— Dobry wieczór, mamusiu, a co, czy kolacja gotowa?
— Ba, ostygła już nawet.
— Czy on jest tutaj?
— Niema go jeszcze; ale jest zato ten pan...
— Co za pan?
— Ten, z którym miałaś się widzieć dzisiaj.
— Ja?...
— Tak, ty.
Rozmowa ta odbywała się w małym oszklonym przedpokoiku, odgradzającym platformę od dużego pokoju frontowego. Przez szyby widać było lampę, oświecającą pokój, którego wygląd jeżeli nie zadawalniający, to znośny był przynajmniej. Firanki stare z żółtego jedwabiu, wypłowiałe ze starości, kilka krzeseł krytych Utrechtem, wielka komoda o dwunastu szufladach, stara żółta sofa, oto cała okazałość apartamentu.
Młoda kobieta otworzyła drzwi i podeszła do sofy, na której dostrzegła siedzącego najspokojniej człowieka powierzchowności przyzwoitej, tęgiego raczej niż szczupłego, człowieka, który piękną białą ręką igrał z bogatym koronkowym żabotem. Damulka nie zdążyła rozpocząć rozmowy. Osobliwa osobistość powitała ją półukłonem i błyszczącem a życzliwem spojrzeniem.
— Zgaduję, o co będę pytany; lepiej jednak będzie, gdy pierwszy zadam pytanie. Wszak to pani Oliwja?
— Tak jest, panie.
— Kobieta zachwycająca, bardzo nerwowa, i wielka zwolenniczka metody Mesmera.
— Wracam właśnie od niego.
— Zechciej pani usiąść z łaski swojej; bo gdybyś stała, jak teraz, czułbym się obowiązanym zrobić to samo i nie moglibyśmy rozmawiać wygodnie.
— Ma pan, widzę, osobliwy jakiś sposób postępowania — odrzekła młoda kobieta, którą odtąd nazywać będziemy Oliwją, skoro na to imię odpowiedziała swemu nieznanemu gościowi.
— Przed chwilą widziałem panią u Mesmera i znalazłem cię taką, jaką pragnąłem.
— Panie!
— Proszę się nie obawiać; nie mówię, że znalazłem cię zachwycającą; bo mogłabyś to pani wziąć za oświadczyny miłosne, a zamiaru tego nie mam wcale. Nie odsuwaj się pani, proszę, albo zmusisz mnie, abym wrzeszczał jak głuchy.
— Czego pan chce zatem? — odezwała się szorstko Oliwja.
— Nie decyduj pani, zanim mnie nie wysłuchasz... Co byś pani powiedziała, gdybym jej zaproponował małą umowę?...
— Umowę?... Przecież pan widzi...
— Znowu mnie pani nie pojmuje. Nie mówię o związku, lecz o umowie tylko. Nie o miłość, lecz o interes mi chodzi.
— Cóż to za interes? — zapytała Oliwja, której ciekawość zdradzała się prawdziwem osłupieniem.
— Czem się pani zajmuje?
— Ależ...
— Nie obawiaj się pani niczego; nie myślę cię potępiać; mów, co się podoba.
— Nic nie robię, a przynajmniej bardzo mało.
— Lubisz bywać w teatrach, na balach?
— Ogromnie.
— Dobrze jeść?
— Nadewszystko.
— Gdybym ci ofiarował dwadzieścia pięć luidorów miesięcznie, czy przyjęłabyś pani?
— Panie!
— Droga panno Oliwjo, widzę, że znów zaczynasz wątpić. Mówię dwadzieścia pięć luidorów, mógłbym powiedzieć pięćdziesiąt...
— Wolałabym pięćdziesiąt, niż dwadzieścia pięć; lecz co przekładam nad pięćdziesiąt, to prawo wyboru kochanka.
— Do kaduka! wszak uprzedziłem już także, że nie mam żadnej pretensji do tego. Niech panią wcale o to głowa nie boli.
— A więc, u kaduka także, jak mam tę sumę zarobić?
— Czyśmy powiedzieli... pięćdziesiąt?
— Tak.
— Zgoda, niech będzie pięćdziesiąt. Będziesz mnie pani przyjmować, będziesz się wdzięczyć do mnie, będziemy wychodzić pod rękę, ile razy będę tego żądał, będziesz oczekiwać na mnie tam, gdzie ci wskażę...
— Ależ, mój panie, ja mam kochanka.
— Wypędź go pani do licha!
— Nie, bo go kocham.
— O!
— Trochę.
— I to zanadto.
— Tak sobie.
— Zatem pomińmy go.
— Coś bardzo szybko pan się załatwiasz.
— Lecz nic nie żądam darmo; czy przystaje pani na warunki?
— Czy już pan wszystkie wymienił?
— Posłuchaj, droga moja, wiesz już wszystko, co ci miałem na teraz do powiedzenia.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru! A jednak pojmujesz...
— Co takiego?
— Że gdybym potrzebował wypadkiem, abyś rzeczywiście była moją kochanką...
— A co! Wszak nigdy miało się nie potrzebować tego.
— Chodzi o to tylko, żeby to tak pozornie wyglądało.
— O! jeżeli tak, to czemu nie?
— A więc zgoda!
— Zgoda.
— Proszę zatem, za pierwszy miesiąc.
Podał jej rulon z pięćdziesięcioma luidorami, nie dotknąwszy nawet końców jej paluszków, a ponieważ wahała się, wsunął jej pieniądze do kieszeni sukni, nie musnąwszy wcale ręką jej kibici okrągłej i ruchliwej. Zaledwie złoto dosięgło dna kieszeni, słyszeć się dały dwa silne uderzenia, wymierzone w drzwi od ulicy. Oliwja rzuciła się ku oknu.
— Wielki Boże! — krzyknęła — uciekaj pan prędko to on.
— On. Kto?
— Beausire... mój kochanek... Uciekaj pan. Czy pan słyszy, jak wybija? jak drzwi wywala?
— Każ mu otworzyć. Cóż u djabła, czemu nie dasz mu klucza od zatrzasku?
I nieznajomy rozciągnął się na sofie, mówiąc:
— Muszę zobaczyć tę figurę, muszę ją poznać.
— Idź-że matko, otwórz — ze złością powiedziała Oliwja. — A co do pana, jeżeli cię jakie spotka nieszczęście...
— Niechaj będzie! — odrzekł niewzruszony nieznajomy, wygodniej jeszcze rozciągając się na sofie.
Oliwia, cała drżąca, nasłuchiwała nad schodami.