Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII
APARAT

I król Ludwik XVI, jeżeli nie zaciekawiony, to ceniący nowości, sprawiające wrzawę w poczciwym Paryżu, pozwolił królowej, pod warunkiem, iż towarzyszyć jej będzie księżna z krwi królewskiej, pójść i ujrzeć to, czem się stolica napawała. Działo się to w dwa dni po wizycie, jaką kardynał de Rohan złożył pani hrabinie de la Motte! Powietrze się ociepliło, nastała odwilż. Zastępy stróżów z miotłami, dumnych, że przetrwali nareszcie zimę, zmiatały z zapałem ostatnie śniegi. Na pogodnem i przejrzystem niebie zapalały się pierwsze gwiazdy w chwili, gdy pani de la Motte, wykwintnie ubrana, z pozorami bogactwa, przybyła na plac Vendome i zatrzymała się przed okazałym domem, którego wielkie okna frontowe płonęły jaskrawem światłem. Był to dom doktora Mesmera. Dwustu do trzystu pieszych dreptało w błocie, oczekując na wyjście chorych uzdrowionych, lub wejścia przybywających po uzdrowienie. Wszyscy bogaci i utytułowani przybywali w powozach herbowych i kazali się wynosić lokajom, a te nowego rodzaju tłomoki, owinięte w futra lub atłasowe płaszcze, niemałą były pociechą dla nieszczęśliwych zgłodniałych i półnagich, czatujących u drzwi na nieomylny dowód, że Bóg, zsyłający na ludzi zdrowie i chorobę, nie radzi się drzewa genealogicznego.
Gdy który z takich chorych o twarzy wybladłej zniknął w wielkich drzwiach wchodowych, rozchodził się szmer pośród obecnych. Dla ciekawej i nieokrzesanej tłuszczy, cisnącej się nieraz u wejścia na bale i do teatrów i mającej jedyną w tem przyjemność, bardzo pożądany był widok księcia ze sparaliżowaną ręką lub nogą, feldmarszałka, któremu obie nogi wymówiły posłuszeństwo, prawdopodobnie wskutek przebywania u dam z wielkiej opery lub komedji włoskiej. Ta oto pani, którą zobaczono na rękach jej hajduków, z głową zwieszoną, z zamarłem nieruchomem spojrzeniem, ta pani, przypominająca jednę z owych dam rzymskich, które po uczcie wynosili Tesalczycy, ta dama, podlegająca cierpieniom nerwowym, lub wycieńczona nadużyciem i bezsennością, dama, która nie mogła być uleczoną czy wskrzeszoną, przez szarlatanów, będących w modzie, przychodziła, aby osiągnąć przy aparacie Mesmera to, czego gdzieindziej poszukiwała daremnie.
Wiele z tych dam i z tych panów znanych było powszechnie, niektórzy też z przybywających kryli swe oblicza pod atlasową maską, pragnąc uniknąć niepożądanego rozgłosu. Było właśnie półpoście, zapowiedziany był bal maskowy w salach opery, i niektóre z tych dam zamierzały z placu Vendome udać się wprost do Palais-Rryal Pośród tej tłuszczy, przeklinającej i drwiącej naprzemian, przeszła pani hrabina de la Motte, wyprostowana i dumna, z maską na twarzy, a przejściem swem wywołała uwagę:
— E! co ta, to chyba nie chora!... — pomimo to nie obeszło się bez komentarzy.
Bo jeżeli nie była cierpiąca, poco przychodziła do Mesmera? Gdyby te tłumy wiedziały cokolwiek o wydarzeniach, któreśmy opowiedzieli, nie byłyby się dziwiły. Wistocie pani de la Motte długo rozważała rozmowę swoją z panem de Rohan, w szczególności zaś długo medytowała nad tem, dlaczego kardynał zaszczycił taką szczególną uwagą pudełko z minjaturą, zgubione, czy też pozostawione u niej. Ponieważ zaś nieznane właścicielki tego sprzęciku spowodowały nagłą uprzejmość Eminencji, pani de la Motte nakreśliła sobie dwa plany, według których mogłaby poznać ich imię. Najpierw postanowiła wprowadzić w wykonanie sposób łatwiejszy.
Udała się do Wersalu z zamiarem wywiedzenia się o biurze dobroczynności dam niemieckich. Tam, jak łatwo się domyślić, nie zdobyła żadnego objaśnienia. Wiele bardzo pań niemieckich zamieszkiwało w Wersalu, bo królowa okazywała swoim rodaczkom szczególną sympatję. Liczono niemek sto pięćdziesiąt do dwustu. Wszystkie pełniły uczynki miłosierne, ale żadna nie zdradzała nazwiska w biurze dobroczynności. Nadaremno więc Joanna domagała się wskazówek co do dwóch dam, które ją odwiedziły, nadaremno dowodziła, że jedna z nich nosiła imię Andrei. Nie znano żadnej damy niemieckiej tego imienia. Te poszukiwania zatem żadnego nie odniosły skutku. Zapytać wręcz pana de Rohan, co mianowicie podejrzewał, byłoby to zdradzić się ze swojemi na niego zamiarami; byłoby to pozbawić się przyjemności i zasługi odkrycia. Skoro tajemnica jakaś była w postępku dam względem Joanny, tajemnica w zdziwieniu i powściągliwości pana de Rohan, w tajemnicy zatem wypadało dojść do rozwiązania zagadki. W charakterze Joanny był to nieprzeparty pociąg do walki z nieznanem. Posłyszała że w Paryżu mieszkał od pewnego czasu człowiek natchniony, człowiek, cuda czyniący, mistrz, usuwający choroby z ciała ludzkiego skinieniem woli swojej. Słyszała, że człowiek ten wyrywał również z duszy nurtujące ją bolesne tajemnice. Słyszała, że pod jego wszechwładnem zaklęciem, najsilniejsza wola pacjenta miękła i zamieniała się w uległość niewolnika; słyszała, że gdy uczony lekarz uspokoił organizm, choćby najsilniej wzburzony, i pogrążył go w słodkim śnie zapomnienia, duch zachwycony spoczynkiem, oddawał się całkiem na usług: czarodzieja i ulegał mu zupełnie. Słyszała, że każda myśl tej, wdzięcznością przejętej, duszy objawiała się wtedy w mowie, mającej tę wyższość nad zwykłą mową ludzką iż nie kłamała nigdy.
Co więcej, opuszczając więzy cielesne, dusza ta, na rozkaz chwilowego swego władcy, łączyła się z innemi duszami; badała je bez wytchnienia, bez przerwy, niby wyżeł, tropiący zwierzynę w zaroślach, badała aż dotąd dopóki nie wydobywała z nich najgłębszych tajników serca i dopóki ich nie złożyła u stóp swego pana.
Dzięki temu setki nadzwyczajnych tajemnic wychodziły na światło dzienne, dzięki temu, pani de Duras odnalazła dziecię skradzione; pani de Chantoné wyżełka angielskiego, wielkości pięści, którego opłakać nie była w stanie; zaś pan de Vaudreuil pukiel włosów, za który byłby chętnie oddał połowę, a choćby nawet i całe swoje mienie.
Odkryć tych dokonywali jasnowidzący i jasnowidza pod wpływem Mesmera. Pani hrabina de la Motte liczyli też na to, iż spotka mistrza na posiedzeniu i przy pomocy jego odnajdzie właścicielkę pudełeczka, które w tej chwili było przedmiotem, najbardziej ciekawość jej palącym.
Z gorączkowym też pośpiechem wchodziła do sali, gdzie byli zebrani chorzy.
Apartament lekarza cudotwórcy miał dwie duże sale. Z przedpokojów, po wylegitymowaniu się woźnym, pozostającym na służbie, przechodziło się do sali, której okna szczelnie zamknięte nie dopuszczały powietrza i światła w dzień, a hałasu i chłodu nocą. Pośrodku sali, pod pająkiem, w którym świece paliły się słabym, gasnącym prawie płomieniem, stała obszerna fasa, szczelnie zamknięta pokrywą. Naczynie to było kształtów bardzo pierwotnych; żaden ornament, żadna draperja, nie zdobiły jego metalowych boków. Fasę tę nazywano aparatem Mesmera.
Jakie aparat posiadał własności, ławo to bardzo wytłumaczyć.
Było to naczynie, napełnione wodą, przesyconą pierwiastkami siarczanemi. Woda ta koncentrowała swe wyziewy pod pokrywą i przesycała niemi butelki, ustawione rzędem w głębi aparatu a w położeniu odwrotnem. W ten sposób otrzymywano krzyżowanie się prądów tajemniczych, których wpływom chorzy zawdzięczali uzdrowienie. Do pokrywy aparatu przylutowany był żelazny pierścień, przytrzymujący długą linę, której przeznaczenie zrozumiemy, gdy rzucimy okiem na chorych. Ci, których widzieliśmy przed chwilą, jak wchodzili do pałacu, siedzieli na fotelach, około fasy, razem mężczyźni i kobiety. Wszyscy, obojętni, poważni lub zaniepokojeni, oczekiwali rezultatu próby. Służący okręcał koniec owej liny około członków chorych, tak, że wszyscy, jednym łańcuchem złączeni, odczuwali jednocześnie przebiegające po nich prądy elektryczności, nagromadzonej w aparacie.
Następnie, aby nie przerywać działania prądów zwierzęcych, zastosowywanych do każdej natury, chorzy starali się dotykać jeden do drugiego łokciami, ramionami lub nogami, i w ten sposób ze zbawczego aparatu czerpać bez przerwy ciepło i życie. Zajmujący był widok tej „ceremonji medycznej“, nic też dziwnego, że tak drażnił ciekawość paryżan. Dwadzieścioro czy trzydzieścioro chorych siadało rzędem dokoła fasy, a służący oplatali ich liną, niby zwojami wężowemi Laokona i synów jego. Skoro tylko posiedzenie zostało otwarte, łagodne ciepło napełniało salę, a pod dobroczynnem jego działaniem wytężone fibry chorych wolniały; ciepłota podnosiła się stopniowo i roztaczała dziwną woń jakąś, usypiającą umysły, najtrudniejsze nawet do zawładnięcia. Widoczne było poddawanie się chorych rozkosznym wpływom tej atmosfery, a pokonywały ich niemniej czyste i drżące dźwięki niewidzialnych instrumentów, rozpływające się, jak płomienie łagodne, w tej powodzi ciepła i woni. Muzyka ta, czysta jak kryształ, z którego brała początek, potrącała o nerwy z siłą nieprzepartą.
Do harmonji tej przyłączały się następnie głosy dziwnie melodyjne, rozpierzchające się na różne tony i spadające, niby deszcz kwiatowy, na głowy obecnych. Na wszystkich twarzach, ożywionych zrazu niespodzianką, malowało się zadowolenie coraz wyraźniejsze. Duch łagodniał, występował z kryjówki, w której się chronił przed cierpieniami ciała, i, rozlewając się swobodny i radosny po całym organizmie, pokonywał ostatecznie materję. Działo się to w chwili, gdy każdy z chorych ujął rózgę żelazną, przymocowaną do pokrywy aparatu i skierował ją ku piersi, sercu lub głowie, stosownie do miejsca, w którem cierpienia obrały sobie siedlisko.
A teraz jeszcze kilka słów o pacjentach. Dzielili się oni na dwie kategorje. Jedni przybywali tu, aby być uleczonymi, i całem sercem pragnęli cel ten osiągnąć; inni, niedowiarki lub ciekawi, niedotknięci żadną chorobą, wciskali się do domu Mesmera, jak do teatru, bądź dla spróbowania wrażenia przy naczyniu zaczarowanem, bądź dla studjowania systemu, dla przypatrywania się cierpiącym i tym, którzy, zdrowymi będąc, kurację jednak przedsiębrali.
Pomiędzy pierwszymi, zapalonymi stronnikami Mesmera, wyróżniała się młoda kobieta, pięknie zbudowana, o twarzy klasycznej, kobieta, trochę dziwacznie przybrana, która, poddając się działaniom prądu, kierowała trzymaną w ręku rózgę na głowę i dolną część żołądka. Kobieta ta zaczynała przewracać swe piękne oczy, jakgdyby wszystko w niej omdlewało, a ręce jej drżeć zaczynały od nerwowego łaskotania, co oznaczało, że ulegała zupełnemu opanowaniu przez magnetyczny płyn. Kiedy głowa jej opadła na tylne oparcie fotela, blade czoło, drgające nerwowo usta i śnieżna, przepiękna szyja zabarwiały się lub bielały, stosownie do szybszego przypływu lub odpływu krwi. Wtedy niektórzy z obecnych, co mieli w nią utkwione spojrzenia, pochylali głowy ku sobie, dzieląc się jakąś uwagą niezwykłą zapewne, bo ciekawość ich wzrastała widocznie. W liczbie tych była pani de la Motte.
Pani de la Motte ze wszystkiego, co tu widziała, za najgodniejszą uwagi uznała twarz młodej kobiety, uśpionej prądem Mesmera.
Fizjonomja ta tak ją rzeczywiście uderzyła, ze stanęła jakby nieruchoma, jakby przykuta do miejsca nieprzepartą żądzą patrzenia i badania.
— O!... — wyszeptała nareszcie — to ta dama miłosierdzia, która była u mnie i dzięki której tak się mną pan de Rohan zainteresował.
Przekonana, że się nie myli, a pragnąca skorzystać z przypadku, który nastręczał jej sposobność odkrycia tajemnicy, jakiej wyświetlić żadnym innym sposobem nie była w stanie, podeszła bliżej. W tej chwili atoli, młoda dama przymknęła oczy, zacisnęła usta i słabym ruchem rąk zaczęła chwytać powietrze. Tylko, ze te ręce nie były tak delikatne i tak kształtne, i nie miały tej białości matowej, jakie panią de la Motte tak zachwycały kilka dni temu. Kryzys udzielił się wszystkim prawie. Wkrótce tez mężczyźni i kobiety, pociągnięci przykładem młodej towarzyszki, zaczęli wydawać westchnienia, szmery, krzyki i, wymachując rękami, nogami i głowami, ostatecznie wpadali w paroksyzm, któremu mistrz nadawał nazwę przesilenia. Kiedy się to działo, jakiś mężczyzna zjawił się w sali w taki sposób, że nikt nie umiałby powiedzieć jak i którędy się tu znalazł.
W ręku miał laskę długą, opartą, a raczej zanurzoną w owym sławnym aparacie.
Dał znak, drzwi się rozwarły i dwudziestu nadbiegłych lokai, schwyciwszy wprawnie i zwinnie każdego z chorych, zaczynających tracić równowagę na fotelach, przeniosło ich do sali sąsiedniej.
Gdy się czynność ta odbywała, pani de la Motte, która razem z innymi przeszła do tej drugiej sali, posłyszała wykrzyknik mężczyzny:
— To ona, to niezawodnie ona!...
— Kto taki?...
Ale naraz weszły dwie damy, wsparta jedna na drugiej, a za niemi, w pewnej odległości, mężczyzna, wyglądający na zaufanego sługę, lubo miał na sobie mieszczańskie ubranie.
Postawa jednej z tych dam tak uderzyła hrabinę, że zbliżyła się ku niej.
Naraz atoli straszny okrzyk w drugiej sali, okrzyk, który się wyrwał z piersi uśpionej młodej kobiety, pociągnął wszystkich w jej stronę.
Jednocześnie, mężczyzna, który raz był już powiedział: „To ona!“ stojąc blisko pani de la Motte, głosem głuchym i tajemniczym zawołał:
— Ależ, panowie, przypatrzcie się tylko, toż to królowa.
Usłyszawszy to, Joanna zadrżała.
— Królowa! — ozwały się wystraszone głosy.
— Królowa u Mesmera!...
— Królowa w ataku przesilenia!... — powtórzyły inne głosy.
— To niepodobna! — odezwał się ktoś inny.
— Przypatrzcie się — powiedział ze spokojem nieznajomy — znacie królowę, czy nie?...
— Istotnie — odezwali się ciszej niektórzy z przytomnych, — podobieństwo uderzające. Pani de la Motte, jak wszystkie kobiety, które od Mesmera udać się miały na bal do Opery, miała maskę, nałożyła ją i mogła bezpiecznie się przypatrywać.
— Mój panie — odezwała się do sąsiada, mężczyzny z twarzą pełną i czerwoną, oczami błyszczącemi i dziwnie badawczemi, — wszak to pan mówiłeś, że królowa....
— Ależ, to żadnej nie ulega wątpliwości — odpowiedział zagadnięty.
— I gdzież ona?
— No, ta młoda kobieta, ot tam, na tych poduszkach fiołkowych, ta w ataku tak gwałtownym, że nie jest w stanie pokonać uniesień swoich, to królowa.
— Na czem pan jednakże opierasz przekonanie, że ta kobieta to królowa?
— Na tem poprostu, że jest królową — odpowiedział stanowczo mężczyzna z twarzą pełną i czerwoną.
I oddalił się od hrabiny de la Motte, aby rozszerzać nawinę pomiędzy zgromadzonymi.
Joanna odwróciła oczy od widoku, jaki sprawiała epileptyczka, zaledwie jednak parę kroków ku drzwiom postąpiła, spotkała się oko w oko z dwoma damami, które przed przejściem do drugiej sali, oglądały z wielkiem zajęciem aparat ze wszystkiemi jego przyborami.
Zaledwie Joanna ujrzała twarz starszej, wydała okrzyk zdziwienia.
— Co to znaczy? — zapytała dama.
Joanna zdjęła szybko maskę i dobyła z kieszeni pudełeczko z minjaturą.
— Panie — rzekła — zostawiłyście to u mnie.
— Choćby tak jednakże było — powiedziała starsza — to pocóż takie wzruszenie?...
— Wzruszona jestem niebezpieczeństwem, jakie zagraża Waszej Królewskiej Mości.
— Wytłómacz się pani jaśniej.
— Nie prędzej, aż Wasza Królewska Mość raczy włożyć tę maskę.
I podała maskę swoją królowej, która wahała się chwilę jeszcze, sądząc, że pod swym kapturkiem zabezpieczona jest dostatecznie.
— Przez litość!... — zawołała pani de la Motte, — niema chwili do stracenia.
— Niechaj pani raczy zgodzić się na to — szepnęła królowej towarzysząca jej dama.
Marja Antonina machinalnie włożyła maskę.
— A teraz, chodźcie panie, chodźcie, — rzekła Joanna.
I tak szybko wyszła z niemi, że nie zatrzymały się aż u drzwi, na ulicę prowadzących, u których znalazły się w przeciągu kilku sekund.
— Cóż to jednakże ma znaczyć? — zapytała królowa, odetchnąwszy swobodniej.
— Czy Wasza Królewska Mość przez nikogo nie była widziana?
— Tak sądzę.
— Tem lepiej.
— Wytłómacz się pani jednakże, nakoniec?
— Będę miała zaszczyt powiedzieć wszystko Waszej Królewskiej Mości, jeżeli udzielić mi raczysz godzinę posłuchania. Rzecz w kilku słowach streścić się nie uda, a tymczasem Wasza Królewska Mość łatwo może być poznana.
Dostrzegłszy zaś w królowej pewne oznaki zniecierpliwienia, dodała:
— O! pani — rzekła, zwracając się do księżnej de Lamballe — dopomóż mi, pani, błagam cię, dopomóż mi skłoni Jej Królewską Mość do natychmiastowego odjazdu.
Księżną spojrzała błagalnie na monarchinię.
— Jedźmy zatem — odparła Marja Antonina — skoro koniecznie chcecie tego.
Następnie zwróciła się do pani de la Motte i powiedziała:
— Żądałaś pani posłuchania, wszak prawda?...
— Pragnę, abym mogła mieć zaszczyt wyjaśnić Wasi; Królewskiej Mości znalezienie się moje...
— A więc, proszę mi odnieść to pudełeczko, zgłaszaj się do odźwiernego Wawrzyńca. Będzie on uprzedzony.
I, zwracając głowę w stronę ulicy:
— Kommen sie da, Weber! — zawołała po niemiecku.
Natychmiast zajechała kareta i dwie damy wskoczyły do niej.
Pani de la Motte nie ruszyła się z miejsca, dopóki nii straciła ich z oczu.
— O! — szepnęła — dobrze się siało to, co się stało lecz co dalej... zobaczymy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.