Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX
UCIECZKA

Oliwja dotrzymała obietnicy, Joanna zaś osiągnęła to, czego pragnęła.
Nicolina żyła znów, jak uwięziona; zawsze kryła się za firanką lub za parawanikiem, zasłaniała okna do tego stopnia, że promienie słoneczne nie mogły przedostawać się.
Joanna przygotowywała wszystko, wiedząc, że nazajutrz przypada termin płatności pierwszej raty w sumie sto tysięcy liwrów, usiłowała zatrzeć za sobą wszelkie ślady, aby wtedy, gdy wybuch nastąpi, nie było żadnej poszlaki.
Pomysł był nader udatny, lecz dawał zarazem niezbity dowód jej winy.
Joanna postanowiła wytrwać na stanowisku.
Oto dlaczego nazajutrz po widzeniu się z Oliwją, hrabina około drugiej po południu ukazała się w oknie swojem, aby dać znać pseudo-królowej, że tego jeszcze wieczoru należy uciec.
Byłoby zbyt trudne opisać strach i radość Oliwji; potrzebę ucieczki wywoływało niebezpieczeństwo, możność zaś ucieczki, była zbawieniem. Oliwja, przesławszy Joannie wymownego całusa, zabrała się do przygotowań, których celem było zapakowanie kilku cennych drobnostek, darów swego protektora.
Joanna, porozumiawszy się z Oliwją, znikła, aby wyszukać powóz, któremu mogłaby powierzyć przyszłość panny Nicoliny.
To było wszystko, co najciekawszy obserwator mógł zauważyć pośród różnorodnych przebłysków sprytu dwóch przyjaciółek.
Słońce miało się ku zachodowi; story były zapuszczone, okna zamknięte... Cisza panowała zupełna, od czasu do czasu tajemniczy szmer przerywał jednostajność.
Jedenasta wybiła na dzwonnicy Ś-go Pawła, kiedy Joanna zajechała na ulicę Ś-go Ludwika w karetce pocztowej zaprzężonej w cztery silne konie. Miejsce na kozie zajmował jakiś człowiek, owinięty tajemniczym płaszczem.
— Joanna poleciła stangretowi zatrzymać się przy skręcie ulicy du Roi-Doré..
— Niechaj kareta tu czeka, kochany panie Réteau — powiedziała Joanna, — nie upłynie pół godziny, a przyprowadzę pewną osobę, która zajmie miejsce w powozie, i którą każesz zawieźć do domu mego w Ammiens. Tam oddasz osobę tę pod opiekę mego dzierżawcy Fontaine a, który już wie, co dalej przedsięwziąć.
— Stanie się podług rozkazu pani hrabiny.
— Zapomniałam zapytać pana czy masz bron przy sobie.
— Mam, pani hrabino.
— Pannie tej grozi niebezpieczeństwo ze strony pewnego warjata... może zechce zatrzymać ją w podroży.
— Cóż mam wtedy począć?
— Strzelisz w pierwszego, który stanie wam na drodze.
— Dobrze, pani hrabino.
— Żądałeś ode mnie dwudziestu luidorów za pewną rzecz, chętnie dam ci sto, nadto jeszcze zapłacę koszta podróży do Londynu, gdzie spotkamy się przed upływem trzech miesięcy.
— Może pani polegać na mnie.
— To dla twego dobra.
— Dla naszego, chcesz pani powiedzieć, — odparł pan Réteau, całując w rękę hrabinę. Zatem czekamy.
— A ja pobiegnę wyprawić wspomnianą damę.
Cała dzielnica pogrążona była we śnie; Joanna własnoręcznie zapaliła świecę, która podług umowy, oznajmić miała Oliwji, że godzina ucieczki wybiła.
— Oliwja jest uosobieniem ostrożności — pomyślała Joanna, widząc, że w oknach panuje zupełna ciemność.
Potem mignęła trzykroć zapaloną świecą. Nie wywołało to wrażenia, lecz Joannie zdawało się, iż słyszy jęk, pdobny do powiedzenia „tak“.
— Widocznie, nie zapaliwszy światła zejdzie — pomyślała Joanna, — tem lepiej. I sama także zeszła.
Drzwi się nie otwierały... Widocznie ciężkie pakunki utrudniały drogę Oliwji.
Ponieważ nikt się zjawiał, Joanna przybliżyła się do furtki ogrodowej, przyłożyło ucho, aby lepiej słyszeć, lecz nic nie słyszała.
Tak zeszedł kwadrans.
Joanna oddaliła się nieco, aby przypatrzeć się oknom, Zdawało się jej, że słabe światełko miga poza storami.
— Cóż ona robi, co robi?... Boże mój, czyżby nie zauważyła moich znaków?... Powtórzę je więc!...
I rzeczywiście, Joanna powróciła znów do swego pokoju i na nowo zaczęła manewr ze świecą, lecz nie odpowiedział jej żaden odpowiedni znak...
— Chyba że jest chora i ruszyć się z miejsca nie może, pomyślała rozgniewana Joanna. Ale nic nie pomoże.... musi dziś wyjechać czy żywa czy umarła.
W chwili, gdy wkładała klucz w dziurkę, zastanowiła się:
— A może jest tam kto?... — pomyślała. Nie może być... zresztą usłyszę głosy na schodach i zdążę zejść. Lecz jeżeli spotkam kogo na górze?... Oh!...
Przekręciła klucz i furtka otworzyła się.
Cicho było i ciemno... doszła więc spokojnie do sieni przy mieszkaniu Nicoliny.
Przez szparę wykradał się snop światła, przez drzwi słychać było niespokojne kroki.
Joanna stojąc, starała się zatrzymać oddech i słuchała. Nie rozmawiano, Oliwja więc była sama, chodziła, widocznie porządkowała.
Joanna ostrożnie, pocichutku zastukała we drzwi.
— Oliwjo — rzekła — przyjaciółko kochana!... z radością usłyszała, że kroki się przybliżają.
Drzwi otworzyły się, światło otoczyło Joannę, ujrzała przed sobą mężczyznę, trzymającego w ręce kandelabr. Krzyknęła i zakryła twarz.
— Oliwja?... — powtórzył mężczyzna — czyż nie ty nią jesteś?...
Przy tych słowach odchylił płaszcz hrabiny.
— A!... pani hrabina de la Motte!.... — zawołał. — doskonale udając zdziwienie.
— Pan de Cagliostro!... — zawołała, chwiejąc się Joanna; była bliską zemdlenia. Przewidziała różne, najróżnorodniejsze niebezpieczeństwa, tego jednakże nie spodziewała się wcale. Narazie myślała, że niebezpieczeństwo niezbyt jest wielkie, zauważywszy jednak ponury wygląd tego dziwaka Cagliostra, niezmierny strach nią owładnął.
Cagliostro podał jej uprzejmie rękę i zapraszał ją do zajęcia miejsca.
— Czemu zawdzięczam zaszczyt odwiedzin pani?... — zapytał głosem pewnym.
— Panie — bąknęła intrygantka, nie mogąc oderwać oczu od Cagliostra, panie... przyszłam tu, szukając...
— Pozwól pani, że zadzwonię na służbę i że dam im reprimendę za brak przezorności, za to że nie wskazali drogi tak godnej osobie!...
Joanna zadrżała i sięgnęła po rękę hrabiego.
— Trafiłaś pani właśnie na odźwiernego niemca, który upija się i obowiązku zaniedbuje.
— Nie gniewaj się, hrabio na niego — rzekła swobodniej już Joanna, nie domyślając się pułapki.
— Wszakże on pani otworzył?...
— Zdaje się... ale przyrzekłeś pan nie gniewać się na niego.
— Dotrzymam chętnie obietnicy — odparł śmiejąc się Cagliostro, — lecz, hrabino, zechciej wytłumaczyć mi twoje odwiedziny.
— Przyszłam — pospieszyła odpowiedzieć, — aby dowiedzieć się od pana o pewnych pogłoskach.
— O jakich pogłoskach, hrabino?...
— Jesteś pan — rzekła Joanna, — przyjacielem Jego Eminencji, kardynała de Rohan.
— Rzeczywiście, pani, jestem w dość dobrych stosunkach z kardynałem.
— Chciałam więc poinformować się co do...
— Co do czego?... — zapytał Cagliostro z odcieniem ironji.
— Powiedziałam, że kwestja jest drażliwa, panie hrabio, nie nadużywaj więc... Wiesz pan, że kardynał de Rohan daje mi dowody pewnego przywiązania, pragnęłabym wiedzieć, jakie rozmiary przybrać one zdolne. Mówią, hrabio, że umiesz czytać w głębiach niedocieczonych... w głębiach serca i rozumu...
— Mów trochę jaśniej, hrabino — rzekł Cagliostro — abym rzeczywiście mógł czytać w głębi twego serca i rozumu.
— Panie, mówią, że Jego Eminencja kocha kogoś bardziej, niżeli mnie; mówią, że kocha osobę z najwyższej sfery; mówią nawet...
Cagliostro spojrzał na Joannę tak, że ta myślała, iż kilka błyskawic przed nią mignęło.
— Czytam naprawdę w ciemnościach, lecz trzeba mi pomagać, jeżeli dobrze mam czytać, zechciej mi więc pani odpowiedzieć na następujące pytania:
— Jakim sposobem przybyłaś pani tutaj do mnie?... Wszak nie tu mieszkam. Jakim sposobem weszłaś?... Wszak nie ma tu ani pijanego odźwiernego, ani też służby. A jeśli nie mnie oszukałaś, to kogo?... Nie odpowiadasz?... Pomogę sprytowi pani.... — rzekł, a po chwili dodał: — Weszłaś, dzięki kluczowi, który czuję w twej kieszeni... oto jest. Przybyłaś, szukając młodej kobiety, którą przez dobroć tu ukrywałem.
Joanna zachwiała się, jak drzewo podcięte.
— A gdyby tak było? — zapytała zcicha, — jakąż popełniłam zbrodnię?... Czyż nie wolno kobiecie odwiedzać kobietę?...
— Mówisz pani tak — odparł Cagliostro, bo wiesz dobrze, że kobiety tej już tu niema.
— Jej tu niema... — powtórzyła wystraszona Joanna, — Oliwji już tu niema?...
— Jakto, czy nie wie pani, że odjechała?... a przecież pomagałaś do jej porwania?...
— Do porwania pomagałam?... Ja?... — zawołała Joanna, w którą znów wstępowała otucha.
— Porwano ją, a pan mnie oskarża?...
— Nietylko oskarżani, lecz przekonywam panią o prawdzie słów moich — odparł Cagliostro.
Wziął ze stołu bilecik i podał go Joannie. Adresowany był do niego, a brzmiał tak:

„Panie i wspaniałomyślny protektorze!...

Wybacz mi, że cię opuszczam, ale wiesz, że kocham nadewszystko pana de Beausire; ten właśnie przybył, aby mnie zabrać; idę więc z nim. Adieu“.
— Beausire!.. — zawołała osłupiała Joanna, — Beausire!... Przecież on nie znał jej adresu!...
— Owszem, pani, znał go, — odparł Cagliostro, podając drugi bilecik, który wyjął z kieszeni, oto papier jaki znalazłem na schodach, gdym, jak zwykle, szedł w odwiedziny. Widocznie liścik ten wypadł z kieszeni pana de Beausire‘a.
Hrabina, w dreszczach cała, czytała:
„Pan de Beausire spotka pannę Oliwję na ulicy S-go Klaudjusza, przy rogu bulwaru, oczekiwać tam będzie i natychmiast z nią odjedzie. Szczera przyjaciółka podała mu tę radę... podobno czas potrzebny nadszedł“.
— Ale któż napisał ten bilecik? — zapytała.
— Najwidoczniej pani, szczera przyjaciółka Oliwji.
— A jakże on się tu dostał? — zapytała znów, patrząc z wściekłością na niewzruszonego Cagliostra.
— Czyż przy pomocy pani klucza, wejść nie można: odparł Cagliostro.
— Te domysły są bardzo przekonywające, — rzekła Joanna — ja zaś mam tylko podejrzenia.
— O, i ja podejrzewam również dobrze... — zauważył Cagliostro, i przy tych słowach wykonał ruch żegnający.
Joanna schodziła ze schodów... przedtem było na nich pusto i ciemno; teraz na drodze swej spotkała ze dwudziestu kamerdynerów i mnóstwo światła. Cagliostro głośno i przy służbie kilkakrotnie wymówił do niej:
— Pani hrabino de la Motte.
Wyszła, ziejąc złość i zemstę, jak bazyliszek zieje jad i ogień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.