Neron (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Neron |
Podtytuł | Romans historyczny |
Wydawca | E. Wende i spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Polska Zbrojna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Acté |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Przez całą noc palono ofiary. Świątynie przystrojono jak na największą uroczystość. Po ukończeniu świętych obrzędów, chociaż była dopiero pierwsza godzina po północy, już tłum rzucił się ku gimnazjum, tak spragniony igrzysk, przypominających piękne dni starej Grecji.
Amikles był jednym z ośmiu wybranych sędziów i w tym charakterze miał zachowane dla siebie miejsce naprzeciw siedzenia prokonsula rzymskiego. Nie spieszył się jednak; przyszedł wtenczas dopiero, gdy już dano znak do rozpoczęcia uroczystości. U wnijścia znalazł Sporusa, który przychodził do swego pana, a któremu straż wzbraniała przystępu. Jego biała cera, delikatne ręce i wogóle wdzięk oraz subtelność jego postaci, podały go w podejrzeniu, iż był przebraną kobietą, a starożytne prawo, wskrzeszone obecnie, skazywało na zepchnięcie ze skały każdą kobietę, któraby się ośmieliła zakraść do gimnazjum, gdzie się odbywają zapasy nagich atletów. Starzec jednak zaręczył za Sporusa i dziecię mogło się połączyć ze swoim panem.
Gimnazjum podobne było do ula, cała przestrzeń gmachu napełniona była widzami. Murem głów zdawały się być zamknięte womitorja; sam szczyt zabudowania zalegał rząd cały widzów, którzy wzajemnie się wspierali, nie mając innej podpory, prócz stojących co dziesięć stóp słupów złoconych, na których rozwieszono velarium. A jednak dolatywał jeszcze głuchy szmer wielu niedopuszczonych, tłoczących się u drzwi tego ogromnego gmachu, w którym znikła nietylko ludność Koryntu, ale nadto urzędowi przedstawiciele wszystkich prowincyj Imperjum, przybyli na te igrzyska. Co do kobiet, ukazywały się one zdala od drzwi i na murach miasta, oczekując na ogłoszenie imienia zwycięzców.
Za zjawieniem się Amiklesa, liczba sędziów była już dopełnioną. Prokonsul tedy powstał i ogłosił w imieniu cezara Nerona, władcy Rzymu i pana świata, że igrzyska wnet się rozpoczną. Huczne okrzyki i oklaski odpowiedziały na te wyrazy i wszystkie oczy skierowały się ku portykowi, w którym oczekiwali zapaśnicy. Siedmiu młodych ludzi wyszło i postąpiło ku trybunie prokonsula. Dwaj tylko zapaśnicy byli z Koryntu, z pięciu zaś innych, jeden był Tebańczykiem, jeden Syrakuzaninem, jeden Sybarytą i dwóch Rzymian.
Dwaj Koryntjanie byli bliźniętami; postąpili naprzód, splótłszy się z sobą rękami, odziani w jednakie tuniki i tak do siebie podobni z postawy i twarzy, że cały cyrk klasnął w ręce na widok tych dwóch Menechmów. Tebańczyk był młodym pasterzem; gdy razu pewnego pasł swe trzody przy górze Cyteron i spostrzegł schodzącego z niej niedźwiedzia, rzucił się nań bez żadnej broni, rozpoczął śmiało zapasy z tym groźnym przeciwnikiem, i udusił go w uściskach swych rąk żylastych. Na pamiątkę tego zwycięstwa wystąpił okryty skórą zduszonego zwierza, którego głowa służyła mu za hełm, a jej białe zęby opasywały ogorzałą twarz zapaśnika. Syrakuzanin złożył niemniej nadzwyczajne dowody swej siły. Gdy dnia pewnego współziomkowie jego składali Jowiszowi ofiary, byk, źle ugodzony przez ofiarnika, rzucił się w tłum ludu, cały przystrojony w kwiaty, i różnobarwne wstążeczki: już wielu ludzi stratował, gdy pochwycił go za rogi Syrakuzanin, obalił na bok i zatrzymał pod sobą, jak zwyciężonego atletę, dopóki jeden żołnierz nie utopił mu miecza w piersiach. Młody Sybaryta długi czas nie znał swej siły; również przypadkiem ujawniła się ona. Leżąc raz z przyjaciółmi na jednem z łóż purpurowych, otaczających stół wspaniale zastawiony, usłyszał nagle krzyki: wóz, uniesiony przez dwa konie ogniste, już miał się roztrzaskać u blizkiego rogu ulicy; w tym wozie była jego kochanka. Na ten widok, rzuca się przez okno, chwyta wóz z tyłu za kolo; nagle zatrzymują się konie, wspinają się, jeden z nich pada na ziemię, a młodzieniec porywa w swe objęcia zemdloną, lecz ocaloną kochankę. Co do dwóch Rzymian, jeden z nich był atletą z profesji, słynnym już z mnogich zwycięstw, a drugi znany nam Lucjusz.
Sędziowie włożyli siedm kostek do urny. Dwie z nich oznaczone były literą A, dwie literą B, dwie literą C, ostatnia zaś literą D. Miał więc los utworzyć trzy pary i oznaczyć siódmego atletę do walczenia ze zwycięzcami. Prokonsul sam zmieszał kostki, potem zbliżyli się walczący, każdy z nich wziął jedną i złożył ją w ręce naczelnika igrzysk. Przypadek zrządził, że obaj Koryntjanie otrzy*mali A, Tebańczyk i Syrakuzanin B, Sybaryta i atleta C, a Lucjusz D.
Atleci nie wiedząc jeszcze, w jakim porządku los ich przeznaczył do walki, rozebrali się, oprócz jednego Lucjusza, który mając wejść w szranki ostatni, pozostał w swym płaszczu. Prokonsul wezwał dwa A. Wnet dwaj bracia rzucili się z portyku i znaleźli naprzeciw siebie; obaj wydali okrzyk zadziwienia, któremu odpowiedział szmer całego zgromadzenia. Czas jakiś stali w niepewnej i nieruchomej postawie; ale trwało to krótko i zaraz rzucili się sobie w objęcia. Cały amfiteatr wybuchnął jednomyślnym oklaskiem i przy odgłosie tego hołdu dla miłości braterskiej, dwaj piękni młodzieńcy, podobni do Kastora i Polluksa, opuścili szranki, z aktorów stając się prostymi widzami.
Znaleźli się więc pierwszymi ci, co mieli wystąpić w drugiej kolei. Tebańczyk i Syrakuzanin ukazali się w szrankach, zmierzyli się wzrokiem i rzucili się na siebie. Czas jakiś dwa splecione ciała podobne były do pnia niekształtnego, który potoczył się nagle na ziemię, jakby pociskiem gromu wyrwany z korzenia. Przez kilka sekund nic nie można było rozróżnić wśród wznoszącej się kurzawy, tak dalece jednakie z obu stron pasowały się siły i tak szybko każdy z atletów to był na spodzie, to znowu wydobywał się na wierzch; nakoniec Tebańczyk zdołał utrzymać kolano na piersiach Syrakuzanina, a opasując mu szyję obu rękami, jakby żelaznym pierścieniem, ścisnął ją z taką mocą, że tamtem zmuszony został podnieść rękę na znak, iż się zwyciężonym uznaje. Jednomyślne oklaski, dowodzące z jakim zapałem Grecy przypatrywali się temu widowisku, powitały to rowiązanie pierwszej potyczki: przy ich brzmieniach, zwycięzca zasiadł pod lożą prokonsula, a upokorzony jego przeciwnik wrócił pod portyk, skąd wyszła natychmiast ostatnia para zapaśników, utworzona z atlety i Sybaryty.
Gdy zrzucili swą odzież i niewolnicy nacierali ich ciała oliwą, nader ciekawy przedstawiali widok ci dwaj ludzie tak sprzecznej z sobą natury, przedstawiający dwa najpiękniejsze typy starożytności — Herkulesa i Antynousa. Atleta z krótkiemi włosami, o członkach ciemnych i muskularnych; Sybaryta z długiemi puklami włosów, z ciałem białem i zaokrąglonem. Grecy, wielcy miłośnicy piękności fizycznej, religijni niemal czciciele kształtów, mistrze w każdej doskonałości, nie mogli powstrzymać szmeru podziwienia, na który obaj zapaśnicy podnieśli głowy. Skrzyżowały się, jak dwie błyskawice, ich pełne dumy spojrzenia; nie czekając ostatecznego dokonania przygotowań, wyrwali się z rąk niewolników i postąpili ku sobie!
Zbliżywszy się o trzy lub cztery kroki, zaczęli sobie przypatrywać z wielką uwagą, a każdy poznał zapewne w przeciwniku godnego siebie współzawodnika, bo oczy jednego przybrały wyraz nieufności, a drugiego chytrości. Wreszcie nagłym rzutem ujęli się za ręce, oparli się czołem o czoło, i podobni do dwóch pasujących się byków, doświadczali naprzód sił swoich zobopólnem usiłowaniem znaglenia się do cofania. Ale obaj pozostali nieruchomi, podobni do dwóch posągów, których życie objawiało się tylko przez stopniowe natężenie muskułów. Po minucie bezskutecznych zabiegów, obaj odskoczyli wtył, wstrząsając głowami zlanemi potem i oddychając ciężko, jak dwaj wybijający się na powierzchnię wody nurkowie.
Krótka była ta chwila przerwy; zapaśnicy rzucili się znowu na siebie, a tym razem spletli się rękami w połowie ciała; lecz czy to z braku doświadczenia w tego rodzaju zapasach, czy też z ufności w swe siły, Sybaryta dał nad sobą przewagę przeciwnikowi, dozwalając mu ująć się pod ręce; atleta dźwignął go wnet z ziemi i uniósł w powietrze. Tracąc jednak równowagę pod naciskiem ciężaru, zmuszony był, chwiejąc się uczynić trzy kroki wtył. Sybaryta zdołał wtedy dotknąć ziemi nogami, a wytężając wszystkie swe siły, zachwiał atletę i obalił pod siebie; lecz zanim spostrzeżono, już atleta podniósł się z błyskawiczną szybkością, Sybaryta zaś powstał ostatni.
Nie było ani zwycięzcy ani zwyciężonego; dwaj więc przeciwnicy rozpoczęli walkę z nową zapalczywością wśród głębokiego milczenia. Zdawał się, że trzydzieści tysięcy widzów przemieniło się w posągi; wszyscy siedzieli nieruchomie, z zapartym oddechem w piersiach. Czasem tylko, gdy los dawał przewagę jednemu z zapaśników, rozlegał się głuchy szmer. Nakoniec po raz drugi walcząc stracili równowagę i legli na placu; ale tym razem pozostał na wierzchu atleta. Słabą to jednak dałoby mu przewagę, gdyby z siłą swą nie połączy był wszystkich tajników swej sztuki. Za ich to pomocą utrzymał Sybarytę w położeniu, z którego sam tak się rychło podźwignął. Jak wąż, który dusi i miażdży swą ofiarę wprzód, nim ją pożre, wplótł swe nogi i ręce między członki przeciwnik i zdołał powstrzymać wszystkie ich poruszenia; poczem, cisnąc go czołem o czoło, zmusił do dotknięcia ziemi tyłem głowy, co, zdaniem sędziów, było pieczęcią zwycięstwa. Dały się słyszeć wielkie okrzyki i huczne oklaski; znaczna ich część jednak przypadła Sybarycie, jakkolwiek był zwyciężony. Przegrana jego bowiem tak blizka była zwycięstwa, że nikomu na myśl nie przyszło, aby go miała poniżać. Jakoż oddalił się pod portyk zwolna, z pewnością i bez zapłonienia; stracił tylko wieniec, ale nie stracił, honoru.
Zostali dwaj zwycięzcy i Lucjusz, który walczyć miał z obydwoma. Wszystkie oczy skierowały się ku młodemu Rzymianinowi. Z wielkiem skupieniem przypatrywał się on zapasom, wsparty o kolumnę i obwinięty swym płaszczem. Wtenczas to zauważono jego miękkie i zniewieściałe oblicze, jego długie jasne włosy i złotawą brodę, która mu zaledwie pokrywała dół twarzy. Każdy uśmiechnął się patrząc na tego słabego zapaśnika, który tak nierozważnie mierzyć się chciał z silnym Tebańczykiem i zręcznym atletą. Lucjusz odgadł to powszechne lekceważenie ze szmeru obiegającego całą publiczność, a nie zwracając żadnej na nie uwagi, postąpił kilka kroków i odrzucił płaszcz. Spostrzeżono wtenczas silną szyję, unoszącą tę apolińską głowę, potężne barki i skórę, której białość zawstydziłaby najpiękniejszą czerkieską dziewicę, skórę upstrzoną jednak w ciemne plamy, podobne do tych, jakie okrywają płowe futro pantery. Tebańczyk spojrzał niedbale na nowego współzawodnika; ale atleta, widocznie zdziwiony, cofnął się o kilka kroków. W tej chwili ukazał się Sporus i wylał na plecy swojego pana flaszkę wonnej oliwy, którą rozprowadził po jego ciele za pomocą kawałka purpury.
Tebańczyk miał walczyć pierwszy; postąpił więc ku Lucjuszowi, wyrażając swą niecierpliwość, że jego przygotowania trwały tak długo; ale Lucjusz wyciągnął rękę z miną rozkazującą, dając znak, iż jeszcze nie jest gotów, a prokonsul rzekł głośno:
— Zatrzymaj się.
Już jednak młody Rzymianin był namaszczony oliwą i zostawało mu tylko wytarzać się w piasku, jak to było zwyczajem; ale on przyklęknął na jedno kolano, a Sporus wypróżnił mu na plecy worek piasku, uzbieranego na brzegach Chrysorchoasu, wśród którego jaśniały tu i owdzie blaszki złota. Po dokonaniu tego ostatniego przygotowania, Lucjusz podniósł się i rozwarł obie ręce na znak, że już gotów.
Tebańczyk postąpił śmiało, a Lucjusz spokojnie czekał na niego; lecz zaledwie twarde ręce przeciwnika dotknęły jego ramion, oczy jego strasznym zapłonęły ogniem i wydał krzyk podobny do ryku. Jednocześnie przypadł na jedno kolano, a ujmując pasterza silnemi rękami między żebra i biodra, związał niejako swe dłonie na grzbiecie przeciwnika; przycisnąwszy potem do swych piersi jego brzuch, powstał nagle trzymając ów kolos w rękach. Zwrot ten był tak szybki i tak zręcznie wykonany, że Tebańczyk, nie mając czasu ani zdobyć się na obronę, uczuł się uniesionym nad ziemię; przenosząc głową głowę współzawodnika i bił w powietrzu rękami, które nie znajdowały nic do ujęcia.
Ujrzeli wówczas Grecy wznowioną walkę Herkulesa z Anteuszem: Tebańczyk wsparł obie ręce na ramionach Lucjusza i cisnąc je całą siłą swych ramion, usiłował zerwać łańcuch straszliwy, który go dusił; ale bezskuteczne były jego usiłowania. Napróżno opasał także biodra przeciwnika dwoma nogami, jakby wężem podwójnem: tym razem Laokoon zwyciężył płaza; im bardziej wzmagały się usiłowania Tebańczyka, tem silniej Lucjusz ściskał więzy, któremi go skrępował i nieruchomy, z głową wspartą o piersi nieprzyjaciela, jakby przysłuchując się jego stłumionemu oddechowi, pozostał w tej postawie, aż wreszcie na Tebańczyku zaczęły występować znaki konania. Zrazu pot śmiertelny spływał mu z czoła na oblicze, zmywając kurz powlekający je; potem twarz okryła się purpurową barwą, zachrapały piersi, nogi odpasały się od ciała przeciwnika, odpadły wtył ręce i głowa; nakoniec potok krwi wytrysnął gwałtownie z ust i nosa. Wówczas Lucjusz rozluźnił ręce i zemdlony Tebańczyk upadł bezwładnie u nóg jego.
Żaden okrzyk radości, żaden poklask nie powitał tego zwycięstwa; tłum zdumiony, pozostał milczącym i nieruchomym. Nic wszakże nie było do zarzucenia: wszystko się odbyło podług zapaśniczych prawideł; żaden zdradliwy cios nie został zadany, Lucjusz szlachetnie zwyciężył przeciwnika. Chociaż jednak zajęcie widzów nie objawiało się przez okrzyki, niemniej atoli wszyscy byli do najwyższego stopnia rozciekawieni. Gdy więc niewolnicy wynieśli zemdlonego zapaśnika, wszystkie spojrzenia skierowały się ku atlecie, którego zręczność i siła, rozwinięte w poprzedniej potyczce, zapowiadały Lucjuszowi groźnego przeciwnika. Ale zawiedzione zostało powszechne oczekiwanie, bo w chwili, gdy Lucjusz sposobił się do drugiej walki, postąpił ku niema atleta z postawą pełną uszanowania i zginając kolano, podniósł rękę na znak, że się uznaje zwyciężonym. Zdawało się, że Lucjusz przyjmował ten hołd i postępek bez żadnego zdziwienia; zamiast bowiem podać rękę atlecie i podnieść go z ziemi, rzucił wokoło siebie spojrzenie, jakby pytał ów tłum zdziwiony, czy znajdzie się wśród niego kto tak zuchwały, iżby mu śmiał zaprzeczyć zwycięstwa. Ale nikt nie uczynił poruszenia, nikt słowa nie wyrzekł, więc wśród najgłębszego milczenia Lucjusz postąpił ku trybunie prokonsula, który podał mu wieniec.
W tej chwili dało się słyszeć kilka oklasków, nietrudną jednak rzeczą było odgadnąć, że te oznaki uznania dawali majtkowie okrętu, na którym przyjechał Lucjusz.
A jednak ogarniające tłum uczucie nie miało nic nieprzyjaznego dla młodego Rzymianina: raczej jakby przesądna trwoga ogarnęła wszystkich. Ta siła nadludzka obok takiej młodości, przypominała cuda bohaterskich wieków. Imiona Tezeusza, Pirytousa, były we wszystkich ustach, a chociaż nikt nie udzielił swej myśli drugiemu, każdy gotów był uwierzyć w obecność półboga.
Ten hołd publiczny, to przeczuciowe uznanie dziwnej wyższości, to jakby uniżenie się niewólnika przed panem, otoczyło młodego Rzymianina nieziemskim prawie urokiem. Gdy więc wychodził z cyrku, wspierając się z jednej strony na ramieniu Amiklesa, a z drugiej ręką opasując szyję Sporusa, cała ta ciżba szła za nim aż do domu, skupiona, ciekawa, ale zarazem tak bojaźliwa i milcząca, że cały orszak zdawał się być raczej pogrzebowym, niż triumfalnym pochodem.
U bram miasta, młode dziewczęta i kobiety, które nie mogły uczestniczyć w widowisku, oczekiwały na zwycięzcę, trzymając w pogotowiu laurowe gałązki. Lucjusz szukał oczyma Aktei między jej towarzyszkami; ale czy to ze wstydu, czy też z obawy, nie ukazała się tutaj. Podwoił więc kroku, sądząc, że młoda Koryntjanka oczekiwała na progu drzwi, które otworzyła dla niego poprzedniego dnia. Przebiegł plac, który w jej towarzystwie przebywał, zagłębił się w ulicę; ale żaden wieniec, żadne kwiaty nie zdobiły drzwi gościnnych. Lucjusz przeskoczył próg i wbiegł do vistibulum, zostawiając starca daleko poza sobą; próżne było vestibulum, lecz przez drzwi prowadzące na taras, spostrzegł młodą dziewicę na kolanach przed posągiem Djany, bladą i nieruchomą, jak marmur, który obejmowała. Zbliżył się do niej na palcach i ozdobił jej głowę wieńcem zdobytym. Aktea z okrzykiem radości zwróciła się ku Lucjuszowi, którego oczy, rozjaśnione i dumne, oznajmiały wyraźniej jeszcze niż przyniesiony wieniec, że młody Rzymianin wydarł Grecji pierwszą z palm, po które przybył.