Neron (Dumas, 1926)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Neron | |
Podtytuł | Romans historyczny | |
Wydawca | E. Wende i spółka | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Zakłady graficzne Polska Zbrojna | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Acté | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Dnia 7 maja, który Grecy nazywają targelion, roku 57 od narodzenia Chrystusa, a 810 od założenią Rzymu, młoda dziewica, od lat piętnastu do szesnastu, wysoka, piękna i zgrabna, jak uganiająca się za jeleniem Dyana, wybiegła z Koryntu przez bramę zachodnią i skierowała się ku nadmorskiej równinie. Zbliżywszy się do małej smugi, ocienionej z jednej strony gajem oliwnym, z drugiej zaś ograniczonej wijącym się wśród drzew pomarańczowych i różowego lauru strumieniem, zatrzymała się i zajęła zbieraniem kwiatów. Tu ją wabiły wykwitłe w cieniu drzewa Minerwy fiołki, tam zarastające brzegi strumienia lub unoszące się na jego powierzchni narcyzy i grzybienie; te ostatnie odniosły przewagę, bo podskakując ze zwinnością wiewiórki, pobiegła ku strumieniowi.
Zbliżywszy się ku wybrzeżu, stanęła; ze wzruszenia z szybkiego biegu rozpłynęły się jej po ramionach długie warkocze; uklękła nad wodą, spojrzała w nurty i uśmiechnęła się, widząc się tak piękną. Wistocie była to najpiękniejsza z dziewic Koryntu: oczy czarne i pałające, nos joński, usta koralowe; ciało, mające twardość marmuru i giętkość trzciny, zdawało się być posągiem Fidyasza, ożywionym przez Prometeusza; tylko jej stopy, widocznie zbyt małe do całej postawy, jedyną zdawały się wadą, jeżeli tak nazwać można podobną niedoskonałość w młodej dziewczynie: słowem tak była zachwycającą że jakkolwiek jest kobietą, użyczająca jej w tej właśnie chwili zwierciadła łez swoich Nimfa Pyrena, nie mogła się jednak powściągnąć od odbicia jej obrazu w całej czystości i wdzięku.
Po chwili niemego zastanowienia, młoda dziewica podzieliła swe włosy na trzy części, splotła dwa warkocze na skroniach połączyła je nad głową uwitym wieńcem z lauru różowego i kwiatów pomarańczowych, i zostawiając w tyle głowy rozspływające się pukle, nachyliła się ku wodzie dla ugaszenia pragnienia.
Rzeczywistość i obraz zbliżyły się ku sobie nieznacznie, jakby dwie siostry, Nimfa i Najada, które słodki pocałunek jednoczył: zetknęły się już usta w wilgotnej kąpieli, wzdrygnęła się woda, a lekki zefir, wionąc w powietrzu jakby tchnieniem rozkoszy, zasypał wodne kryształy śniegiem wonnej róży i ruchomemi nurtami szybko uniósł do morza.
Dziewica podniosła się, a skierowawszy oczy ku odnodze, stanęła jak wryta; wytworna galera o dwóch rzędach wioseł, o złoconych bokach i żaglach purpurowych płynęła ku brzegom, pędzona wiatrem od Delos; chociaż jeszcze o ćwierć mili oddalona od lądu, już słychać było głosy majtków, śpiewających hymn do Neptuna. Dziewica poznała tryb frygijski, poświęcony hymnom religijnym; ale zamiast nieokrzesanych dźwięków kalidońskich lub cefalońskich żeglarzy, uderzające jej ucho tony, chociaż jeszcze rozproszone oddaleniem i wiatrem, były umiejętne i zgodne, jak śpiewy kapłanek Apolina. Uniesiona tą melodją, młoda Koryntjanka ułamała kilka gałązek pomarańczowych i laurowych, z zamiarem uwicia wieńca i złożenia go w świątyni Flory, której miesiąc maj był poświęcony: potem krokiem powolnym, ciekawym i bojaźliwym zarazem, postąpiła ku morzu, splatając wonne gałązki.
Tymczasem zbliżyła się biremma[1] i już nietylko mogła dziewica słyszeć dokładnie melodję, ale nawet widzieć twarze śpiewaków: jeden koryfeusz śpiewał inwokację do Neptuna którą za każdym zwrotem powtarzały chóry w tak słodkim i subtelnym rytmie, że całość harmonji zdawała się naśladować regularne poruszenia majtków, zginających się ku wiosłom i wioseł spadających do morza. Koryfeusz, śpiewający główną melodję, zdawał się być panem statku; stał przy sztabie i akompanjował sobie na cytrze o trzech strunach, podobnej do tej, którą snycerze dają Euterpie, Muzie harmonji; u nóg jego leżał niewolnik okryty długą, azjatycką szatą, której krój zdawał się być właściwy tak obu płciom, iż młoda dziewica nie poznała, czyli to był mężczyzna czy kobieta. Muzykalni wioślarze stali przy swoich ławach i takt wybijali rękami, dziękując Neptunowi za przychylny wiatr, który ich darzył wypoczynkiem.
Widok ten, który na dwa wieki przedtem, ściągnąłby zaledwie uwagę dziecka, szukającego konch w piasku nadmorskim, zdziwił w najwyższym stopniu młodą dziewczynę. Korynt nie był już tem, czem za czasów Sylli: wspólzawodnikiem i bratem Aten; konsul Mummiusz, zdobywszy go szturmem w roku 608 od założenia Rzymu, wyciął w pień wszystkich obywateli, zaprzedał w niewolę kobiety i dzieci, spalił domy, rozwalił mury, posłał do Rzymu posągi, a obrazy, z których jeden chciał kupić Ataljusz za miljon sestercyj, poszły pod nogi rzymskich żołnierzy, których Polibiusz widział grających w kości na tem arcydziele Aristidesa, z Teb. Odbudowany w ośmdziesiąt lat potem przez Juljusza Cezara, który osadził w nich rzymską kolonję i powrócił do życia, jeszcze nie odzyskał bynajmniej dawnej swojej świetności. Obecnie prokonsul rzymski, chcąc mu przywrócić cokolwiek dawnego znaczenia, ogłosił na dziesiąty maja i dni następne, igrzyska nemejskie, istmickie i florejskie, na których miał uwieńczyć najsilniejszego atletę, najzręczniejszego woźnicę i najumiejętniejszego śpiewaka. Skutkiem tego od dni kilku tłumy cudzoziemców ze wszystkich krajów zbiegały się do stolicy Aktei, nęcone ciekawością, lub też żądzą zdobycia nagród, co nadawało miastu, jeszcze słabemu wskutek wylewu krwi i bogactw straconych, świetność i zgiełk jego dni upłynionych; jedni przybywali na wozach, inni na koniach, inni znowu na statkach, które najmowali lub budowali umyślnie; żaden jednak nie zawinął do portu na tak przepysznym okręcie, jakim był przybijający w tej chwili do brzeg, o który niegdyś toczyli spór Apollo z Neptunem.
Gdy wyciągnięto na piasek biremmę, majtkowie przystawili do pokładu stopnie z drzewa cvtrynowego, wysadzanego srebrem i miedzią, i zstąpił po nich śpiewak; cytrę zarzucił na plecy, wsparł się na niewolniku, któregośmy widzieli leżącego u jego nóg. Śpiewak był pięknym młodzieńcem od dwudziestu siedmiu do dwudziestu ośmiu lat; miał włosy jasne, oczy niebieskie, brodę złotawą; odziany był w tunikę purpurowo-niebieską, zasnutą złotemi gwiazdami chlamydę, na szyi zaś miał szarfę, od węzła której długie końce spływały do pasa. Drugi zdawał się być młodszy o lat dziesięć: było to dziecię, zaledwie zbliżające się do wieku młodzieńczego. Miał chód powolny, minę cierpiącą i smutną; ale świeżość jego lica zawstydziłaby cerę kobiety, skóra różana i przezroczysta mogłaby walczyć o pierwszeństwo z miękkością najrozkoszniejszych dziewic ateńskich, a ręka biała i pulchna zdawała się raczej stworzona do wrzeciona lub igły, niż do miecz i lub włóczni. Odziany był w białą szatę do kolan, obrzuconą palmami złotemi; włosy w gęstych splotach spadały mu na odkryte ramiona, a na piersiach wisiało na złotym łańcuchu małe zwierciadełko, osadzone perłami.
W chwili gdy miał dotknąć ziemi, towarzysz zatrzymał go nagle; młodzieniec wzdrygnął się.
— Czego chcesz, panie? — rzekł głosem łagodnym i bojaźliwym.
— Lewą nogą chciałeś stanąć na brzegu i tym nierozważnym postępkiem mogłeś narazić owoce wszystkich mych wyrachowań, dla których przybywam tu w dniu błogiej wróżby.
— Masz słuszność, panie — rzekł młodzieniec, poczem wszedł na brzeg nogą prawą, a towarzysz jego uczynił to samo.
— Cudzoziemcze — rzekła młoda dziewica do starszego z dwóch przybylców słysząc, iż przemawiał w jońskim języku — ziemia Grecji, którąbądź dotkniesz jej nogą, przychylną jest każdemu, co na niej staje w przyjaznem usposobieniu: jest to kraina miłości, poezji i walki; ma ona wieńce dla kochanków, poetów i wojowników. Ktokolwiek jesteś, przyjmij ten, nim pozyskasz inny, po który zapewne przybywasz.
Młody człowiek żywo ujął i włożył na swą głowę wieniec, który mu podawała Koryntjanki.
— Bogowie są nam przychylni! — zawołał. — Drzewo pomarańczowe, to jabłoń Hesperidow, której złote owoce dały zwycięstwo Hippomenowi, wstrzymując bieg Atalanty, a ten laur różowy, to drzewo ulubione przez Apolina. — Jak się nazywasz, proroczko szczęścia?
— Nazywam się Aktea — odpowiedziała rumieniąc się dziewica.
— Aktea! — zawołał starszy z przybylców. — Słyszysz, Sporusie? Nowa wróżba: Akte, znaczy brzeg. Tak więc ziemia Koryntu czekała na mnie z swym wieńcem.
— Cóż w tem dziwnego? Czyż nie jesteś ulabieńcem bogów, Lucjuszu? — odpowiedziało dziecię.
— Jeśli się nie mylę — zapytała bojażliwa dziewica — przybywasz dla ubiegania się o jedną z nagród, obiecanych zwycięzcom przez prokonsula rzymskiego?
— Łączysz talent odgadywania z darem piękności — rzekł Lucjusz.
— I masz pewnie krewnych w Koryncie?
— Cała moja rodzina jest w Rzymie.
— Może przyjaciela?
— Jedynym moim przyjacielem jest ten, ktérego widzisz, i jak ja jest obcy w Koryncie.
— Może więc jakich znajomych?
— Żadnych.
— Dom nasz jest obszerny, a mój ojciec gościnny — rzekła dalej dziewica. — Czy Lucjusz raczy nas obdarzyć pierwszeństwem? Zaniesiemy modły do Kastora i Poluksa, aby mu byli przychylni...
— Czy nie jesteś czasem ich siostrą Heleną, młoda dziewico? — przerwał Lucjusz, uśmiechając się. — Mówią, że lubiła ona kąpać się w źródle, które musi być stąd niedaleko. To źródło miało dar przedłużania życia i uwieczniania piękności. Wenus objawiła tę tajemnicę Parysowi, a ten musiał powierzyć ją tobie. Jeżeli to prawda, prowadź mię do tego błogiego źródła, piękna Akteo: odkąd bowiem cię ujrzałem, chciałbym żyć wiecznie, aby widzieć cię zawsze.
— Niestety! nie jestem boginią — odpowiedziała Aktea — a źródło Heleny nie ma tych cudownych przymiotów; zresztą, nie mylisz się względem jego położenia, gdyż oto tu, o kilka kroków, spada do morza ze szczytu skały.
— Ten więc gmach, który wznosi się przy niem, jest świątynią Neptuna?
— Tak jest. A ta ulica ocieniona sosnami, wiedzie do stadium. Powiadają, że dawniej stał posąg przed każdem drzewem; ale zabrał je Mummiusz i na zawsze opuściły moją ojczyznę dla twojej. Czy chcesz pójść tą ulicą, Lucjuszu? Wiedzie ona do domu mojego ojca.
— Co myślisz o tem zaproszeniu, Sporusie? — zapytał młody człowiek towarzysza, zmieniając język i mówiąc po łacinie.
— Myślę, że Fortuna nie dala ci powodu wątpienia o jej dla ciebie stałości.
— Dobrze, zawierzmy jej i ten raz jeszcze, nigdy bowiem nie przedstawiała mi się pod tak pociągającą i czarowną postacią.
Zmieniając znowu mowę i odzywając się w języku jońskim, którym mówił z największą czystością, rzekł do Aktei:
— Prowadź nas, młoda dziewico, jesteśmy gotowi ci towarzyszyć. Sporusie, zaleć Libikusowi, aby czuwał bacznie nad Febe.
Aktea udała się naprzód, a niewolnik, wypełniając rozkaz swojego pana, wrócił na okręt.
Zbliżywszy się do stadium, Aktea zatrzymała się.
— Patrz — rzekła do Lucjusza — oto gymnasium. Jest w pogotowiu i świeżym przesypane piaskiem, pojutrze bowiem dzień igrzysk, które rozpoczynają zapasy. Na prawo, z drugiej strony strumienia, u końca tej sosnowej ulicy, wznosi się hippodrom; drugi dzień, jak ci wiadomo, zostanie poświęcony wozowym wyścigom. Nakoniec w połowie drogi do tego pagórka w kierunku cytadeli, widzisz teatr, w którym najbieglejszy śpiewak ma otrzymać palmę zwycięstwa. O którą z tych trzech nagród zamyśla ubiegać się Lucjusz?
— O wszystkie trzy, Akteo.
— Jesteś zarozumiały, młodzieńcze.
— Liczba trzy podoba się bogom — rzekł Sporus, dopędzając towarzysza, poczem goście, pod przewodnictwem pięknej swej gospodyni, udali się w dalszą drogę.
Zbliżając się do miasta, Lucjusz zatrzymał się.
— Co znaczy ten wodotrysk — zapytał — i te płaskorzeźby uszkodzone? Zdają się one należeć do najpiękniejszych czasów Grecji?
— Jest to wodotrysk Pyreny — objaśniła Aktea — w tem właśnie miejscu jej córkę zabiła Djana, a widząc boleść matki, zamieniła ją w źródło nad ciałem dziecka, które opłakiwała. Co do płaskorzeźby, jest ona dziełem Lizippa, ucznia Fidjasza.
— Patrz, Sporusie — zawołaj z zapałem młodzieniec — patrz, co za uczucie! co za wyraz! Jest to potyczka Ulissesa z kochankami Penelopy, nieprawdaż? Czy widzisz, jak ten człowiek raniony umiera? Pocisk ugodził go niżej serca; dwa cale wyżej, a nie byłoby konania. O! biegłym był mistrzem ten snycerz i znał dobrze swą sztukę. Rozkażę przenieść ten marmur do Rzymu lub Neapolu; chcę go mieć w mojem atrium. Jeszczem nigdy nie widział człowieka, umierającego z taką prawdą boleści.
— Jest to jeden z ostatków naszej dawnej świetności — rzekła Aktea — miasto pyszni się niemi i jak matka, co utraciła najpiękniejsze swe dzieci, tem silniej przywiązana jest do tych, ktore jej pozostały. Wątpię, czyś tak bogaty Lucjuszu, abyś mógł zakupić te szczątki.
— Zakupić! — odpowie Lucjusz z wyrazem niewysłowionej pogardy. — Nie potrzebuję kupować, gdy mogę wziąć. Jeżeli zapragnę tego mars muru, mieć go będę, chociażby cały Korynt był temu przeciwny.
Sporus ścisnął pana swego za rękę.
— Jeżeli tylko piękna Aktea — dodał Lucjusz spostrzegłszy się — nie zapragnie, aby ten mars mur pozostał w jej Ojczyźnie.
— Równie nie pojmuję twojej władzy jak i mojej w tym względzie, Lucjuszu! zawsze jednak dziękuję ci za to, coś powiedział. Zostaw nam nasze szczątki. Rzymianinie i nie dokonywaj dzieła twoich ojców. Oni przybyli jako zwycięzcy — ty jako przyjaciel; co z ich strony było barbarzyństwem, z twojej byłoby świętokradztwem.
— Uspokój się, młoda dziewico — rzekł cjusz — zaczynam bowiem spostrzegać, że Ko*rynt posiada stokroć szacowniejsze rzeczy nad płaskorzeźbę Lizippa, która jest zawsze tylko marmurem. Gdy Parys przybył do Lacedemony, nie uwiózł stamtąd ani posągu Minerwy, ani Djany, ale Helenę, najpiękniejszą Spartankę.
Aktea spuściła oczy pod ognistem spojrzeniem Lucjusza i idąc czas jakiś w milczeniu, weszła nakoniec do miasta. Dwaj Rzymianie postępowali za nią.
Korynt odzyskał ruch i żywość dawnych dni swoich. Ogłoszenie igrzysk, które miały być obchodzone, zwabiły ludność nietylko ze wszystkich części Grecji, ale nawet z Sycylji, Egiptu i Azji. Każdy dom miał gościa i przybysi nasi wielkiej doznaliby trudności w znalezieniu przytułku, gdyby Merkury, bożek podróżnych, nie wysłał na ich spotkanie gościnnej dziewicy. Pod jej przewodaictwem, przebyli główny targ miasta, gdzie wystawione były w pomieszaniu papyrus i len Egiptu, kość słoniowa Libji, kobierce Kartaginy, daktyle Fenicji, purpura Tyru, skóry Cyreny, kadzidło i mirra Syrji, niewolnicy Frygji, konie Selimentu, miecze Celtyberów i koral Gallów. Idąc dalej, weszli na plac, na którym wznosił się niegdyś posąg Minerwy, arcytwór Fidjasza, potem skierowali się ku jednej z ulic, rozchodzących się z tej przestrzeni i o kilka kroków zatrzymali się przed starcem, stojącym na progu swojego domu.
— Mój ojcze — rzekła Aktea — oto Zeus przysyła ci gościa; spotkałam go w chwili, gdy wysiadał ze statku i ofiarowałam mu w twojem imieniu gościnę.
— Witam cię z uprzejmością, złotobrody młodzieńcze — odpowiedział Amikles.
To rzekłszy, otworzył jedną ręką drzwi swego domu, a drugą podał Lucjuszowi.
Nazajutrz młody Rzymianin, Aktea i jej ojciec, zgromadzeni w triclinium około zastawionej go stołu, zabierali się do wybrania króla biesiady. Starzec i młoda dziewica chcieli bez losowania zaszczyt ten uczynić cudzoziemcowi; ale gość ich, czy to przez przesąd, czy przez szacunek dla zwyczaju, nie przyjął ofiarowanej sobie korony.
Przyniesiono więc kości i podano kubek starcowi, który wyrzucił los Herkulesa. Rzut Aktei, wydał los Wozu. Nakoniec ta ostatnia podała kubek Rzymianinowi, który wziął go z widocznym niepokojem, wstrząsał długo, ze drżeniem wysypał kości na stół i wydał okrzyk radości, widząc wynik rzutu; był to los Wenery, wszystkie inne przeważający.
— Patrz, Sporusie — zawołał w języku łacińskim — patrz, jak stanowczo są z nami bogowie.
Jowisz nie zapomina, że jest ojcem mojego plemienia... Los Herkulesa, Wozu i Wenery. Mógłżeby nastąpić wypadek szczęśliwszej wróżby dla tego, co przybywa walczyć o pierwszeństwo w zapasach, gonitwach i śpiewie, a ten ostatni czyliż mi nie zapowiada podwójnego triumfu?
— Tyś się w dniu szczęśliwym urodził — odpowiedział niewolnik — i słońce dotknęło cię wprzód, nim sam ziemi dotknąłeś. I tym razem, jak zawsze, zwyciężysz wszystkich współzawodników.
— Niestety! były czasy — rzecze starzec językiem, którym mówił cudzoziemiec — iż Grecja przedstawiłaby przeciwników godnych walczenia z tobą o zwycięstwo; ale już minęła dla nas epoka, w której Milon Krotończyk sześć razy został uwieńczony na igrzyskach pityjskich, a Ateńczyk Alcybiades siedm wozów posłał na igrzyska olimpijskie i zdobył cztery nagrody. Grecja już postradała swą sztukę i siłę, a Rzym od czasów Cycerona wysyła do nas wszystkie swe dzieci i wszystkie nam palmy wydziera. Niech więc Jowisz; którego się mienisz potomkiem, wspiera ciebie, młodzieńcze! Po chlubie bowiem odniesienia zwycięstwa przez jednego z moich współziomków, za największą poczytałbym przyjemność, gdyby los posłużył mojemu gościowi. Tymczasem moja córka przyniesie ci wieniec z kwiatów, zanim będziesz miał prawo ozdobić skronie laurowym.
Aktea wyszła i za chwilę powróciła, niosąc wieniec z mirtu i szafranu dla Lucjusza, z bluszczu dla swego ojca, a z róż i lilij dla siebie; oprócz tych, niewolnik przyniósł większe girlandy, które biesiadnicy włożyli na szyje. Poczem Aktea usiadła na łożu ze strony prawej, Lucjusz położył się na miejscu konsularnem, a starzec, stojąc między córką i gościem, odbył libację z wina, odmówił modlitwę do bogów, poczem położył się także mówiąc do młodego Rzymianina:
— Widzisz, mój synu, żeśmy zjednoczeni podług przepisanych warunków, ponieważ liczba biesiadników, jeżeli mamy wierzyć jednemu z nasszych poetów, najmniej wyrównywać powinna liczbę Grecji, a najwięcej Muz. Niewolnicy, podajcie pierwsze dania.
Przyniesiono zastawioną tacę; słudzy stanęli, gotowi na każde skinienie. Sporus położył się u nóg swego pana, ofiarując mu długie swe włosy do ocierania rąk i scissor[2] rozpoczął swe dzieło.
Na początku drugiego dania, gdy już pierwszy apetyt biesiadników został zaspokojony, starzec zwrócił oczy na swego gościa i wpatrując się z dobrotliwym wyrazem starości w piękną twarz Lucjusza, której blond włosy i złotawa broda szczególną nadawały cechę, zapytał:
— Czy przybywasz z Rzymu?
— Tak jest, mój ojcze — odpowiedział młodzieniec.
— Prosto ze stolicy?
— Wsiadłem na okręt w porcie Ostyi.
— Czy zawsze czuwają bogowie nad boskim cezarem i jego matką?
— Zawsze.
— Czy cezar przygotowuje jaką wojenną wyprawę?
— W tej chwili uległe mu są wszystkie ludy. Cezar, pan świata, obdarzył nas pokojem, podczas którego zakwitły sztuki; zamknął świątynię Janusa, poczem wziął lirę, dla złożenia bogom dziękczynień.
— I czyliż się nie obawia, aby inni panowali, gdy on zajęty śpiewaniem?
— Co! — rzekł Lucjusz porywczo, marszcząc brwi — myślą więc w Grecji, że cezar jest dzieckiem?
— Nie, ale się obawiają, by nie zapóźno został mężem.
— Wszakże przywdział szatę męską na pogrzebie Brytannika?
— Brytannikus oddawna został na śmierć skazany przez Agrypinę.
— Tak jest, ale cezar go zabił. Ja ci to mówię, ja... Nieprawdaż, Sporusie?
Dziecię podniosło głowę i uśmiechnęło się.
— Zamordował brata! — zawołała Aktea.
— Oddał synowi to, co matka dla niego samego przygotowała. Jeżeli nie wiesz sama, dziewczyno, spytaj ojca, który zdaje się być świadomym tych rzeczy, a on ci powie, że Messalina posłała żołnierza, aby zabił Nerona w kolebce, że już miał żołnierz uderzyć, gdy dwa węże wypadły z łoża dziecięcia i odegnały centurjona... Nie, nie, uspokój się, mój ojcze, Neron nie jest ani tak niedołężny jak Klaudjusz, ani szalony jak Kaligula, ani nikczemny jak Tyberjusz, ani histrjonem, jak August.
— Mój synu — rzekł starzec przelękniony — czyś się zastanowił nad tem, że słowa twoje są bluźnierstwem przeciw bogom?
— Zabawni bogowie, przez Herkula! — zawołał Lucjusz — zabawny to bóg Oktawjusz, który obawiał się ciepła, zimna, piorunów, który przybył z Apolonji i ukazał się starym legjom cezara, kulejąc jak Wulkan; zabawny bóg, którego ręka była tak słabą, iż nie mogła dźwignąć ciężaru pióra, który przeżył wiek, nie śmiejąc ani razu okazać się panem i umarł pytając, czy dobrze grał swoją rolę! Zabawny bóg Tyberyusz, ze swym Olimpem w Kaprei, na którym siedział ukryty, jak morski zbójca na okręcie, uwięzionym kotwicą, mając po prawicy Trazyllesa, przewodnika duszy, a po lewicy Charyklesa, dozorcę ciała; który posiadając świat i mogąc, jak orzeł, rozpostrzeć nad nim swe skrzydła, ukrył się w dziurze skały, jak sowa! Zabawny to bóg ów Kaligula, któremu napój głowę zawrócił, a który mniemał że jest wielki, jak Kserkses, ponieważ postawił most z Puzzoli do Bai, i potężny jak Jowisz, ponieważ naśladował huk grzmotu, nakazując toczyć wóz spiżowy po moście miedzianym; który mienił się narzeczonym księżyca, a którego Chereasz i Sabinus dwudziestu razami miecza posłali aby zawarł to małżeństwo w niebie! Zabawny to bóg ów Klaudjusz, którego znaleziono za obiciem, gdy go szukano chcąc ofiarować władzę, który będąc niewolnikiem i igraszką czterech żon swoich, podpisał akt małżeństwa jednej z nich. Mesaliny z Syliuszem swym wyzwoleńcem; zabawny bóg, któremu drgały kolana, a wargi za każdem słowem powlekały się pianą, któremu plątał się język i głowa trzęsła mimowolnie; zabawny bóg, który przebył cały żywot w pogardzie, nie umiejąc stać się postrachem, a który umarł, najadłszy się grzybów, uzbieranych przez Halotusa, obranych przez Agrypinę i przyrządzonych przez Lokustę! Ach! raz jeszcze, jakże zabawni bogowie i jak szlachetnie muszą wyglądać w Olimpie, obok Herkulesa, pana maczugi, Kastora woźnicy i Apolina, boga liry!
Długie milczenie nastąpiło po tych nierozważnych i świętokradzkich wyrazach. Amikles i Aktea z zadziwieniem przypatrywali się swemu gościowi, gdy wszedł niewolnik i oznajmił przybycie posłańca od Knejusa Lentula. Starzec zapytał, czy posłaniec ten przybywał do niego, czy też do gościa, którego miał w domu. Niewolnik o tem nie wiedział i liktor został wprowadzony.
Przybywał on do cudzoziemca. Prokonsul dowiedział się, że okręt zawinął do portu, że pan jego miał zamiar ubiegania się o nagrodę, rozkazywał mu przeto stawić się w pałacu prokonsularnym, dla zapisania swego nazwiska i oświadczenia, w którem z trzech igrzysk zamierzał uczestniczyć. Amikles i Aktea powstali aby przyjąć rozkazy prokonsula; Lucjusz wysłuchał ich leżąc.
Gdy liktor skończył, Lucjusz dobył kilka tabliczek z kości słoniowej, naprowadzonych woskiem, napisał na jednej z nich stylem kilka wierszy, wycisnął pieczęć swoim pierścieniem i oddał odpowiedź swą liktorowi, rozkazując zanieść ją do prokonsula. Wahał się liktor zdziwiony; Lucjusz dał znak rozkazujący; żołnierz ukłonił się i wyszedł. Poczem Lucjusz klasnął w ręce na niewolnika, podał mu swą czarę, która wnet napełniła się winem, wychylił z mej połowę za pomyślność gospodarza i jego córki i oddał resztę Sporusowi.
— Młodzieńcze — rzekł starzec, przerywając milczenie — mówisz, żeś Rzymianinem, a jednak zaledwie mogę temu uwierzyć. Jeżeliś żył w grodzie cezarów, powinienbyś mieć większe uszanowanie dla reprezentantów władcy Rzymu i świata: prokonsul jest tu panem tak samowładnym i tak szanowanym, jak sam Klaudjusz Neron w Rzymie.
— Czyś zapomniał, że bogowie zrównali mię z cezarami, obierając królem biesiady? Czy kiedykolwiek widziano, aby król schodził z tronu na rozkazy prokonsula?
— Czyliżeś odmówił posłuszeństwa prokonsulowi? — spytała Aktea z przestrachem.
— Nie, ale napisałem do Lentula, że jeżeli chce wiedzieć, jak się nazywam i w jakim celu przybyłem do Koryntu, winien przyjść sam, aby o to zapytać.
— I sądzisz, że on przyjdzie? — spytał starzec.
— Bezwątpienia — odpowiedział Lucjusz.
— Tu, do mego domu?
— Słuchaj — rzecze Lucjusz.
— Cóż takiego?
— To on stuka do drzwi: poznaję brzęk rózeg liktorów. Każ otworzyć, mój ojcze i zostaw nas samych.
Starzec i jego córka, zdziwieni udali się ku drzwiom; Lucjusz leżał nadal.
Nie mylił się wistocie: był to sam Lentulus. Czoło jego potem zroszone, okazywało, jak skwapliwie biegł na wezwanie cudzoziemca: spytał głosem szybkim i niespokojnym, gdzie jest szlachetny Lucjusz i jak tylko wskazano mu miejsce, zrzucił togę i wszedł do triclinium; drzwi się za nim zamknęły, a liktorowie uszykowali się natychmiast za niemi.
Nikt nie wiedział, co zaszło podczas tego widzenia się, bo po kwadransie oddalił się prokonsul, a Lucjusz przyszedł pod peristil, gdzie Amikles używał przechadzki z Akteą; twarz jego była spokojna i uśmiechnięta.
— Mój ojcze — rzekł — wieczór tak jest pogodny, czy nie zechcesz towarzyszyć gościowi twemu do cytadeli, skąd ma być widok wspaniały? Chcialbym się nadto przekonać, czy wypałniono rozkazy cezara, który dowiedziawszy się, że mają być obchodzone w Koryncie igrzyska, odesłał starożytny posąg Wenery pragnąc, aby sprzyjała Rzymianom, przybywającym dla ubiegania się o nagrody.
— Niestety! mój synu — odpowiedział Amikles — zbyt jestem już stary, abym mógł służyć w górach za przewodnika, ale oto Aktea, która wyrównywa Nimfie lekkością; niech ona ci towarzyszy.
— Dziękuję ojcze, nie prosiłem cię o tę łaskę z obawy, aby jej Wenus nie pozazdrościła i nie chciała mścić się nade mną za piękność twojej córki. Ale ty mi ją ofiarowujesz, więc nabieram odwagi.
Aktea uśmiechnęła się zapłoniona i posłuszna skinieniu ojca, udawszy się najprzód do swej komnaty, wróciła po chwili, obwinięta zasłoną z całą skromnością rzymskiej matrony.
— Czy siostra moja ślub jaki zawarła — rzekł Lucjusz — albo byłażby kapłanką Minerwy, Djany lub Westy?
— Nie, mój synu — odpowiedział starzec, biorąc Rzymianina za rękę i odprowadzając na stronę, — ale wiem o tem, że Korynt jest miastem kobiet, hołdujących miłości. Przez pamięć na to, że ich pośrednictwo ocaliło niegdyś gród ten od najazdu Kserksesa, kazaliśmy je malować, jak Ateńczycy wizerunki swych wodzów po bitwie maratońskiej; odtąd tak się obawiamy, aby nam na nich nie brakło, że zakupujemy je w Bizancjum, na wyspach Archipelagu, a nawet w Sycylji... Odznaczają się one odkrytą twarzą i łonem. Uspokój się, Aktea nie jest kapłanką Minerwy, Djany ani Westy; ale nie chce być poczytaną za czcicielkę Wenery.
Wznosząc głos potem, dodał:
— Idźcie, moje dzieci, a ty, córko, z wierzchołka wzgórza wskaż naszemu gościowi wszystkie nasze stare pamiątki.
Lucjusz i Aktea udali się w drogę. Po kilku chwilach przebyli bramę północną i weszli na ścieżkę, wiodącą do cytadeli. Dwa razy zatrzymywała się Aktea: raz aby ukazać Lucjuszowi groby dzieci Medei; drugi aby ukazać miejsce, w którem Bellerofon otrzymał z rąk Minerwy konia Pegaza. Nakoniec zbliżyli się do cytadeli. U wnijścia przytykającej do niej świątyni, Lucjusz poznał posąg Wenery, okryty świetną zbroją. Po prawej jego stronie znajdował się posąg Miłości, a po lewej Słońca, pierwszego z bóstw, które czczono w Koryncie. Lucjusz upadł na twarz i modlił się.
Po dopełnieniu tego pobożnego obowiązku, młoda para udała się ścieżką, przerzynającą święty gaj i wiodącą na wierzchołek pagórka.
Wieczór był pogodny, niebo czyste, a morze spokojne. Koryntjanka szła przodem, podobna do Wenery, wiodącej Eneasza drogą do Kartaginy. Lucjusz, idąc za nią, napawał się wonnościami, jakie wydawały sploty jej gęstych warkoczy. Ona co chwila obracała się, a że wyszedłszy z miasta, spuściła na ramiona zasłonę, Rzymianin pożerał płonacemi oczyma tę śliczną głowę, którą chód przyśpieszony okrasił barwą nową. W miarę, jak wchodzili na górę, widnokrąg coraz bardziej się rozszerzał. Przybywszy nakoniec na szczyt pagórka, Aktea stanęła pod morwą i oparłszy się o nią dla odetchnienia, rzekła do Lucjusza:
— Jesteśmy na miejscu. Co mówisz o tym widoku? Czyż on nie dorównywa okolicom Neapolu?
Rzymianin milcząc zbliżył się do niej, oparł się ręką na gałęzi drzewa i zamiast przypatrywać się widokowi, wlepił w Akteę wzrok tak pałający miłością, że dziewica, czując występujące na twarz swą rumieńce, spiesznie mówić zaczęła, dla ukrycia swojego zmieszania:
— Patrz na wschód. Chociaż już mrok zapada, widać cytadelę ateńską, podobną do punktu białgo i pagórek Sunium, odbijający się na wodnej fali, jak ostrze włóczni. Bliżej, wśród morza Saronickiego, widzisz wyspę, mającą kształt końskiej podkowy; to Salamina, pod którą walczył Eschilles i gdzie Kserkses został pobity. Ku południowi, w kierunku Koryntu, o dwieście stadjów od nas, możesz widzieć, Nemeę i las, gdzie Herkules zabił lwa, którego skórę nosił zawsze, jako godło zwycięstwa. Nieco dalej, u stóp łańcucha gór ograniczającego widnokrąg, leży Epidaurus ulubiony przez Eskulapa, a za nim Argos, ojczyzna króla królów. Na zachód, w złotej fali zachodzącego słońca, u krańca bogatych równin Sycjony, za tą modrą linją morskiej przestrzeni, czy widzisz Samos i Itakę? A teraz odwróć się od Koryntu i patrz na północ: oto na prawo Cyteron gdzie oślepiony był Edyp; na lewo Leuktry, gdzie Epaminondas pobił Lacedemończyków; a przed nami Platea, gdzie Persowie zwyciężeni zostali przez Arystidesa i Pauzanjasza. Potem, w środku tego łańcucha gór, przebiegającego od Attyki do Etoli, Helikon, okryty sosnami, mirtami laurami, i Parnas, z dwoma śnieżnemi szczytami, między któremi płynie źródło Kastalji, udarowane przez Muzy własnością napawania duchem poetycznym tych, którzy piją zeń wodę.
— Tak jest — rzecze Lucjusz — kraina twoja jest ziemią wielkich pamiątek. Na nieszczęście, nie wszystkie jej dzieci przechowują je ze czcią podobną twojej, młoda dziewico;, ale pociesz się, jeżeli Grecja nie jest już potężną, jest wszakże zawsze piękna, a piękno władniejsze jest od siły.
Aktea wzniosła rękę do zasłony, ale zatrzymał ją Lucjusz.
Koryntjanka zadrżała, lecz nie miała odwagi oprzeć się śmiałości młodzieńca: coś nakształt gęstego obłoku zasłoniło jej oczy, a czując zginające się pod sobą kolana, oparła się o pień morwy. Była wówczas ta rozkoszna godzina, która nie jest dniem ani nocą; zmrok, powlekający wschodnią część widnokręgu, okrywał Archipelag i Attykę. Tymczasem ze strony przeciwnej, morze Jońskie, toczące ogniste fale i niebo, pełne złotych obłoków zdawało się być przedzielone jaskrawem, jak puklerz w ogniu rozczerwieniony słońcem, które już zaczynała gasić w wodach niższą część swej tarczy. Jeszcze jakby z ula dolatywał gwar miejski; wszystkie jednak glosy doliny i góry konały jeden po drugim; czasem tylko rozległ się w stronie Cyteronu przenikliwy śmiech pasterza, albo podnosił się od morza Saronickiego krzyk rybaka, wyciągającego na brzeg swą łódkę. Owady nocne zaczynały w trawie brzęczeć, a fosforyczne chrząszczyki, rozsypane tysiącami w ciepłem powietrzu wieczornem, jaśniały, jak iskry niewidocznego ogniska. Wszystko wskazywało, że natura, strudzona dzienną pracą, usypiała powoli i że całe życie umilknie za chwilę, szanując rozkoszny spoczynek.
Młoda para zachowywała głębokie milczenie pod wpływem tego uroczego wrażenia, gdy nagle strony portu Lechejskiego zabrzmiał ryk tak przerażający, że Aktea wzdrygnęła się z przestrachu. Rzymianin odwrócił głowę z żywością i skierował oczy ku swej biremmie, która zarysowywała się w zatoce nakształt konchy złocistej. Młoda dziewica, przejęta uczuciem mimowolnej bojaźni, pomknęła szybko ku drodze do miasta. Ale zatrzymał ją Lucjusz. Uległa milcząc i jakby zwyciężona wyższą potęgą, wsparła się znowu o drzewo, albo raczej o rękę, którą Lucjusz opasał jej kibić, a zwiesiwszy w tył głowę, wpatrywała się w niebo wpół otwartemi oczyma. Lucjusz pożerał ją pałającem spojrzeniem, a chociaż czuła, jak ją obejmował jego wzrok palący, nie miała siły wydrzeć się pod władzy tego uroku. Powtórny ryk, bliższy i nierównie straszniejszy, przerwał słodką ciszę i obudził Akteę z rozmarzenia.
— Uciekajmy, Lucjuszu! — zawołała z przestrachem — uciekajmy! Jakieś dzikie zwierzę błąka się w górach... Przejdźmy tylko ten gaj święty, a staniemy w świątyni Wenery albo w cytadeli. Pójdź Lucjuszu, pójdź.
Lucjusz uśmiechnął się.
— Czy Aktea może się czego obawiać będąc przy mnie — zapytał. Co do mnie czuję, że dla niej nie wahałbym się uderzyć na wszystkie potwory, które zwyciężył Tezeusz, Herkules i Kadmus.
— Lecz czy wiesz, co znaczą te ryki? — rzecze drżąca dziewica.
— Wiem — odparł Lucjusz uśmiechając się — to ryk tygrysa.
— Jowiszu! — zawołała Aktea, rzucając się w objęcia Rzymianina — Jowiszu, ratuj nas!
Znów ryk, jeszcze bliższy i groźniejszy od pierwszych, zabrzmiał w przestrzeni. Lucjusz odpowiedział nań krzykiem prawie podobnym. W tejże chwili z gaju świętego wyskoczyła tygrysica i zatrzymała się, wspinając na tylnych łapach, rozglądając się i szukając czegoś. Lucjusz gwizdnął przenikliwie. Zwierzę rzuciło się, przesadzając krzewy mirtu i różowego lauru i skierowało się ku niemu z oznakami radości. Nagle Rzymianin uczuł na swem ręku cały ciężar młodej Koryntjanki; omdlała z przestrachu.
Gdy Aktea powróciła do przytomności, znalazła się w objęciach Lucjusza, a tygrysica, leżąc u nóg jego, wspierała pieszczotliwie na kolanach pana straszną swą głowę, której ślepia płonęły, jak rozżarzone węgle. Na ten widok młoda dziewica ukryła twarz na piersi młodzieńca; z przestrachu, czy też ze wstydu, sięgnęła ręką ku swej rozwiązanej przepasce, która o kilka kroków leżała na ziemi. Lucjusz spostrzegł ten ruchu i odpinając opasujący szyję tygrysicy naszyjnik z czystego złota, przy którym wisiało jeszcze ogniwo zerwanego łańcucha, przepasał nim gibką kibić Aktei. Podjąwszy potem przepaskę ze wstążki, którą rozwiązał ukradkiem, utwierdził jeden jej koniec u szyi zwierza, a drugi wplótł między drżące palce dziewczyny. Następnie milcząc udali się ku miastu. Aktea jedną ręką wspierała się na ramieniu Lucjusza, a drugą prowadziła uległą tygrysicę, która przed chwilą takiej trwogi ją nabawiła.
U wnijścia do miasta, spotkali nubijskiego niewolnika, któremu poruczoną była straż nad Febe. Biegł on za nią przez pola i zgubił z oczu w chwili, gdy zwierzę, wpadłszy na ślad swego pana, biegło ku cytadeli. Postrzegłszy Lucjusza, ukląkł i spuścił głowę, oczekując kary, na którą przez swój niedozór zasłużył; ale Lucjusz zbyt był szczęśliwy w tej chwili, by się mógł okazać okrutny: zresztą Aktea patrzała nań tak błagalnie.
— Powstań Libikusie — rzekł do niewolnika — ten raz ci przebaczam; ale nadal czuwaj lepiej nad Febe. Tyś się stał przyczyną, że ta piękna Nimfa doznała śmiertelnej trwogi. Oddaj, moja Arjadno, tygrysicę stróżowi. Ja parę tych wspaniałych zwierząt zaprzęgę do wozu z kości słoniowej i złota, i każę cię wozić wśród ludu, który cię będzie czcił, jak boginię... Dosyć, Febe, dosyć. Idź sobie...
Ale tygrysica nie chciała odejść: stanęła przed Lucjuszem, wspięła się i opierając dwie przednie łapy na jego ramionach, lizała go swym ostrym językiem, mrucząc pieszczotliwie.
— Dobrze, dobrze — rzekł Lucjusz zcicha — tyś szlachetne zwierzę, i jak tylko wrócimy do Rzymu, dam ci do pożarcia piękną chrześcijankę z dwojgiem jej dzieci. Idź, Febe, idź!
Tygrysica była posłuszną jak gdyby pojmowała tę krwawą obietnicę i udała się za Libikusem; ale szła z wyraźną niechęcią i zwracała nieustannie głowę ku swemu panu; gdy ten jednak zniknął za bramą miasta z bladą i drżącą Akteą, pospieszyła bez oporu do klatki złoconej, którą zamieszkiwała na okręcie.
Lucjusz znalazł niewolnika kubikularnego w przysionku swego gospodarza: czekał on na niego, aby mu wskazać sypialnię. Młody Rzymianin ścisnął rękę Aktei i udał się za niewolnikiem, który niósł przed nim lampę. Co do pięknej Koryntjanki, ta według zwyczaju, poszła ucałować czoło ojca, który widząc ją tak bladą i wzruszoną, spytał co tego było przyczyną.
Opowiedziała mu Aktea, jak przeraziła ją Febe i jak to okropne zwierzę posłuszne było każdemu skinieniu Lucjusza.
Starzec zamyślił się i z obawą rozważał, kto jest ten człowiek, co igra z tygrysami, rozkazuje prokonsulowi i bluźni bogom?
Aktea zbliżyła zimne i blade usta do czoła ojca, ale zaledwie ośmieliła się dotknąć niemi białych włosów starca; udała się potem do sypialni, wciąż jeszcze rozmarzona, nie będąc pewna czy to, co zaszło, było snem, czy rzeczywistością. Naraz dotknęła obręczy złotej, która zastąpiła jej dziewiczą przepaskę, a zbliżywszy ją do lampy, wyczytała wyryte na niej wyrazy, tak dobrze odpowiadające jej myślom;
„Należę do Lucjusza“.
Przez całą noc palono ofiary. Świątynie przystrojono jak na największą uroczystość. Po ukończeniu świętych obrzędów, chociaż była dopiero pierwsza godzina po północy, już tłum rzucił się ku gimnazjum, tak spragniony igrzysk, przypominających piękne dni starej Grecji.
Amikles był jednym z ośmiu wybranych sędziów i w tym charakterze miał zachowane dla siebie miejsce naprzeciw siedzenia prokonsula rzymskiego. Nie spieszył się jednak; przyszedł wtenczas dopiero, gdy już dano znak do rozpoczęcia uroczystości. U wnijścia znalazł Sporusa, który przychodził do swego pana, a któremu straż wzbraniała przystępu. Jego biała cera, delikatne ręce i wogóle wdzięk oraz subtelność jego postaci, podały go w podejrzeniu, iż był przebraną kobietą, a starożytne prawo, wskrzeszone obecnie, skazywało na zepchnięcie ze skały każdą kobietę, któraby się ośmieliła zakraść do gimnazjum, gdzie się odbywają zapasy nagich atletów. Starzec jednak zaręczył za Sporusa i dziecię mogło się połączyć ze swoim panem.
Gimnazjum podobne było do ula, cała przestrzeń gmachu napełniona była widzami. Murem głów zdawały się być zamknięte womitorja; sam szczyt zabudowania zalegał rząd cały widzów, którzy wzajemnie się wspierali, nie mając innej podpory, prócz stojących co dziesięć stóp słupów złoconych, na których rozwieszono velarium. A jednak dolatywał jeszcze głuchy szmer wielu niedopuszczonych, tłoczących się u drzwi tego ogromnego gmachu, w którym znikła nietylko ludność Koryntu, ale nadto urzędowi przedstawiciele wszystkich prowincyj Imperjum, przybyli na te igrzyska. Co do kobiet, ukazywały się one zdala od drzwi i na murach miasta, oczekując na ogłoszenie imienia zwycięzców.
Za zjawieniem się Amiklesa, liczba sędziów była już dopełnioną. Prokonsul tedy powstał i ogłosił w imieniu cezara Nerona, władcy Rzymu i pana świata, że igrzyska wnet się rozpoczną. Huczne okrzyki i oklaski odpowiedziały na te wyrazy i wszystkie oczy skierowały się ku portykowi, w którym oczekiwali zapaśnicy. Siedmiu młodych ludzi wyszło i postąpiło ku trybunie prokonsula. Dwaj tylko zapaśnicy byli z Koryntu, z pięciu zaś innych, jeden był Tebańczykiem, jeden Syrakuzaninem, jeden Sybarytą i dwóch Rzymian.
Dwaj Koryntjanie byli bliźniętami; postąpili naprzód, splótłszy się z sobą rękami, odziani w jednakie tuniki i tak do siebie podobni z postawy i twarzy, że cały cyrk klasnął w ręce na widok tych dwóch Menechmów. Tebańczyk był młodym pasterzem; gdy razu pewnego pasł swe trzody przy górze Cyteron i spostrzegł schodzącego z niej niedźwiedzia, rzucił się nań bez żadnej broni, rozpoczął śmiało zapasy z tym groźnym przeciwnikiem, i udusił go w uściskach swych rąk żylastych. Na pamiątkę tego zwycięstwa wystąpił okryty skórą zduszonego zwierza, którego głowa służyła mu za hełm, a jej białe zęby opasywały ogorzałą twarz zapaśnika. Syrakuzanin złożył niemniej nadzwyczajne dowody swej siły. Gdy dnia pewnego współziomkowie jego składali Jowiszowi ofiary, byk, źle ugodzony przez ofiarnika, rzucił się w tłum ludu, cały przystrojony w kwiaty, i różnobarwne wstążeczki: już wielu ludzi stratował, gdy pochwycił go za rogi Syrakuzanin, obalił na bok i zatrzymał pod sobą, jak zwyciężonego atletę, dopóki jeden żołnierz nie utopił mu miecza w piersiach. Młody Sybaryta długi czas nie znał swej siły; również przypadkiem ujawniła się ona. Leżąc raz z przyjaciółmi na jednem z łóż purpurowych, otaczających stół wspaniale zastawiony, usłyszał nagle krzyki: wóz, uniesiony przez dwa konie ogniste, już miał się roztrzaskać u blizkiego rogu ulicy; w tym wozie była jego kochanka. Na ten widok, rzuca się przez okno, chwyta wóz z tyłu za kolo; nagle zatrzymują się konie, wspinają się, jeden z nich pada na ziemię, a młodzieniec porywa w swe objęcia zemdloną, lecz ocaloną kochankę. Co do dwóch Rzymian, jeden z nich był atletą z profesji, słynnym już z mnogich zwycięstw, a drugi znany nam Lucjusz.
Sędziowie włożyli siedm kostek do urny. Dwie z nich oznaczone były literą A, dwie literą B, dwie literą C, ostatnia zaś literą D. Miał więc los utworzyć trzy pary i oznaczyć siódmego atletę do walczenia ze zwycięzcami. Prokonsul sam zmieszał kostki, potem zbliżyli się walczący, każdy z nich wziął jedną i złożył ją w ręce naczelnika igrzysk. Przypadek zrządził, że obaj Koryntjanie otrzy*mali A, Tebańczyk i Syrakuzanin B, Sybaryta i atleta C, a Lucjusz D.
Atleci nie wiedząc jeszcze, w jakim porządku los ich przeznaczył do walki, rozebrali się, oprócz jednego Lucjusza, który mając wejść w szranki ostatni, pozostał w swym płaszczu. Prokonsul wezwał dwa A. Wnet dwaj bracia rzucili się z portyku i znaleźli naprzeciw siebie; obaj wydali okrzyk zadziwienia, któremu odpowiedział szmer całego zgromadzenia. Czas jakiś stali w niepewnej i nieruchomej postawie; ale trwało to krótko i zaraz rzucili się sobie w objęcia. Cały amfiteatr wybuchnął jednomyślnym oklaskiem i przy odgłosie tego hołdu dla miłości braterskiej, dwaj piękni młodzieńcy, podobni do Kastora i Polluksa, opuścili szranki, z aktorów stając się prostymi widzami.
Znaleźli się więc pierwszymi ci, co mieli wystąpić w drugiej kolei. Tebańczyk i Syrakuzanin ukazali się w szrankach, zmierzyli się wzrokiem i rzucili się na siebie. Czas jakiś dwa splecione ciała podobne były do pnia niekształtnego, który potoczył się nagle na ziemię, jakby pociskiem gromu wyrwany z korzenia. Przez kilka sekund nic nie można było rozróżnić wśród wznoszącej się kurzawy, tak dalece jednakie z obu stron pasowały się siły i tak szybko każdy z atletów to był na spodzie, to znowu wydobywał się na wierzch; nakoniec Tebańczyk zdołał utrzymać kolano na piersiach Syrakuzanina, a opasując mu szyję obu rękami, jakby żelaznym pierścieniem, ścisnął ją z taką mocą, że tamtem zmuszony został podnieść rękę na znak, iż się zwyciężonym uznaje. Jednomyślne oklaski, dowodzące z jakim zapałem Grecy przypatrywali się temu widowisku, powitały to rowiązanie pierwszej potyczki: przy ich brzmieniach, zwycięzca zasiadł pod lożą prokonsula, a upokorzony jego przeciwnik wrócił pod portyk, skąd wyszła natychmiast ostatnia para zapaśników, utworzona z atlety i Sybaryty.
Gdy zrzucili swą odzież i niewolnicy nacierali ich ciała oliwą, nader ciekawy przedstawiali widok ci dwaj ludzie tak sprzecznej z sobą natury, przedstawiający dwa najpiękniejsze typy starożytności — Herkulesa i Antynousa. Atleta z krótkiemi włosami, o członkach ciemnych i muskularnych; Sybaryta z długiemi puklami włosów, z ciałem białem i zaokrąglonem. Grecy, wielcy miłośnicy piękności fizycznej, religijni niemal czciciele kształtów, mistrze w każdej doskonałości, nie mogli powstrzymać szmeru podziwienia, na który obaj zapaśnicy podnieśli głowy. Skrzyżowały się, jak dwie błyskawice, ich pełne dumy spojrzenia; nie czekając ostatecznego dokonania przygotowań, wyrwali się z rąk niewolników i postąpili ku sobie!
Zbliżywszy się o trzy lub cztery kroki, zaczęli sobie przypatrywać z wielką uwagą, a każdy poznał zapewne w przeciwniku godnego siebie współzawodnika, bo oczy jednego przybrały wyraz nieufności, a drugiego chytrości. Wreszcie nagłym rzutem ujęli się za ręce, oparli się czołem o czoło, i podobni do dwóch pasujących się byków, doświadczali naprzód sił swoich zobopólnem usiłowaniem znaglenia się do cofania. Ale obaj pozostali nieruchomi, podobni do dwóch posągów, których życie objawiało się tylko przez stopniowe natężenie muskułów. Po minucie bezskutecznych zabiegów, obaj odskoczyli wtył, wstrząsając głowami zlanemi potem i oddychając ciężko, jak dwaj wybijający się na powierzchnię wody nurkowie.
Krótka była ta chwila przerwy; zapaśnicy rzucili się znowu na siebie, a tym razem spletli się rękami w połowie ciała; lecz czy to z braku doświadczenia w tego rodzaju zapasach, czy też z ufności w swe siły, Sybaryta dał nad sobą przewagę przeciwnikowi, dozwalając mu ująć się pod ręce; atleta dźwignął go wnet z ziemi i uniósł w powietrze. Tracąc jednak równowagę pod naciskiem ciężaru, zmuszony był, chwiejąc się uczynić trzy kroki wtył. Sybaryta zdołał wtedy dotknąć ziemi nogami, a wytężając wszystkie swe siły, zachwiał atletę i obalił pod siebie; lecz zanim spostrzeżono, już atleta podniósł się z błyskawiczną szybkością, Sybaryta zaś powstał ostatni.
Nie było ani zwycięzcy ani zwyciężonego; dwaj więc przeciwnicy rozpoczęli walkę z nową zapalczywością wśród głębokiego milczenia. Zdawał się, że trzydzieści tysięcy widzów przemieniło się w posągi; wszyscy siedzieli nieruchomie, z zapartym oddechem w piersiach. Czasem tylko, gdy los dawał przewagę jednemu z zapaśników, rozlegał się głuchy szmer. Nakoniec po raz drugi walcząc stracili równowagę i legli na placu; ale tym razem pozostał na wierzchu atleta. Słabą to jednak dałoby mu przewagę, gdyby z siłą swą nie połączy był wszystkich tajników swej sztuki. Za ich to pomocą utrzymał Sybarytę w położeniu, z którego sam tak się rychło podźwignął. Jak wąż, który dusi i miażdży swą ofiarę wprzód, nim ją pożre, wplótł swe nogi i ręce między członki przeciwnik i zdołał powstrzymać wszystkie ich poruszenia; poczem, cisnąc go czołem o czoło, zmusił do dotknięcia ziemi tyłem głowy, co, zdaniem sędziów, było pieczęcią zwycięstwa. Dały się słyszeć wielkie okrzyki i huczne oklaski; znaczna ich część jednak przypadła Sybarycie, jakkolwiek był zwyciężony. Przegrana jego bowiem tak blizka była zwycięstwa, że nikomu na myśl nie przyszło, aby go miała poniżać. Jakoż oddalił się pod portyk zwolna, z pewnością i bez zapłonienia; stracił tylko wieniec, ale nie stracił, honoru.
Zostali dwaj zwycięzcy i Lucjusz, który walczyć miał z obydwoma. Wszystkie oczy skierowały się ku młodemu Rzymianinowi. Z wielkiem skupieniem przypatrywał się on zapasom, wsparty o kolumnę i obwinięty swym płaszczem. Wtenczas to zauważono jego miękkie i zniewieściałe oblicze, jego długie jasne włosy i złotawą brodę, która mu zaledwie pokrywała dół twarzy. Każdy uśmiechnął się patrząc na tego słabego zapaśnika, który tak nierozważnie mierzyć się chciał z silnym Tebańczykiem i zręcznym atletą. Lucjusz odgadł to powszechne lekceważenie ze szmeru obiegającego całą publiczność, a nie zwracając żadnej na nie uwagi, postąpił kilka kroków i odrzucił płaszcz. Spostrzeżono wtenczas silną szyję, unoszącą tę apolińską głowę, potężne barki i skórę, której białość zawstydziłaby najpiękniejszą czerkieską dziewicę, skórę upstrzoną jednak w ciemne plamy, podobne do tych, jakie okrywają płowe futro pantery. Tebańczyk spojrzał niedbale na nowego współzawodnika; ale atleta, widocznie zdziwiony, cofnął się o kilka kroków. W tej chwili ukazał się Sporus i wylał na plecy swojego pana flaszkę wonnej oliwy, którą rozprowadził po jego ciele za pomocą kawałka purpury.
Tebańczyk miał walczyć pierwszy; postąpił więc ku Lucjuszowi, wyrażając swą niecierpliwość, że jego przygotowania trwały tak długo; ale Lucjusz wyciągnął rękę z miną rozkazującą, dając znak, iż jeszcze nie jest gotów, a prokonsul rzekł głośno:
— Zatrzymaj się.
Już jednak młody Rzymianin był namaszczony oliwą i zostawało mu tylko wytarzać się w piasku, jak to było zwyczajem; ale on przyklęknął na jedno kolano, a Sporus wypróżnił mu na plecy worek piasku, uzbieranego na brzegach Chrysorchoasu, wśród którego jaśniały tu i owdzie blaszki złota. Po dokonaniu tego ostatniego przygotowania, Lucjusz podniósł się i rozwarł obie ręce na znak, że już gotów.
Tebańczyk postąpił śmiało, a Lucjusz spokojnie czekał na niego; lecz zaledwie twarde ręce przeciwnika dotknęły jego ramion, oczy jego strasznym zapłonęły ogniem i wydał krzyk podobny do ryku. Jednocześnie przypadł na jedno kolano, a ujmując pasterza silnemi rękami między żebra i biodra, związał niejako swe dłonie na grzbiecie przeciwnika; przycisnąwszy potem do swych piersi jego brzuch, powstał nagle trzymając ów kolos w rękach. Zwrot ten był tak szybki i tak zręcznie wykonany, że Tebańczyk, nie mając czasu ani zdobyć się na obronę, uczuł się uniesionym nad ziemię; przenosząc głową głowę współzawodnika i bił w powietrzu rękami, które nie znajdowały nic do ujęcia.
Ujrzeli wówczas Grecy wznowioną walkę Herkulesa z Anteuszem: Tebańczyk wsparł obie ręce na ramionach Lucjusza i cisnąc je całą siłą swych ramion, usiłował zerwać łańcuch straszliwy, który go dusił; ale bezskuteczne były jego usiłowania. Napróżno opasał także biodra przeciwnika dwoma nogami, jakby wężem podwójnem: tym razem Laokoon zwyciężył płaza; im bardziej wzmagały się usiłowania Tebańczyka, tem silniej Lucjusz ściskał więzy, któremi go skrępował i nieruchomy, z głową wspartą o piersi nieprzyjaciela, jakby przysłuchując się jego stłumionemu oddechowi, pozostał w tej postawie, aż wreszcie na Tebańczyku zaczęły występować znaki konania. Zrazu pot śmiertelny spływał mu z czoła na oblicze, zmywając kurz powlekający je; potem twarz okryła się purpurową barwą, zachrapały piersi, nogi odpasały się od ciała przeciwnika, odpadły wtył ręce i głowa; nakoniec potok krwi wytrysnął gwałtownie z ust i nosa. Wówczas Lucjusz rozluźnił ręce i zemdlony Tebańczyk upadł bezwładnie u nóg jego.
Żaden okrzyk radości, żaden poklask nie powitał tego zwycięstwa; tłum zdumiony, pozostał milczącym i nieruchomym. Nic wszakże nie było do zarzucenia: wszystko się odbyło podług zapaśniczych prawideł; żaden zdradliwy cios nie został zadany, Lucjusz szlachetnie zwyciężył przeciwnika. Chociaż jednak zajęcie widzów nie objawiało się przez okrzyki, niemniej atoli wszyscy byli do najwyższego stopnia rozciekawieni. Gdy więc niewolnicy wynieśli zemdlonego zapaśnika, wszystkie spojrzenia skierowały się ku atlecie, którego zręczność i siła, rozwinięte w poprzedniej potyczce, zapowiadały Lucjuszowi groźnego przeciwnika. Ale zawiedzione zostało powszechne oczekiwanie, bo w chwili, gdy Lucjusz sposobił się do drugiej walki, postąpił ku niema atleta z postawą pełną uszanowania i zginając kolano, podniósł rękę na znak, że się uznaje zwyciężonym. Zdawało się, że Lucjusz przyjmował ten hołd i postępek bez żadnego zdziwienia; zamiast bowiem podać rękę atlecie i podnieść go z ziemi, rzucił wokoło siebie spojrzenie, jakby pytał ów tłum zdziwiony, czy znajdzie się wśród niego kto tak zuchwały, iżby mu śmiał zaprzeczyć zwycięstwa. Ale nikt nie uczynił poruszenia, nikt słowa nie wyrzekł, więc wśród najgłębszego milczenia Lucjusz postąpił ku trybunie prokonsula, który podał mu wieniec.
W tej chwili dało się słyszeć kilka oklasków, nietrudną jednak rzeczą było odgadnąć, że te oznaki uznania dawali majtkowie okrętu, na którym przyjechał Lucjusz.
A jednak ogarniające tłum uczucie nie miało nic nieprzyjaznego dla młodego Rzymianina: raczej jakby przesądna trwoga ogarnęła wszystkich. Ta siła nadludzka obok takiej młodości, przypominała cuda bohaterskich wieków. Imiona Tezeusza, Pirytousa, były we wszystkich ustach, a chociaż nikt nie udzielił swej myśli drugiemu, każdy gotów był uwierzyć w obecność półboga.
Ten hołd publiczny, to przeczuciowe uznanie dziwnej wyższości, to jakby uniżenie się niewólnika przed panem, otoczyło młodego Rzymianina nieziemskim prawie urokiem. Gdy więc wychodził z cyrku, wspierając się z jednej strony na ramieniu Amiklesa, a z drugiej ręką opasując szyję Sporusa, cała ta ciżba szła za nim aż do domu, skupiona, ciekawa, ale zarazem tak bojaźliwa i milcząca, że cały orszak zdawał się być raczej pogrzebowym, niż triumfalnym pochodem.
U bram miasta, młode dziewczęta i kobiety, które nie mogły uczestniczyć w widowisku, oczekiwały na zwycięzcę, trzymając w pogotowiu laurowe gałązki. Lucjusz szukał oczyma Aktei między jej towarzyszkami; ale czy to ze wstydu, czy też z obawy, nie ukazała się tutaj. Podwoił więc kroku, sądząc, że młoda Koryntjanka oczekiwała na progu drzwi, które otworzyła dla niego poprzedniego dnia. Przebiegł plac, który w jej towarzystwie przebywał, zagłębił się w ulicę; ale żaden wieniec, żadne kwiaty nie zdobiły drzwi gościnnych. Lucjusz przeskoczył próg i wbiegł do vistibulum, zostawiając starca daleko poza sobą; próżne było vestibulum, lecz przez drzwi prowadzące na taras, spostrzegł młodą dziewicę na kolanach przed posągiem Djany, bladą i nieruchomą, jak marmur, który obejmowała. Zbliżył się do niej na palcach i ozdobił jej głowę wieńcem zdobytym. Aktea z okrzykiem radości zwróciła się ku Lucjuszowi, którego oczy, rozjaśnione i dumne, oznajmiały wyraźniej jeszcze niż przyniesiony wieniec, że młody Rzymianin wydarł Grecji pierwszą z palm, po które przybył.
Nazajutrz, od samego rana, cały Korynt zdawał się być obleczony w świąteczne szaty. Gonitwy wozowe, chociaż nie należały do najstarożytniejszych, były jednak najuroczystszemi; odbywały się one w obecności wizerunków boskich; posągi święte, zebrane na noc w znajdującej się u bramy Lechejskiej świątyni Jowisza, to jest w stronie wschodniej miasta, przebywać miały gród w całej długości, udając się do cyrku, wznoszącego się na przeciwnej pochyłości przy porcie Orissa.
Rano o godzinie dziesiątej, to jest o czwartej dnia podług podziału rzymskiego, orszak wyruszył w drogę. Prokonsul Lentulus jechał na wozie pierwszy w stroju uroczystym; za nim gromada młodych ludzi od lat czternastu do piętnastu, ze stanu rycerskiego, na przepysznych koniach, przykrytych czaprami ze szkarłatu i złota; potem aktorowie igrzysk, a na ich czele, jako zwycięzca dnia poprzedniego, Lucjusz, w tunice zielonej, na wozie z kości słoniowej i złota, kierujący purpurowemi lejcami, wspaniałą czwórką białych rumaków. Głowę jego, na której daremnie upatrywano zdobytego wieńca w zapaśniczych igrzyskach, opasywało płomieniste koło, na wzór tego, jakiem malarze zdobią czoło słońca; dla dopełnienia zaś podobieństwa z tym bogiem, brodę przysypaną miał proszkiem złotym. Za nim, na wozie śpiżowym, zaprzężonym czterema czarnemi końmi, jechał młody Grek z Tesalji, dumny i piękny, jak Achilles. Z dwóch ostatnich, jeden był Ateńczykiem, mieniący się potomkiem Alcybiadesa, drugi, ogorzałym od słońca Syryjczykiem. Pierwszy, odziany w niebieską tunikę miał rozpuszczone na wiatr długie pukle czarnych włosów, namaszczonych wonnościami; drugi nosił pewien rodzaj białej szaty, przewiązanej w połowie perskim pasem, i jak syn Izmaela, głowę opasaną miał białym, jak śniegi szczytów góry Synai, zawojem.
Szły potem, poprzedzając posągi bogów, gro*mady arfistów i flecistów, przestrojone za Satyrów i Sylenów, a z nimi połączeni byli niżsi kapłani dwunastu wielkich bogów, niosący naczynia i skrzynie pełne wonności, wraz ze złotemi i srebrnemi kadzielnicami, z których unosiły się najdroższe aromaty; nakoniec w zamkniętych lektykach postępowały, leżące, lub stojące boskie wizerunki, ciągnione przez wspaniałe rumaki pod strażą jeźdźców ze stanu rycerskiego i patrycjuszów.
Orszak ten, mający przebyć całą szerokość miasta, szedł między dwoma rzędami domów strojnych w obrazy, posągi, lub powleczonych kobiercami. Lucjusz, zbliżywszy się do drzwi Amiklesa, obrócił się, chcąc ujrzeć Akteę, i pod wzniesionym rogiem purpurowego, osłaniającego front domu kobierca, spostrzegł zapłonioną i nieśmiałą dziewicę z wieńcem na głowie, który wczorajszego dnia z rąk jego otrzymała. Aktea szybko spuściła kobierzec, ale usłyszała przez zasłonę głos młodego Rzymianina, który mówił:
— Wyjdź na me spotkanie, gdy będę powracał, piękna Nimfo moja, a twój wieniec oliwny zamienię na złoty.
W połowie dnia, orszak stanął u wnijścia do cyrku. Był to ogromny budynek, o dwóch tysiącach kroków długości i ośmset szerokości. Mur wysoki na sześć stóp przedzielał go w całej długości, z wyjątkiem obu końców, u których zostawionę byty przejściu na cztery wozy. Cały ten gmach zdobiły ołtarze, świątynie i podstawy, na których na tę tylko uroczystość miały być ustawione posągi bogów. Jeden róg cyrku zajmowały tak zwane carceres albo stajnie, drugi — ławy amfiteatr, a z każdej strony muru stały w kształcie trójkąta trzy parkany, które trzeba było siedmkroć okrążyć, aby odbyć bieg przepisany.
Woźnice, jak to już widzieliśmy, przywdziali kolory rozmaitych, stronnictw, które wówczas dzieliły Rzym; a że wielkie zakłady zostały zawiązane zawczasu, zakładnicy wystąpili w barwach tych agitatorów, którzy dobrą postawą, gatunkiem koni albo zwycięstwami, już odniesionemi, największą wzniecali ufność. Wszystkie więc prawie siedzenia cyrku były zajęte przez widzów, którzy ze zwykłym do tego rodzaju igrzysk zapałem, łączyli nadto interes własny z udziału w poczynionych zakładach. Nawet kobiety dzieliły się na partje i odróżniały się kolorami pasków, odpowiedniemi barwom czterech współzawodników. Gdy więc usłyszano zbliżanie się orszaku, szmer podobny do deszczu, przebiegł całe to morze ludzkie, którego głowy zdawały się być ożywionemi falami, a jak tylko drzwi zostały otwarte, niewielki przedział, dotąd niezajęty, przepełnił się wnet nowymi widzami. Lecz zaledwie czwarta część ciekąwych znalazła miejsca; tłumy zaś, odegnane przez gwardję prokonsularną, rzuciły się na wszystkie wyniosłe miejsca, na wierzchołki drzew, szczyty wałów i dachy domów, najwięcej do gmachu zbliżonych.
Gdy już wszyscy usiedli, otwarto główne drzwi i ukazanie się Lentula zamieniło huczny gwar oczekiwania na głębokie milczenie ciekawości. Czy to z zaufania w zręczność Lucjusza, który dnia poprzedniego zwyciężył, czy przez pochlebstwo dla boskiego cezara, Klaudjusza Nerona, który protegował w Rzymie stronnictwo zielone i zaszczycał je własnem uczestnictwem, prokonsul, zamiast szaty purpurowej, miał na sobie tunikę tego koloru. Okrążył on zwolna cyrk, wiodąc za sobą wizerunki bogów, którym przygrywała muzyka do czasu, aż zostały złożone w pulvinariach lub ust wionę na gotowych podstawach. Potem Lentulus dał znak, rzucając na środek cyrku pęk białej wełny. Wnet herold, siedzący naoklep na koniu i przebrany za Merkurego, wbiegł w szranki, w biegu porwał wełnę jednem ze skrzydeł kaduceusa i wstrząsając nią jakby sztandarem, obiegł galopem szranki wewnętrzne; gdy się zaś zbliżył do karceresów, rzucił wełnę przez mur, za którynm oczekiwały zaprzęgi. Na ten znak otworzyły się drzwi karceresów i ukazali się czterej współzawodnicy.
Imiona ich zostały wrzucone do koszyka, los bowiem miał oznaczyć porządek ustawienia się współzawodników, aby umieszczeni najdalej od środka toru, mogli tylko uskarżać się na przypadek, że im większe od innych koła przypadły w udziale do przebiegania. Kolej wyciąganych imion oznaczyć miała stanowisko każdego zapaśnika.
Prokonsul zmieszał imiona, spisane na zwitkach papyrusu i wyciągał jedne po drugich. Pierwszym był Syryjczyk w białym zawoju, który też zaraz stanął przy murze tak, aby oś jego była równoległa z linją, przeciągniętą kredą po piasku. Drugim był Ateńczyk w niebieskiej tunice; ten stanął przy pierwszym współzawodniku. Los uczynił trzecim Tesalijczyka w żółtem ubraniu. Ostatnim był Lucjusz, któremu los wskazał najniekorzstniejsze położenie, jakby urażony za pozyskaną w dniu wczorajszym palmę zwycięską. Dwaj ostatni ustawili się jednocześnie przy swoich przeciwnikach, poczem młodzi niewolnicy weszli między wozy, wpletli w grzywy koni wstęgi kolorów odpowiadających barwom odzieży ich panów, i podsycając zapał szlachetnych zwierząt, powiewali przed ich oczyma chorągwiami jaskrawej barwy: inni zaś wyciągnąwszy łańcuch, uwiązany u dwóch ogniw, ustawili wozy w równej linji.
Nastała chwila zgiełkliwego oczekiwania; podwoiły się dawne, robiono nowe zakłady, gwar gorączkowych rozmów rozlegał się zewsząd. Nagle zabrzmiały trąby, wszystko w jednej chwili umilkło, widzowie stojący jeszcze usiedli i to morze ludzi, niedawno tak rozkołysane i burzliwe, uspokoiło nagle swą powierzchnię, przybierając postać pstrej łąki, mieniącej się tysiącznemi barwami. Na ostatni dźwięk trąb, spadł łańcuch i cztery wozy ruszyły pełnym galopem.
W pierwszych dwuch okrążeniach przeciwnicy z niewielką różnicą zachowali swe stanowiska, jednak przymioty koni zaczynały się już zaznaczać w oczach widzów, znających się na rzeczy. Syryjczyk z trudnością hamował swe rumaki o silnych głowach i wysmukłych członkach, nawykłe do gonitw w pustyni, których dzikość wytrwałością i sztuką potrafił ukrócić i nagiąć pod jarzmo; widocznem było, że gdyby tylko zostawił im całą swobodę, uniosłyby go z chyżością wichru równikowego, który nieraz prześcigały w piaszczystych dolinach, rozciągających się od gór Judy do brzegów jeziora Asfaltydy. Ateńczyk swoje konie miał z Tracji; lecz miękki i dumny jak bohater, którego się mienił potomkiem, ich wychowanie zostawił niewolnikom i dawało się czuć, że zaprząg jego ręką wiedziony i głosem nieznanym, źle go wesprze w stanowczej potrzebie. Tesalijczyk, przeciwnie, zdawał się duszą swych biegunów z Eulidy, które wykarmił własną ręką i ćwiczył stokroć w tych miejscach, gdzie Achilles ujeżdżał swoje, między Peneusem i Enipem. Co do Lucjusza, ten bezwątpieniania wynalazł ową rasę koni Selennutów, o których mówi Wirgiljusz, że ich klacze zostały zapłodnione przez wiatr, gdyż, chociaż miał najdłuższą drogę, bez żadnych wysiłków, bez naglenia lub hamowania, galopem, który był ich zwykłym chodem, nietylko utrzymał swe stanowisko, lecz widocznie dużo zyskał.
W trzeciem okrążeniu przewaga ta zaczęła się wyraźniej zaznaczać: Ateńczyk zyskał na Tesalijczyku, który był najdalej ze wszystkich współzawodników, długość dwóch włóczni; Syryjczyk, hamując z całą mocą swe arabskie bieguny, pozwolił się prześcignąć pewny, że odzyska stracony dystans; nakoniec, Lucjusz, spokojny i cichy jak bóg, którego się zdał posągiem, przypatrywał się jakby obcym dla siebie wypadkom, tak dalece twarz jego była spokojna i uśmiechnięta, a postwa i ruchy zastosowane najściślej do prawideł wytworności mimicznej.
W czwartem okrążeniu przypadek odwrócił powszechną uwagę od trzech zapaśników i skierował ją wyłącznie na Lucjusza. Bicz jego, wyrobiony ze skóry nosorożca nabijanej złotem, wyśliznął mu się z ręki i upadł; Rzymianin spokojnie zatrzymał czwórkę, skoczył z wozu, podjął bat, który aż dotąd był niepotrzebnem narzędziem, a wracając na wóz, ujrzał się przynajmniej o trzydzieści kroków poza przeciwnikami. Jakkolwiek przerwa ta była krótka, jednak zdawało się, że to cios śmiertelny dla nadziei stronnictwa zielonego, ale obawa znikła szybko, gdy Lucjusz nachyliwszy się ku koniom, bez użycia bicza, gwizdnął tylko w szczególny sposób, a rumaki zerwały się, jakby miały skrzydła Pegaza i przed ukończeniem czwartego okrążenia, Lucjusz, wśród oklasków i krzyków, odzyskał stracony dystans.
W piatem okrążeniu, Ateńczyk nie władał już swemi końmi, które unosiły wóz z szybkością huraganu; daleko od siebie zostawił wszystkich współzawodników; ale ta mniemana przewaga nie omyliła nikogo, ani nawet jego samego. Jakoż obracał się co chwila z niepokojem i usiłując położenie swoje wykorzystać, zamiast hamować już utrudzone konie, podżegał je jeszcze potrójnym biczem, zachęcając każdego po imieniu: spodziewał się bowiem, że zanim się całkowicie wyczerpią ich siły, tak wielką potrafi ubiedz przestrzeń, że już go nie zdołają opóźnieni współzawodnicy prześcignąć. Tak zresztą pojmował brak swojej władzy nad zaprzęgiem, że chociażby mógł zbliżyć się do krawędzi i przez to zająć korzystniejsze stanowisko, nie usiłował tego uczynić z obawy, aby nie roztrzaskać wozu o parkan i pozostał w miejscu, które mu los na początku naznaczył.
Zostały jeszcze tylko dwa okrążenia i widać było z poruszeń widzów i zapaśników, że się już ma ku końcowi. Stronnictwo niebieskich, zwolennicy Ateńczyka, okazywali żywe niezadowolenie z jego chwilowego zwycięstwa i krzyczeli nań, aby hamował konie; lecz rumaki biorąc wrzawę za podżeganie, wzmagały jeszcze szybkość i zlane potem, ujawniały zupełne już prawie wyczerpanie sił.
W tej chwili Syryjczyk rozpuścił lejce swoich biegunów, które też szybko wysunęły się naprzód. Tesalijczyka zadziwiła ich chyżość, lecz przemówiwszy pieszczotliwie do swych wiernych towarzyszy, puścił się sam także jakby uniesiony wichrem. Co do Lucjusza, ten poprzestał na gwiźnięciu, którem już pierwej zachęcał swe rumaki, a chociaż te jeszcze nie wytężyły wszystkich swoich sił, łatwo utrzymał swe stanowisko.
Tymczasem Ateńczyk spostrzegł nadbiegających jak burza z dwóch stron swoich współzawodników i natychmiast zrozumiał, że będzie zgubiony, jeżeli zostawi między krawędzią a sobą przestrzeń jednego wozu. przytarł więc w czas jeszcze do muru, aby przeszkodzić zajęciu tego stanowiska Syrryjczykowi. Wówczas ten zwrócił swe konie na prawo, usiłując przejść między Ateńczykiem i Tesalijczykiem, ale przestrzeń była zbyt wąska. Rozpoznawszy szybkim rzutem oka, że wóz Tesalijczyka był lekki i mniej silny niż jego, skierował się ku niemu na ukos, a przypuszczając koło do koła, zgruchotał nim oś i wywrócił wóz z woźnicą na piasek.
Manewr ten, chociaż szybko powzięty i wykonany, na chwilę jednak opóźnił bieg Syryjczyka, odzyskał wszakże szybko stratę i Ateńczyk spo*strzegł, że razem z nim rozpoczynają szóste okrążenie współzawodnicy, których miał tak długo za sobą. Przed końcem tego biegu, został przez nich dopędzony i prześcignięty. Ostatnia tedy walka toczyła się tylko między woźnicą białym zielonym, to jest między Arabem i Rzymianinem.
Wówczas to rozwinął się widok prawdziwie wspaniały. Bieg tych ośmiu koni był tak szybki, że zdawało się, iż razem były zaprzężone do jednego wozu: powlekał je wirujący obłok pyłu, wzbijanego kopytami z piaszczystego toru, a wśród tej chmury rozlegał się turkot wozów, podobny do groźnych pomruków huraganu. Cały cyrk stał na nogach, trzymający zakłady, miotali na arenę zasłony i płaszcze zielone i białe; ci nawet, co byli za Tesalijczykiem i Ateńczykiem, zapominając o przegranej, pobudzali dwóch zapaśników oklaskami i krzykiem. Zdawało się nakoniec, że Syryjczyk odnosi przewagę, gdyż konie jego wzięły o łeb rumaki przeciwnika. Ale Lucjusz, jakby tylko na ten znak oczekiwał, jednym pociągiem bicza nakreślił krwawą linię na grzbietach swej czwórki. Zarżały szlachetne zwierzęta z bólu i ostatniem wysileniem, puszczając się jak orły, jak strzały, jak gromy, prześcignęły zwyciężonego Syryjczyka i zostawiając go o pięćdziesiąt kroków za sobą, stanęły u celu, przebywszy odległość wymaganą, to jest obieglszy siedm razy tor.
Rozległy się szalone krzyki. Ten młody Rzymianin, którego nikt nie znał, zwycięzca w zapasach wczorajszych, zwycięzca w gonitwach dzisiejszych, to Tezeusz, to Kastor, to Apollo może... W każdym jednak razie jest niewątpliwie ulubieńcem bogów. Tymczasem Lucjusz, jakby nawykły do triumfów podobnych, z lekkością wskakując z wozu na krawędź, wszedł na kilka stopni, wiodących do piedestału i na nim ukazał się widzom. Herold ogłasza jego imię i zwycięstwo, a prokonsul Lentulus schodzi z trybuny, podaje mu palmę idumeneńską, wieńczy skronie jego koroną z liści złotych i srebrnych, przeplatanych purpurowemi wstęgami. Co do nagrody w złotej monecie i w naczyniu miedzianem, Lucjusz oddał ją prokonsulowi, aby w jego imieniu rozdana była ubogim.
Potem skinął na Sporusa, który przybiegł trzymając w ręku gołębicę, wziętą z klatki Aktei.
Lucjusz przywiązał u szyi ptaka Wenery purpurową wstążkę, do której przytwierdzone były dwa liście złote z korony i puścił tego gońca zwycięstwa, który szybkim loteim skierował się ku domowi Amiklesa.
Dwa zwycięstwa Lucjusza i towarzyszące im dziwne okoliczności, wywarły głębokie wrażenie na umysłach widzów. Grecja była niegdyś krainą ulubioną przez bogów. Apollo, wygnany z nieba, został pasterzem i pasał trzody Admeta, króla Tesalii. Wenus, urodzona z piany morza i wiezioną przez Trytony ku najlepszemu brzegowi, wylądowała w pobliżu Helos, a mając wybór miejsc dla swej czci, przeniosła Guidę, Pafos Idalję i Cyterę, nad wszystkie krainy świata. Na# koniec Arkadyjczycy, wydzierając Kreteńczykom zaszczyt uważania się za współziomka króla bogów, na miejsce urodzenia przeznaczyli mu górę Liktos, a choćby i fałszywem było to ostatnie twierdzenie, jest rzeczą pewną to, że gdy mu wybierać przyszło dziedzinę, postawił tron na szczycie Olimpu. Te pamiątki wieków bajecznych odświeżył Lucjusz w poetycznej wyobraźni ludu, któremu Rzymianie wydarli przyszłość, ale nie mogli ukraść mu przeszłości: wszyscy więc współzawodnicy do nagrody śpiewu cofnęli się, pomni na złą dolę tych, którzy z nim śmieli walczyć o palmę zapasów i gonitw. Przypomniano sobie los Marsjusza, który wyzwał do walki Apollina 1 Lucjusz pozostał sam z pięciu już wpisanych na listę: mimo to jednak prokonsul postanowił, że igrzyska mają się odbyć w oznaczonym dniu i godzinie.
Przedmiot obrany przez Lucjusza żywo obchodził Koryntjan: był tu poemat o Medei, przypisywany samemu cezarowi Neronowi. Wiadomo, że ta czarodziejka, przyprowadzona do Koryntu przez Jazona, który ją uwiódł, i opuszczona w tem mieście, złożyła dwóch swoich synów na stopniach ołtarzy, powierzając ich straży bogów, sama zaś otruła swoją rywalkę tuniką, podobną do szaty Nessosa. Ale Koryntjanie, przerażeni zbrodnią matki, wydarli dzieci ze świątyni i ukamienowali. Nie uszło bezkarnie to świętokradztwo, bo bogowie pomścili swój znieważony majestat, zsyłając zaraźliwą chorobę na wszystkie dzieci Koryntjan. Ponieważ jednak już więcej niż piętnaście wieków upłynęło od tej epoki, potomkowie morderców przeczyli zbrodni swych ojców. Ale uroczystość, ustanowiona corocznie w dniu morderstwa dwóch ofiar, zwyczaj ubierania dzieci w czarne szaty, były oczywistym dowodem, że straszliwa prawda wygórowała nad wszelkie jej zaprzeczenia; łatwo więc pojąć, jak podobny przedmiot musiał podżegać ciekawość zgromadzenia.
Ponieważ wszyscy, pragnący usłyszeć poemat nie mogli się pomieścić w teatrze, który był dużo mniejszy od stadjonu i hippodromu, i wystarczał zaledwie na dwadzieścia tysięcy osób, rozdano najszlachetniejszym Koryntjanom i najznakomitszym cudzoziemcom małe tabliczki z kości słoniowej ze znakami, odpowiadającemi liczbom, wyrytym na siedzeniach. Służba, ustawiona we wszystkich punktach, miała obowiązek czuwać, aby nikt nie przywłaszczył sobie niewłaściwego miejsca, wszystko więc odbyło się w największym porządku.
Dla złagodzenia skwaru majowego słońca, teatr był osłonięty ogromnem velarium; była to niebieska zasłona z tkaniny jedwabnej, osypana złotemi gwiazdami, a w jej środku promieniste koło opasywało wizerunek Nerona w triumfalnych szatach, na wozie, ciągnionym przez cztery rumaki. I chociaż zasłona ta cień rzucała na wnętrze teatru, tak silny był upał, że młodzież trzymała w rękach duże wachlarze z piór pawich, chłodząc niemi damy, leżące raczej niż siedzące na purpurowych poduszkach i perskich kobiercach, rozesłanych przez niewolników na miejscach im przeznaczonych. Pomiędzy niemi była Aktea, która nie śmiąc nosić jawnie wieńca ofiarowanego sobie przez zwycięzcę, miała utrefione włosy, a między niemi nieznacznie wplecione były dwa złote liście, przyniesione jej przez gołębicę. Zamiast orszaku dwornych młodzieńców, uwijających się około każdej z obecnych kobiet, całem jej towarzystwem był ojciec, którego twarz poważna, lecz zarazem uśmiechnięta pogodnie, dowodziła, jak sprzyjał triumfom swego gościa i jakiej doznawał z nich dumy. On to, ufny w pomyślność Lucjusza, nakłonił córkę do udania się na widowisko, pewny, że i tym razem będą świadkami zwycięzstwa.
Godzina rozpoczęcia widowiska zbliżała się i zwiększało się zaciekawienie, gdy nagle zabrzmiał huk, jak uderzenie gromu i deszcz spadający na widzów, orzeźwił atmosferę wonną wilgocią. Wszyscy klasnęli w ręce, bo ten grzmot, sprawiony przez dwóch ludzi, którzy za sceną toczyli kamienie w miedzianem naczyniu, (wynalazek Klaudjusza Puletwa) zwiastował rozpoczęcie widowiska; ów deszcz, była to rosa z wonnej infuzji szafranu Cylicji, sztucznie wytryskująca ze zdobiących teatr posągów. Po chwili spada zasłona i ukazał się Lucjusz z lirą w ręku; po lewej jego stronie stał histrio Parys, mający wykonywać gesta, odpowiednie do słów pieśni, a po prawej chór, przed którym stał choregjusz, flecista i mimikus.
Już z pierwszych tonów poznano, że był znakomitym śpiewakiem, gdyż nie zaczynając odrazu właściwej pieśni, poprzedził ją rodzajem gamy, obejmującej dwie oktawy i kwintę, to jest największą rozciągłość głosu ludzkiego, jaką słyszano od czasów Tymoteusza; po wykonaniu tego preludjum, z łatwością i wdziękiem zacząć śpięwać.
Były to, jakeśmy już powiedzieli, przygody Medei, kobiety zachwycających wdzięków, czarnoksiężnicy wtajemniczonej we wszelkie arkana magji. Jako mistrz w tworzeniu dzieł scenicznych, cezar Klaudjusz Neron rozpoczął opowieść od chwili, gdy Jazon, na swym pięknym okręcie Argo, przybija do brzegów Kolchidy i spostrzega Medeę, córkę króla Ajeta, zbierającą kwiaty. Aktea na ten wstęp drgnęła, tak ona właśnie ujrzała Lucjusza; zbierała kwiaty, gdy złocista biremma przybiła do brzegów Koryntu, a w zapytaniach Jazona i odpowiedziach Medei, poznała wyrazy, które przed kilku dniami zamieniła sama z młodym Rzymianinem.
W tej chwili, Sporus, korzystając z przerwy w chórze, zbliżył się z lirą, nastrojoną na tryb joński, to jest o jedenastu strunach. Był to instrument podobny do tego, na jakim Tymoteusz, wobec Lacedemończyków, wydawał dźwięki, uznane przez eforów za zniewieściałe tak, że orzekli, iż śpiewak obraził majestat starożytnej muzyki i miał zamiar zepsucia młodych Spartańczyków; prawda, że Lacedemończycy wydali ten wyrok zaraz po bitwie Aegos Potamos, która ich uczyniła panami Aten.
Cztery wieki upłynęły od tego czasu; Sparta upadła, Ateny zostały miastem Rzymu, Grecja zniżyła się do rzędu prowincji. Spełniła się przepowiednia Eurypidesa i zamiast zrywania z liry czterech strun szkodzących moralności, widzowie przyklaskiwali Lucjuszowi z zapałem bliskim szaleństwa. Co do Aktei, ta słuchała bez tchnienia i głosu, wiedziała bowiem, że to jej własne przygody opiewał kochanek.
W samej rzeczy, jak Jazon, Lucjusz dwie już zdobył nagrody, a początek powodzenia wskazywał, że równie jak Jazon, zdobędzie trzecią; lecz dla malowania zwycięstwa nie tej potrzeba liry, na której opiewał miłość. Odtąd więc, jak Jazon, spotkawszy Medeę w świątyni Hekaty, otrzymał od swej pięknej kochanki pomoc jej czarodziejskiej sztuki i trzy talizmany, mające go wesprzeć w pokonaniu straszliwych przeszkód, niedopuszczających zdobycia runa, Lucjusz wziął lirę lidyjską, o dźwiękach poważnych, i przenikliwych i na niej opiewał jego zwycięstwo. Aktea, wzdrygnęła się całem ciałem, nie mogąc bowiem w myśli oddzielić Jazona od Lucjusza: idzie za bohaterem, namaszczonym sokami czarodziejskiemi, które go bronią od ran, do pierwszej zagrody, gdzie występują przeciw niemu dwa byki kolosalnych rozmiarów, mające nogi i rogi miedziane, a ogniem zionące paszcze. Lecz ledwie dotknął ich czarodziejskim biczem, one spokojnie pozwalają się zaprząc do djamentowego pługa i bohaterski rolnik orze cztery morgi poświęcone Marsowi. Stamtąd idzie do drugiej zagrody, gdzie mu Aktea zawsze towarzyszy. Zaledwie wszedł do niej, gdy olbrzymi wąż wznosi swą głowę nad las drzew oliwnych i różowego lauru, który mu służy za schronienie i sycząc, zbliża się ku bohaterowi. Straszliwa rozpoczyna się walka. Ale Jazon nie może być ranionym — wąż kruszy swe zęby w bezskutecznych ukąszeniach, wysila się napróżno ściskaniem go swemi kręgami, gdy przeciwnie, każdy cios miecza Jazona głębokie zadaje mu rany. Rychło potwór się cofa, a Jazon naciera; płaz wsuwa się w ciasną i ciemną jaskinię — Jazon czołgając się również, ściga go w tej kryjówce i powraca wkrótce trzymając w ręku łeb przeciwnika. Udaje się wówczas na pole, które przed chwilą zaorał i w głębokich bruzdach ziemi, narogiem pługa wyrytych, zasiewa zęby poczwary. Wnet z czarodziejskich zagonów wyrasta wojownicze plemię mścicieli, którzy się na niego rzucają. Ale Jazon ciska między nich kamyk, który mu dała Medea i ludzie ci zwracają oręż na siebie, walczą i mordują się, on tymczasem wchodzi do trzeciej zagrody, wśród której wznosi się drzewo, mające pień srebrny, liście szmaragdowe, owoce rubinowe i gałęzie, na których wisi złote runo barana Fryksusa. Tu przebywa ostatni lecz najstraszliwszy i najniebezpieczniejszy z wrogów, których dotąd pokonał Jazon: jest to smok-olbrzym, o skrzydłach niezmierzonych, okrytych łuską djamentową, która go czyni tak hartownym na rany, jak jest ten, co wchodzi w jego dziedzinę. Jazon przeciw temu ostatniemu nieprzyjacielowi odmiennej używa broni: kładzie na ziemię czarę złota, pełną mleka, z niej potwór wypija napój odurzający, który go w sen głęboki pogrąża i zuchwały syn Ezona porywa złote runo.
Teraz Lucjusz bierze znowu lirę jońską, bo na zwycięzcę oczekuje Medea. Jazon musi użyć całej potęgi miłości, aby skłonić kochankę do opuszczenia Ojczyzny, ojca i udania się z nim na wodną pielgrzymkę. Długa i bolesna toczy się walka, ale miłość zwycięża. Drżąca i wpół naga Medea opuszcza uśpionego ojca; zbliżywszy się jednak do drzwi pałacu, raz jeszcze chce ujrzeć tego, któremu dni życia winna. Powraca, drżącym krokiem, z przytłumionym oddechem wchodzi do komnaty starca, przybliża się do łoża, zgina się nad jego czołem, wyciska pocałunek wiecznego pożegnania na jego białych włosach, wydaje okrzyk łkający, który starzec bierze za głos sennej mary i wraca w objęcia kochanka, oczekującego na nią w porcie. Ten porywa ją zemdloną na ręce i unosi na ów cudowny okręt, zbudowany przez Minerwę na jolchoskich warsztatach, przed którego sterem ustępują posłuszne bałwany; gdy Medea przychodzi do siebie, ojczyste wybrzeża już znikają w oddali — opuszcza Azję dla Europy, ojca dla małżonka, przeszłość dla przyszłości.
Te ustępy poematu odśpiewane zostały z takim ogniem i namiętnością, że wszystkie kobiety zostały do łez wzruszone; Aktea nadewszystko, jak Medea pałająca miłością, z przysłoniętą źrenicą, z piersią bez tchu i głosu, w opowieści kochanka widzi obraz własnego życia, którego przeszłość i przyszłość czarodziejska sztuka przedstawiła jej niby w zwierciadle. W chwili więc, gdy Medea zbliża usta do białych włosów Ajeta i z serca przejętego rozpaczą wydaje ostatnie łkanie konającej miłości córki, Aktea zbliża się do Amiklesa i ze wzruszeniem opiera głowę na ramieniu starca. Co do Lucjusza, triumf jego był zupełny.
W pierwszej przerwie obsypano go gradem oklasków; teraz są to pełne uniesienia okrzyki, konwulsyjne drgania szaleństwa i on sam tylko mógł nakazać milczenie wrzawie obudzonego zapału, rozpoczynając trzecią część swego dramatu.
Znowu odmienił lirę, gdyż teraz będzie opiewał nie dziewiczą i rozkoszną miłość, nie triumf kochanka i wojownika, ale niewdzięczność meżczyzny i niepohamowaną zazdrość kobiety; ma przedstawić miłość namiętną, obłąkaną, szaloną; miłość mściwą, morderczą, a tylko tryb dorycki może odtworzyć tyle cierpień, tyle boleści.
Medea płynie na czarodziejskim okręcie, przybija do Tracji, zatrzymuje się w Jolchos dla uiszczenia się z długu synowskiego ojcu Jazona, którego odmładza; potem zawija do Koryntu, gdzie ją opuszcza kochanek dla zaślubienia Kreuzy, córki króla Epiru. Wówczas to zdradzoną kochankę opanowuje zazdrość. Napawa szatę żrącą trucizną i posyła rywalce, która ją przyobleka z ufnością i wnet kona w najstraszniejszych męczarniach w oczach przewrotnego Jazona; aby zaś matka nie zachowała wspomnień kochanki, mściwa Medea zabija dwóch swoich synów i ulatuje na wozie, ciągnionym przez smoki skrzydlate.
W tem miejscu poematu, pochlebiającem dumie Koryntjan, przez obarczenie samej matki, za przykładem Eurypidesa, zarzutem morderstwa dzieci, oklaski ustąpiły miejsca krzykom uniesień wśród których przebijał trzask kastanietów, wyrażających najwyższy stopień zapału. A po skończeniu popisu, śpiewak nietylko otrzymał wieniec oliwny, przygotowany przez prokonsula dla zwyciężcy, ale nadto grad kwiatów i girland, które kobiety zrywały z głów i miotały na scenę.
Przez chwilę się zdawało, że Lucjusz padnie pod ciężarem wieńców, jak Terpeja pod sabińskiemi puklerzami. Ale on nawet uwagi nie zwracał na ten niezwykły triumf, natomiast szukał wszędzie oczyma tej, której jeden znak więcej miał dlań znaczenia, niż wrzaskliwe zachwyty tłumu całego. Nakoniec spostrzegł ją w objęciach starca, upojoną szczęściem. Rzucił na nią tak czułe spojrzenie, przybrał tak błagającą postawę, że Aktea uniosła rękę do wieńca, odwiązała go od czoła, lecz nie mając sił do rzucenia go kochankowi, upuściła przy swych nogach i łkając, padła na piersi ojca.
Zazajutrz, o świcie, złocista biremma unosiła się na fałach Korynckiej odnogi, lekka i czarowna jak statek Argo; unosiła ona drugą Medeę, niewierną krajowi i ojcu: na przodzie statku, blada, drżąca Aktea, stojąc przy Lucjuszu, przypatrywała się znikającemu w oddali pasmu gór Cyteron, o które opiera się Korynt. Z nieruchomą żrenicą, z wpółotwartemi usty stała, dopóki tylko widzieć mogła miasto, wieńczące pagórek i cytadelę, panującą nad niem. Gdy zaś miasto rozpłynęło się w modrym obłoku, gdy cytadela również się rozwiała, w majaczące ledwo zarysy, i te następnie zanurzyły się w morzu, z piersi jej wyszło westchnienie, wydarł się jęk żałosny i dziewczę padło w objęcia Lucjusza.
Wróciwszy do przytomności, Aktea znalazła się w głównej kajucie okrętu. Lucjusz siedział przy łożu, na które ją podczas omdlenia przeniesiono, podtrzymując jej głowę, a w kącie, na purpurowym, złotem przetykanym kobiercu, spała w krąg zwinięta tygrysica. Była już noc; przez otwór sufitu ukazywał się wspaniały błękit nieba Jonji, osypany gwiazdami. Tak lekko unosiła biremna, że zdała się ogromną kolebką, którą usłużne morze bujało, jakby łoże dziecięcia; cała zresztą uśpiona natura tak była powabna i urocza, że świeże wypadki poczytała Aktea za senne marzenia i mniemała, że jeszcze spoczywa pod dziewiczą zasłoną młodych swoich lat. Ale Lucjusz, baczny na jej każde skinienie, spostrzegłszy, że się budziła, klasnął w dłonie i wnet ukazała się młoda niewolnica, trzymając w ręku laskę płonącego wosku, którą zapaliła złotą lampę, zawieszoną na stojącym u nóg łożnicy kandelabrze ze spiżu.
Aktea patrzyła na nią ze zdziwieniem, gdyż niewolnica, którą po raz pierwszy widziała, nie była jej nieznaną; rysy tej twarzy bardzo świeże przywodziły wspomnienia, a jednak nie mogła przypomnieć sobie imienia tego młodego i melancholijnego oblicza. Tyle sprzecznych myśli stłoczyło się w głowie biednego dziecka, że nie mogąc znieść ich ciężaru, zamknęła oczy i wsparła znowu głowę o poduszkę. Lucjusz myśląc, że chce spać skinął na niewolnicę, aby nad nią czuwała i wyszedł z komnaty.
Niewolnica, zostawszy z Akteą, przypatrywała się jej pewien czas z wyrazem nieokreślonego smętku; potem ułożywszy się na purpurowym kobiercu, na którym chrapała Febe, wsparła głowę na grzbiecie tygrysicy, która przebudzona znienaćka, otwarła w połowie oko zaiskrzone i dzikie, ale poznawszy przyjaciółkę, zamiast ukarać ją za taką zuchwałość, dotknęła parę razy delikatnej jej ręki końcem krwistego języka i znowu wyciągnęła się niedbale, wydając mruczenia podobne do ryku.
W tej chwili czarujący śpiew rozległ się w górnej części okrętu; był to ten sam chór, który słyszała Aktea, w chwili gdy biremna przybijała do portu Koryntu. Lecz w tej chwili samotność i cisza nocna nadawały mu jeszcze więcej wdzięku i tajemniczości. Wkrótce nowy głos połączył się z innemi. Lucjusz śpiewał modlitwę do Neptuna. Aktea odrazu poznała te dźwięki, które wczoraj wprawiły w drżenie najskrytsze struny jej duszy: były to tony tak dźwięczne i melodyjne, jak gdyby Syreny Polimoskiego przylądku witały okręt nowego Ulissesa.
Aktea, cała pod wpływem tej uroczej muzyki, otworzyła znużone powieki i z okiem wlepionem w gwiaździste niebo, rychło zapomniała o swych zgryzotach i boleści, oddając się cała rozkosznym marzeniom. Już dawno ostatnie dźwięki liry i ostatnie nuty pieśni rozpłynęły się w przestrzeni, jakby uniesione na skrzydłach czarodziejskich, a ona jeszcze słuchała w słodkiem odrętwieniu; ocknęła się nakoniec i po raz drugi spotkała się z wejrzeniem młodej dziewczyny. Niewolnica zdawała się również zostawać pod czarem pieśni i Aktea mogła znów zauważyć, że to smętne oko zwracało na nią jasne spojrzenie nie po raz pierwszy. Aktea skinęła ręką. Niewolnica powstała: obie pewien czas milczały; nakoniec Greczynka zapytała:
— Jak się nazywasz?
— Sabina — odparła niewolnica.
Aktea drgnęła, gdyż jak twarz, tak i głos nie był jej obcy; wymienione jednak imię żadnego w niej wspomnienia nie obudziło.
— Gdzie twa ojczyzna... — zapytała znowu Aktea.
— Opuściłam ją tak młodo, że nie pamiętam jej.
— Do kogo należysz?
— Wczoraj należałam do Lucjusza, dziś do Aktei.
— Czy dawno on jest twym panem?
— Odkąd siebie poznałam.
— Jesteś więc zapewne przywiązana do niego?
— Jak córka do ojca.
— Zbliż się więc do mnie — chcę mówić o nim.
Sabina posłuchała z widocznym wstrętem. Aktea, biorąc to za uczucie bojaźni, wzięła ją dobrotliwie za rękę: była zimna, jak marmur; po chwili posłuszna naleganiom swej pani, usiadła przy jej łożu.
— Czy nie widziałam cię przedtem? — dopytywała się Aktea.
— Nie sądzę — odrzekła z przymusem niewolnica.
— W stadjonie, w cyrku, w teatrze?
— Na krok nie opuszczałam biremmy.
— Nie byłaś więc obecna przy triumfach Lucjusza?
— Jestem do nich przyzwyczajona.
Znów nastąpiło milczenie po tych zapytaniach i odpowiedziach, zamienianych z jednej strony ze wzrastającą ciekawością, z drugiej z wyraźną niechęcią. To ostatnie uczucie było tak widoczne, że nie mogło ujść uwagi Aktei.
— Słuchaj, Sabino — rzekła Koryntjanka — widzę, jak wiele cię kosztuje strata dawnego pana: powiem zatem Lucjuszowi, że go nie chcesz opuścić.
— Nie czyń tego — zawołała ze drżeniem niewolnica — gdy Lucjusz rozkazuje, trzeba mu być posłuszną.
— Więc jest tak straszny gdy się gniewa? — spytała Aktea z uśmiechem.
— Okropny! odparła niewolnica z takim wyrazem trwogi, że Aktea zadrżała mimowolnie.
— A jednak zdają się go kochać ci, co go otaczają: ten młody Sporus...
— Sporus! — powtórzyła głucho niewolnica.
Aktea nagle zamilkła; wyjaśniły się jej wspomnienia: Sabina była podobna do Sporusa, a to podobieństwo było tak wielkie, że zdziwiła się, iż odrazu tego nie spostrzegła. Ujęła dziewczynę za obie ręce i wpatrując się w nią przenikliwie, zapytała:
— Czy znasz Sporusa?
— To mój brat — wyszeptała.
— Gdzież on jest?
— Został w Koryncie.
W tej chwili drzwi się otworzyły: wszedł młody Rzymianin; Aktea zaś, trzymająca jeszcze obie ręce Sabiny, uczuła dreszcz, przebiegający nerwy niewolnicy. Lucjusz obrzucił badawczym, dziwnie przybijającym wzrokiem obie dziewczyny i po chwili milczenia zapytał:
— Czy moja piękna nie zechce skorzystać z ukazania się Jutrzenki i odetchnąć świeżem powietrzem poranku? W brzmieniu tego głosu, tak spokojnego i łagodnego napozór, było jednak coś rozkazującego i jakby szarpiącego. Aktea zauważyła to teraz dopiero i jednocześnie ogarnęło ją takie uczucie trwogi, że pytanie wzięła za rozkaz. Ale siły jej nie dopisały i byłaby upadła, gdyby Lucjusz skwapliwie jej nie wsparł. Uczuła się uniesiona na rękach kochanka, jak gołębica w szponach orła; cała drżąca, nie pojmując pobudek przestrachu, oniemiała, z zawartemi oczyma, pozwoliła nieść się z takiem uczuciem, jakby miała być wrzucona do przepaści.
Na pokładzie statku, pod wpływem jędrnych powiewów morskich, ocknęła się z dziwnego wrażenia. Chociaż oczy miała jeszcze zamknięte, czuła jednak, że już nic znajduje się w objęciach Lucjusza. Jakoż podniósłszy powieki, przekonała się, że leżała w złocistej siatce, jednym końcem przytwierdzonej do masztu, drugim do małej rzeźbionej kolumny. Lucjusz, wsparty o maszt, stał przy niej.
W nocy, okręt, gnany przychylnym wiatrem, wypłynął z zatoki Korynckiej i okrążywszy przylądek Elis, wślizgnął się między Zacyrt i Cefalonię: słońce ukazało się z poza tych dwóch wysp, a pierwsze jego promienie oświeciły szczyty gór, przedzielających je na dwie części, chociaż krańce zachodu tonęły jeszcze w cieniu. Aktea, zwracając się do Lucjusza, spytała:
— Czy to jeszcze Grecja?
— Tak — odparł Lucjusz — a te wonie, dolatujące do nas, jakby ostatnie pożegnanie, wydają Samy i drzewa pomarańczowe Zacyrtu. Niema zimy dla tych dwóch sióstr rodzonych, rozwijających się pod słońcem, jak dwie lilje. Czy chcesz o piękna, bym na tych wyspach kazał zbudować pałace?
— Lucjuszu — rzecze Aktea — przestraszasz mię niekiedy temi obietnicami, jakich bóg sam zdołałby zaledwie dotrzymać. Kto jesteś i co przede mną skrywasz? Czyliżeś Jowiszem piorunującym i czy się boisz, że ukazawszy się w całym blasku, zabijesz mię swemi gromy, jak drugą Semelę?
— Mylisz się — odparł Lucjusz z uśmiechem — jestem tylko biednym śpiewakiem, któremu stryj zostawił cały majątek, pod warunkiem, że się jego imieniem nazywać będę; cała moja potęga jest w mej miłości, Akteo, ale czuję, że dziś podołałbym dwunastu pracom Herkulesa.
— Kochasz mię więc?
— Tak jest, duszo moja!
Wymówił te słowa z tak silnym akcentem prawdy, że Aktea wzniosła obie ręce ku niebu, jakby dziękując za swe szczęście. W tej chwili zapomniała o wszystkiem: żale i zgryzoty znikły z jej duszy, jak z oczu Hellada, ginąca w widnokręgu....
Płynęli tak sześć dni, pod błękitnem niebem, po błękitnem morzu; siódmego spostrzeżono Lekry miasto, zbudowane przez żołnierzy Ajaksa. Okrążywszy przylądek Herkulesa, wpłynęli do cieśniny Sycylijskiej, zostawiając na lewo Messynę, starożytną Zanklę o porcie zakrzywionym, jak kosa, a na prawo Rhegium, od którego Dionizos zażądał żony, a ono mu ofiarowało córkę kata; potem, żeglując prosto między wrzącą Charybdą i szczekającą Scyllą, rzucili ostatnie pożegnanie falom jońskim i weszli na morze Tyrreńskie. Pięć dni jeszcze płynęli to o żaglach, to o wiosłach, mijając Helkę, przy której ukazał się zwaliska grobu Palinura, Pacstum o trzech świątyniach, Kaprea z dwunastu pałacami. Nakoniec zawinęli do przepięknej odnogi, w głębi której widać Neapolis, tę uroczą córę Grecji, niewolnicę, wyzwoloną przez Rzym, spoczywającą niedbale u stóp dymiącego Wezuwiusza. Z prawej strony wznosi się Herkulanum, Pompea i Stabbia, które w dwadzieścia lat potem, znikną w grobach z lawy; po lewej zaś Puteoli z mostem olbrzymim. Raja, której tak się obawiał Propercjusz i Baula, mająca wsławić się rychło matkobójstwem Nerona.
Gdy Lucjusz zobaczył miasto, kazał wnet zmienić białe żagle biremmy na purpurowe i ozdobić maszt gałęzią laurową. Musiał to być zawczasu znak umówiony zwycięstwu; skoro go tylko bowiem spostrzeżono, zaraz ruch wielki powstał u brzegów i lud rzucił się ku okrętowi olimpijskiemu, który wszedł do rejdy przy dźwięku instrumentów, przy śpiewach majtków, wśród oklasków tłumu. Wóz, zaprzężony czwórką białych koni, czekał na zwycięzcę. Wsiadł, odziany w purpurę, przysłoniętą niebieską chlamidą w złote gwiazdy, z głową przystrojoną olimpijskim wieńcem z liści oliwnych, dzierżąc w ręku pityjski laurowy. Wybito wyłom w murach i przezeń wjechał triumfator do miasta.
Przez całą drogę spotykały go zaszczyty i uroczystości. W Fondei starzec sześćdziesięciopięcioletni, którego ród starożytnością, równy był Rzymowi i który po wojnie afrykańskiej, otrzymał awację i trzy kapłaństwa, przygotował wspaniałe uroczystości, i nawet sam wyszedł naprzeciw zwycięzcy, aby go na nie zaprosić. Krok ten ze strony człowieka tak znakomitego, uczynił wielkie wrażenie w orszaku Lucjusza, który rósł z każdą chwilą. Dziwne albowiem rzeczy opowiadano o tym starcu. Gdy jeden z jego przódków odbywał ofiarę, orzeł rzucił się na zabite zwierzę, porwał jego wnętrzności i uniósł na dąb. Przepowiedziano mu wtenczas, że któryś z jego potomków będzie panem Rzymu, a tym potomkiem, jak mówiono, był właśnie ów starzec, noszący imię Galba. Razu pewnego przybył on z gronem rówieśników swoich powitać Oktawjusza, August zaś, natchniony wtedy jasnowidzeniem, musnął go lekko ręką po twarzy, mówiąc:
— I ty także, moje dziecię, doświadczysz słodyczy potęgi.
Liwja tak go kochała, że zostawiła mu umierając pięćdziesiąt milionów sestercyj; lecz ponieważ suma ta była tylko wyszczególniona w zapisie, zredukował ją Tyberjusz do pięciuset tysięcy i być może, iż nie ograniczyłaby się na tem nienawiść starego cezara, któremu znana była przepowiednia wyroczni, gdyby go nie uspokoił jego astrolog Tryzalles, zapewnieniem, że Galba panować będzie w sędziwej starości.
— Niech więc żyje! — rzekł Tyberjusz — gdyż czas tak odległy jeszcze mię nie obchodzi.
Jakoż umarł Tyberjusz; z kolei władali Rzymem Kaligula i Klaudjusz; Neron był cezarem.
Galba miał lat sześćdziesiąt pięć i nic nie wskazywało, aby był bliskim władzy najwyższej. Ponieważ jednak następcy Tyberjusza, bliżsi byli chwili ziszczenia się wyroczni, Galba miał zawsze, nawet gdy spał, sztylet, zawieszony na łańcuchu u szyi i nie wychodził nigdy bez miliona sestercyj w złocie na wypadek, gdyby był zmuszony uciekać przed liktorami, lub przekupić zabójców.
Zwycięzca dwa dni przebył u Galby, wśród igrzysk i triumfów; tam to Aktea była świadkiem ostrożności, jakich dotąd Lucjusz nie przedsiębrał, a których znaczenia i celu nie umiała sobie wytłumaczyć. Żołnierze z jego eskorty czuwali noc całą w pokojach, otaczających jego komnatę; widziała też, że jej kochanek, idąc spać, kładł miecz pod poduszkę swego posłania. Nie śmiała go wypytywać; przeczuwając jednak, że mu grozi jakieś niebezpieczeństwo, każdego ranka nagliła go, aby odjechał; nakoniec trzeciego dnia opuścili Fondi i odbywając dalej triumfalną drogę do miasta, które przebywali wyłomami w murach, zbliżyli się nakoniec do góry Albano z orszakiem podobniejszym do wojska satrapy, niż do świty prostego zwycięzcy. Gdy stanęli na szczycie tej góry, Aktea wydala okrzyk zachwytu; u krańca drogi Appijskiej spostrzegła Rzym w całym ogromie i blasku!
Bo też istotnie Rzym ukazał się oczom młodej Greczynki w najwspanialszym widoku. Droga Appijska zwana była królową dróg, jako najważniejsza i najpiękniejsza ze wszystkich; wychodząc bowiem od morza Tyrreńskiego, szła przez Apeniny i Kalabrję i dosięgała morza Adrjatyckiego. Na przestrzeni od Albano do Rzymu, służyła dla przechadzek publicznych, a według zwyczaju starożytnych, którzy w śmierci widząc tylko spoczynek, wybierali na swe grobowce miejsca najpowabniejsze i najwięcej uczęszczane, po obu stronach była ozdobiona wspaniałemi grobami, między któremi słynął starożytnością grobowiec Askanjusza, bohaterskiem wspomnieniem Horacjuszów, a cesarskim przepychem Cecylji Metelli.
Owoż w dniu tym, cała ta przepyszna droga zatłoczona była ciekawymi, śpieszącymi na spotkanie Lucjusza. Jedni jechali świetnymi powozami, ciągnionemi przez hiszpańskie muły w purpurowych zaprzęgach; inni w lektykach, niesionych przez ośmiu niewolników, mających na sobie wspaniałe penulae i poprzedzanych przez laufrów w podkasanych szatach; przed jednymi biegli jeźdźcy numidyjscy, wznosząc kurzawę i rozpychając tłoczącą się ciżbę, — innych wyprzedzały psy moloskie, strojne w naszyjniki Nabijane srebrnemi ćwiekami.
Jak tylko pierwsi z nadchodzących ujrzeli zwycięzcę, okrzyki ich, podawane z ust do ust, zaleciały do murów miasta. Wnet na rozkaz jeźdźca, pędzącego galopem, tłumy uszykowały się po obu stronach drogi, która mając trzydzieści sześć stóp szerokości, dość miała miejsca dla wozu triumfalnego, zmierzającego ku miastu. O pół mili od bramy, legjon jazdy z pięciuset ludzi oczekiwał na orszak i stanął na jego czele. Aktea spostrzegła, że konie podkute były srebrnemi podkowami, które odpadały co chwila tak, iż lud rzucał się pod nogi rumaków i zbierał je, narażając się na stratowanie.
Zwycięski wóz wtoczył się nakoniec do miasta wśród szalonych okrzyków pospólstwa. Aktea nie pojmując tego uniesienia, mimowolnie dzieliła je sama. Wszędzie do imienia Lucjusza dodawano tytuł cezara. Wszędzie przejeżdżała pod łukami triumfalnemi, przez ulice osypane kwieciem i pełne dymu kadzideł przy każdym załomie ulic ofiarnicy zabijali ofiary na ołtarzach domowych bogów Ojczyzny. Przebywała najwspanialsze ulice i place; wielki cyrk, Velabrium i Forum; na; koniec wielki orszak wkroczył na drogę Świętą, zaczął przebywać Kapitol i zatrzymał się dopiero przed świątynią Jowisza.
Tu Lucjusz zsiadł z wozu i wszedł na schody, wiodące do świątyni. Flaminowie oczekiwali go u drzwi i towarzyszyli mu do podnóża posągu. Tam złożywszy trofea swego zwycięstwa na kolanach Jowisza i wziąwszy styl do ręki, wyrył na złotej tablicy, którą mu podał wielki kapłan, napis tego brzmienia:
Lucjuszt-Domicjusz-Klaudjusz Neron, zwycięzca w zapasach, gonitwach i śpiewie, poświęćcił te trzy korony Jowiszowi, najlepszemu i największemu z bogów.
Wśród okrzyków triumfu, wznoszonych ze wszech stron, jeden tylko się rozległ krzyk trwogi: Aktea dowiedziała się teraz, że ów biedny rzekomy śpiewak, któremu towarzyszyła jako kochankowi, był Divinus Caesar.
Wśród upojenia i triumfu, cezar nie zapomniał o Aktei. Młoda Greczynka nie ochłonęła jeszcze z zadziwienia i strachu, gdy zbliżyli się do niej dwaj niewolnicy liburnijscy i wezwali ją z uszanowaniem, w imieniu Nerona, aby się udała za nimi. Usłuchała ich machinalnie, nie wiedząc gdzie ją prowadzą, nie myśląc nawet o to się spytać, tak dalece przerażała ją myśl okropna, że była kochanką człowieka, którego samo imię dotąd przejmowało ją trwogą.
U wejścia na Kapitol, między Tabularjum i świątynią Zgody, spostrzegła wspaniałą lektykę, umieszczoną na barkach sześciu niewolników egipskich, mających na piersiach srebrne blachy w kształcie nowiu, a na nogach i rękach pierścienie z, tego kruszcu; przy lektyce siedziała Sabina, którą Aktea straciła z oczu wśród wrzawy triumfu i którą znajdowała właśnie jakby dla uzupełnienia swych wspomnień. Wsiadła do lektyki, położyła się na jedwabnych poduszkach i udała się ku Palatynowi w towarzystwie Sabiny, która idąc przy lektyce, osłaniała ją wachlarzem z piór pawich, utwierdzonych na trzcinie indyjskiej.
Przez trzysta blizko kroków, lektyka szła tą samą drogą Świętą, którą Aktea już przebywała w świcie cezara; zwracając się potem na prawo, przeszła między świątyniami Feba i Jowisza Statora, wstąpiła na kilka stopni, wiodących do Palatynatu i nie dochodząc do wieńczącej górę wspaniałej płaszczyzny, udała się przez pagórek Saburański i Via-Nova; zbliżywszy się nakoniec ku Juterneńskiemu wodotryskowi, zatrzymała się u progu małego odosobnionego domku. Wnet dwaj Liburnijczykowie ustawili z każdej strony lektyki stopnie, okryte purpurowym kobiercem, troszcząc się, aby ta, którą im cezar na panią przeznaczył, nie trudziła się nawet potrzebą wskazywania, z której strony wysiąść by chciała.
Aktea była zapewne oczekiwana, gdyż za jej zbliżeniem drzwi się otworzyły i wnet zamknęły się jak tylko weszła, chociaż nie widać było, ktoby pełnił obowiązki janitora. Towarzyszyła jej tylko Sabina, a myśląc, że po tak długiej i nużącej podróży, pani jej życzyłaby sobie wziąć kąpiel, zaprowadziła ją do apoditorium. Aktea wszakże, jeszcze wzruszona i roztargniona tem dziwnem zrządzeniem losów, które ją wtrąciły w orszak pana świata, usiadła na lawie, otaczającej dokoła salę, dając znak Sabinie, aby wstrzymała się na chwilę. Chciała rozważyć swe położenie, lecz nie zdołała jeszcze zebrać myśli, gdy oto jakby potężna wola niewidzialnego pana, którego los jej narzucił, zmusiła ją do zaniechania rozmyślań; nagle bowiem rozległy się dźwięki słodkiej, czarownej muzyki, tak przedziwnie urządzonej, że cały przestwór izby jednocześnie obejmowała harmonja. Snać Neron, zauważywszy w ciągu podróży, jaki wpływ wywierały na młodą Greczynkę dźwięki, zawczasu kazał przygotować tę rozrywkę, by rozpraszała smętek i tęsknotę kochanki.
Nie zawiódł się w przewidywanych skutkach. Zaledwie bowiem Aktea usłyszała pierwsze akordy, iniosła głowę, zatrzymały się łzy, płynące po jej twarzy, a ostatnia kropla, drgając chwilę, na długich rzęsach, jakby kropla rosy na słupkach kwiatu, tak, jak rosa pod promieniem słońca, zdawała się usychać pod ogniem spojrzenia, które zaćmiewała przed chwilą: barwa żywej purpury ożywiła bladość lic i ust, wpółotwartych jakby do uśmiechu lub pocałunku.
Wówczas do swej pani zbliżyła się Sabina. Aktea już się nie opierała, lecz sama pomagała do rozebrania się tak, iż wszystkie szaty opadły z niej po chwili, odsłaniając ją nagą, zapłonioną, jak Wenus wstydliwą, odsłaniając wdzięki tak doskonałej, tak dziewiczej piękności, że niewolnica stanęła w zachwyceniu; gdy zaś Aktea, chcąc się udać do następnej komnaty, oparła rękę na jej nagiem ramieniu, uczuła, że służącą dziwne ogarnęło drżenie i zauważyła, że zawsze blada twarz Sabiny, okrywa się rumieńcem, jakby nagle dotkniętą została płomieniem. Na ten widok, Aktea zatrzymała się, myśląc, że coś złego wyrządziła swej służebnicy; ale ta, spostrzegając się, ujęła żywo jej rękę i kładąc ją znów na swe ramię, weszła z nią śpiesznie do tepidarium.
Była to izba rozległa w czworobok, której środek zajmowała znaczny zbiornik ciepłej wody, podobny do małego jeziora. Młode niewolnice, z głowami uwieńczonemi trzciną, narcyzami i grzybieniami, igrały na jej powierzchni jak Najady, a spostrzegłszy Akteę, popchnęły ku niej konchę z kości słoniowej, wysadzoną koralem i perłową macicą. Aktea patrzyła na wszystko, co się dokoła niej działo, jak na przewijające się pasmo czarodziejskich obrazów, rozwijających się w sennem marzeniu, poddawała się też ulegle wszystkiemu. Weszła tedy do owej wątłej łodzi i jak Wenus, otoczona swym morskim orszakiem, popłynęła ku środkowi wodnej przestrzeni.
Rozkoszna muzyka, którą niedawno podziwiała, rozległa się na nowo; śpiewy Najad połączyły się z jej brzmieniem. Śpiewały one baśń o Hylasie, czerpiącym wodę na brzegach Troady, i jak Nimfa rzeki Askanios, co wabiła tego ulubieńca Herkulesa poruszeniami i głosem, tak niewolnice wyciągały ręce ku Aktei, zapraszając ją do swego grona. Zwyczajne były młodej Greczynce igraszki wodne; tysiące razy, z towarzyszkami wpław przebywała odnogę Koryncką; rzuciła się więc bez obawy w to morze ciepłe i wonne, gdzie ją niewolnice przyjęły, jak swą królowę.
Wszystkie one były piękne i kształtne i starannie dobrane. Niektóre przywieziono z Kaukazu, inne były z Galji, z Indji, z Hiszpanji; a jednak wśród całej tej gromady, wybranej dla miłości i rozkoszy, Aktea zdawała się boginią.
Po pewnym czasie, gdy się, jak Syrena, prześliznęla po powierzchni wody, gdy się zanurzyła w niej, jak Najada i wypluskała w tem udanem jeziorze, zauważyła, że brakło Sabiny w jej orszaku wodnym, a szukając jej wzrokiem, ujrzała niewolnicę, siedzącą z głową okrytą połą płaszcza. Poufała i wesoła, jak dziecię, Aktea zawołała ją do siebie. Sabina odrzuciła płaszcz, jakby z wysiłkiem. Wszystkie inne niewolnice, z dziwnym i niepojętym dla Aktei śmiechem, głosem płochym i żartobliwym, wołały, aby do nich przybyła. Przez chwilę zdawało się, że Sabina usłucha wezwania. Coś dziwnego działo się w jej duszy: oczy gorzały, twarz płonęła. A jednak łzy toczyły się z jej powiek i zraszały rozpalone lica. I zamiast ulec temu, czego sama zdawała się pragnąć, pomknęła ku drzwiom, jakby się chciała uchronić od tych rozkosznych czarów.
Lecz Aktea wybiegła z wody i przecięła jej drogę wśród śmiechów całej gromady. Sabina zdała się bliska omdlenia; kolana jej drgały, zimny pot spływał po czole; nakoniec zbladła tak widocznie, że Aktea sądząc, iż upadnie, wyciągnęła ręce i wsparła ją na swej piersi; natychmiast jednak odepchnęła ją z krzykiem stłumionej boleści. W dziwnym przystępie jakiegoś szału, Sabina dotknęła usty ramienia swej pani i ukąsiła ją z dziwną zawziętością, poczem, snać przerażona swym postępkiem, skwapliwie wybiegła z komnaty.
Na krzyk Aktei przybiegły niewolnice i skupiły się dokoła niej; ale ona, obawiając się, aby Sabina nie została ukaraną, ukryła ból i z przymuszonym uśmiechem starła kilka kropel krwi, spływającej po jej piersi nakształt płynnego koralu. Zresztą tak małej wagi był ten wypadek, że prócz zdziwienia, nie mógł innego uczucia w niej obudzić; udała się więc do izby sąsiedniej, zwanej caldarium.
Była to mała, okrągła sala, opatrzona dokoła stopniami i wąskiemi niszami, w których znajdowały się siedzenia; wielkie naczynie z wrzącą wodą zajmowało środek izby, wypełniając ją gęstą parą, ogrzewaną zzewnątrz piecem, z którego płomienie obiegały kanały w rozmaitych kierunkach, opasując caldarium, nakształt bluszczu, pną*cego się po murze.
Gdy Aktea, nieprzyzwyczajona do tych kąpieli, które tylko w Rzymie były znane i używane, weszła do tej izby, tak ją odurzyły owe masy pary, której gęste kłęby przewalały się tu nakształt obłoków, że zdyszana i bez głosu wyciągnęła ręce, Usiłując wołać o ratunek; lecz zaledwie mogła wydać jęk, stłumiony i przerywany łkaniem; usiłowała rzucić się ku drzwiom, ale zatrzymana przez niewolnice upadła, dając znak, że się dusi. Natychmiast jedna z kobiet pociągnęła za łańcuch i otworzyła się złota tarcza, przykrywająca otwór w suficie, wpuszczając do tej atmosfery, już niemożliwej do oddychania, prąd świeżego powietrza, prąd życia.
Aktea czuła, że pierś jej jakby się rozszerzyła, uwolniła z duszącego uścisku, a zarazem, że ją ogarnia dziwnie jasne osłabienie. Pozwoliła się zaprowadzić na stołek i usiadła, przyzwyczajając się stopniowo do tej zgęszczonej atmosfery, zdającej się w płynny płomień przeistaczać krew w żyłach. Po chwili para tak się ogrzała i zgęstniała, że znów musiano uciec się do złotej tarczy. I tym razem prąd świeżego powietrza sprowadził na kąpiące się grono tak błogie obezwładnienie, że młoda Greczynka zaczęła pojmować namiętne usposobienie Rzymianek do tego rodzaju kąpieli, która zrazu tyle jej sprawiła przykrości. Raz jeszcze zgęstniała para, lecz już nie otworzono tarczy, gdy zaś Aktea uczuła się znowu bliską omdlenia, zbliżyły się dwie kobiety i owinąwszy ją szkarłatnym płaszczem z wełnianej tkaniny, wyniosły do izby o temperaturze zwykłej.
Tu się odbyła inna czynność, równie dziwna, ale już mniej nieprzyjemna, jak w caldarium. Było to masowanie ciała i naciąganie stawów, operacja tak w skutkach rozkoszna, że ją mieszkańcy Wschodu przejęli od Rzymian i aż do naszych dni przechowali. Dwie niewolnice, biegle w tej czynności, nacierały Akteę i naciskały jej ciało dopóty, dopóki jej członki zupełnie nie zmiękły i nie utraciły zwykłej jędrności; potem naciągały stawy jedne po drugich tak silnie, że każdy wydawał trzask, lecz bez boleści i niemiłego przymusu; biorąc małe naczynia z rogu nosorożca z oliwą i wonnemi esencjami, namaściły niemi całe ciało i wytarły naprzód cienką wełną, potem najdelikatniejszym egipskim muślinem, nakoniec łabędziemi skórami, okrytemi tylko puchem, bez pierza.
Przez cały ten czas Aktea leżała z przymkniętemi oczyma, pogrążona w rozkosznych uczuciach, bez głosu i myśli, ogarnięta jakąś błogą lecz dziwną sennością, zostawiającą jej jedynie wrażenia nieznanej dotąd pełni istnienia. Pierś jej nietylko się rozszerzyła, ale z każdem tchnieniem życie zdało się napływać do niej przez wszystkie pory ciała. Było to tak potężne, tak absolutne wrażenie fizyczne, że pod jego wpływem nietylko zatarły się ślady wspomnień przeszłości, ale nadto znikły cierpienia obecne; niepodobieństwem było w takiem usposobieniu wierzyć w nieszczęście i życie przedstawiało się w tej chwili wyobraźni młodej dziewczyny jako pasmo błogich i rozkosznych wzruszeń, snutych bez kształtów wyraźnych wśród jakiejś cudnej a nieokreślonej przestrzeni...
W owem półuśpieniu, podczas tych marzeń bez myśli, Aktea usłyszała skrzypnięcie drzwi izby, w głębi której leżała; lecz ponieważ w jej dziwnym stanie każde poruszenie było utrudnione, nie odwróciła głowy, sądząc zresztą, że wchodziła jedna z niewolnic. Pozostała więc z oczyma przymkniętemi, słysząc, jak ku jej łożu zbliżał się odgłos kroków powolnych i miarowych, z których każdy w niepojętych dźwiękach zdawał się odbijać w jej uszach; z wysiłkiem obróciła głowę, a skierowawszy wzrok w stronę, skąd usłyszała owe kroki, spostrzegła zbliżającą się ku sobie majestatycznej powagi niewiastę w ubiorze rzymskiej matrony, okrytą długą, powłoczystą szatą. Zatrzymała się ona przy łożu i utkwiła w Aktei głębokie, badawcze spojrzenie, podobne do wzroku wieszcza, przed którym nic się utaić nie zdoła. Przypatrywała się tak w milczeniu pewien czas Greczynce, potem głosem cichym a jednak dźwięcznym i tak przejmującym, iż każde słowo zdawało się przenikać jakby ostrze sztyletu w serce Aktei, rzekła:
— Tyś jest ową Koryntjanką, która opuściła Ojczyznę i ojca, aby towarzyszyć cezarowi, nieprawdaż?
Całe życie Aktei, szczęście i rozpacz, przeszłość i przyszłość, odsłoniły te cierpkie wyrazy tak, iż nagle uczuła się zanurzoną, jakby w oceanie wspomnień. Obraz szczęśliwych dni, kiedy zbierała kwiaty u źródła Pireny; rozpacz starego ojca, gdy po dniu igrzysk wołał ją do siebie napróżno; przybycie do Rzymu, gdzie tak nagle odsłoniła się tajemnicą, którą aż do tej chwili ukrywał przed nią potężny kochanek: wszystko to ukazało się z po za czarodziejskiej zasłony, uniesionej lodowatą dłonią tej nieznajomej kobiety. Aktea wydała krzyk i okrywając twarz obiema dłońmi, zawołała ze łkaniem:
— Ach! tak, tak, ja jestem tą nieszczęśliwą!...
Po tej odpowiedzi zapanowało milczenie. Aktea nie śmiała otworzyć oczu, wciąż ją przeszywał i przygnębiał surowy i dumny wzrok owej kobiety. Po chwili nieznajoma wzięła jej rękę, którą sobie twarz osłaniała, Aktea zaś, upatrując w tem dotknięciu, jakkolwiek zimnem i szorstkiem, więcej politowania niż groźby, ośmieliła się podnieść powieki łzami zroszone. Nieznajoma nie spuszczała oczu z jej wylękłych lic.
— Słuchaj — rzekła wreszcie nieco łagodniej — przeznaczenie często dziwnemi kroczy drogami i dziwnych do swych celów używa pośredników. Często w ręce dziecka składa szczęście lub niedolę mocarstwa. Kto wie, może ty jesteś nie narzędziem gniewu bogów, lecz posłanką ich łaski...
— Zgrzeszyłam — zawołała Aktea — ale zgrzeszyłam tylko miłością; niema złych uczuć w mem sercu! Teraz, gdy już sama nie mogę być szczęśliwą, chciałabym przynajmniej widzieć wszystkich szczęśliwymi!... Lecz jestem sama jedna, bezsilna, słaba. Wskaż, co mam czynić, a czynić będę!
— Przedewszystkiem, czy znasz tego, któremu powierzyłaś swój los?
— Od dziś dopiero wiem, że Lucjusz i Neron są jedną osobą, że mój kochanek jest cezarem.
Córka starożytnej Grecji, zostałam uwiedzioną pięknością, zręcznością, melodją. Udałam się za zwycięzcą igrzysk, nie wiedząc, że to pan świata!...
— Zatem już wiesz — rzekła powoli i dobitnie nieznajoma — że to Neron; ale czy wiesz, kto jest Neron?
— Nawykłam go uważać za boga — odparła Aktea.
— Ja ci powiem — rzekła nieznajoma, siadając — kto on jest, trzeba bowiem, aby kochanka znała człowieka, którego kocha, a niewolnica swojego pana.
— Cóż usłyszę? — szepnęła Aktea.
Nieznajoma w ten sposób rozpoczęła opowieść:
— Lucjusz urodził się zdala od tronu; zbliżył się do niego przez powinowactwo, a zasiadł na nim przez zbrodnię.
— Nie on ją popełnił! — zawołała Aktea.
— On z niej korzystał — odparła zimno nieznajoma. — Zresztą burza, która obaliła drzewo, uszanowała latarośl. Ale syn rychło poszedł za ojcem: Brytannikus legł przy Klaudjuszu, a tym razem mordercą był sam Neron.
— Któż to śmie utrzymywać? — zawołała Aktea — któż może go o tak okropną zbrodnię oskarżać?!
— Ty wątpisz, dziewczyno? — mówiła dalej nieznajoma, nie zmieniając zimnego i surowego tonu. — Jeśli chcesz wiedzieć, jak się ta zbrodnia spełniła, ja ci opowiem.
Dnia pewnego, w izbie stykającej się z tą, w której przebywał dwór Agrypiny, Neron bawił się z młodzieniaszkami, między którymi był Brytannikus; rozkazał mu on udać się do sali biesiadnej i śpiewać wiersze, mniemając, że zatrwoży dziecię i wystawi je na pośmiewisko swych dworzan. Brytannikus był posłuszny: wszedł w białej szacie do triclinium, gdzie się odbywała wyuzdana biesiada, stanął blady i smutny między biesiadnikowi i głosem wzruszonym, ze łzawą źrenicą, zaśpiewał wiersze, które Enniusz, nasz stały poeta, kładzie w usta Astyanaksa:
„O mój ojcze! o domu Prjama! wspaniały pałacu! świątyni kolumno o kapitelach, jaśniejących złotem i kością słoniową!... Jam widział, jak padałaś pod dłonią barbarzyńców! jak się stałaś łupem płomieni!“
Wnet śmiech łzom miejsca ustąpił, rozpusta i wyuzdanie zostały spoliczkowane tym bolesnym wyrzutem, zaczerpniętym z krynicy poetyckiego natchnienia. Odtąd los Brytannika był już rozstrzygnięty.
W więzieniach Rzymu jęczała zbrodniarka, słynna ze swych trucizn i nieprzeliczonych zbrodni. Neron wezwał do siebie trybuna Polliona Juliusza, przełożonego nad więzieniem, wtenczas bowiem on, cezar, nie śmiał jeszcze mówić sam z tą kobietą. Nazajutrz Pollio Juliusz przyniósł mu truciznę, którą zaprawili czarę Brytannika sami jego nauczyciele; lecz czy to z obawy, czy z litości, cofnęli się mordercy przed zbrodnią; napój nie był śmiertelny. Wówczas Neron — ceszar — zważ dobrze — Neron-bóg, jak go nazwałaś przed chwilą, wezwał trucicieli do swego pałacu, do swej komnaty, przed ołtarz opiekuńczych bogów domowego ogniska i tam, tam kazał sporządzić napój zabójczy. Doświadczono go najprzód na koźle: ten żył jeszcze pięć godzin, a przez ten czas przewarzano i wzmacniano truciznę; potem dano ją dzikowi, który padł natychmiast!... Neron udał się do kąpieli, namaścił wonnościami, wdział białą szatę i zasiadł z uśmiechem na ustach u stołu obiednego w pobliżu Brytannikusa.
— Lecz jeżeli — przerwała Aktea głosem drżącym — Brytannikus był rzeczywiście otruty, jakże się stało, że niewolnik, kosztujący napoje i dania, nie doznał skutków trucizny? Powiadają, że Brytanikus cierpiał na wielką chorobę; może to jeden z jej paroksyzmów...
— Tak właśnie mówi Neron... i w tem się okazuje piekielna chytrość. Tak jest, wszystkie napoje, wszystkie potrawy, które spożywał Brytannikus, były wprzód kosztowane; dano mu jednak napój tak gorący, że go mógł skosztować niewólnik, ale nie mogło wypić dziecię; wówczas dolano zimnej wody do czary i w tej wodzie była trucizna.
Była to silna i pewnie urządzona trucizna, bo Brytannikus, bez krzyku, bez żadnej skargi, zamknął oczy i upadł. Kilku mniej roztropnych uciekło!... Najprzezorniejsi zostali wybladli, drżący, domyślając się prawdy. Co do Nerona, który śpiewał w tej chwili, to przechylił się na łożu i przypatrując się Brytannikowi, rzekł:
— To nic, za chwilę przyjdzie do siebie!
I śpiewał dalej pieśń rozpoczętą.
A jednak już wszystko zawczasu sam przygotował do pogrzebu, już nawet stał stos na polu Marsowem i tej nocy zaniesiono tam trupa, na którego ciele powystępowały fioletowe plamy. Lecz zdało się, że bogowie wzdrygali się na zbrodnię bratobójstwa, bo potrzykroć deszcz ulewny gasił stos! Wówczas Neron powlec kazał ciało żywicą i smołą. Czwarty raz usiłowano stos rozpalić: tym razem ogień, trawiący trupa, wzniósł się ku niebu wysoką kolumną, unosząc tam gniewnego ducha Brytannika.
— Lecz Burrus! lecz Seneka!... — zawołała Aktea.
— Burrus, Seneka!... — powtórzyła z goryczą nieznajoma — zatkano im dłonie srebrem, a usta złotem i milczeli!...
— Niestety! niestety! — szepnęła Aktea.
— Od dnia tego — mówiła dalej niewiasta, która snać dobrze znała wszystkie tajemnice dworu cezara — od dnia tego Neron, ów szlachetny syn Aenobardów, stał się godnym potomkiem tego plemienia o brodzie miedzianej, o obliczu z żelaza i sercu z ołowiu; od dnia tego, opuścił Oktawję, której winien był tron, wygnał ją do Kampanji, gdzie ją kazał mieć na oku, i otoczywszy się woźnicami, histrjonami i nierządnicami, zaczął wieść to życie sromotne, które od dwóch lat Rzym trwogą i zgrozą przejmuje.
Twój bowiem kochanek, dziewczyno, twój piękny, olimpijski zwycięzca, ten, którego świat zowie cezarem, którego dworzanie czczą, jak boga, — gdy noc nadchodzi, opuszcza swój pałac, przebrany za niewolnika i z głową przykrytą czapką wyzwoleńca, dąży do mostu Milwjusza, lub do jakiejś szynkowni Saburranu. Tam otoczony sprośną gawiedzią, przy dźwięku cymbałów kapłana Cybeli albo fletu ladacznicy, przebiega ulice miasta, znieważając kobiety, bijąc przechodzących, rabując domy i dopiero o świcie wraca do Złotego Pałacu, często z obliczem pokrytem znakami kija lub pięści.
— To niepodobna! — zawołała Aktea — ty go spotwarzasz...
— Mylisz się, dziewczyno, mówię zaledwie część prawdy.
— Lecz czy nie lękasz się kary za wyjawianie podobnych tajemnic?
— Być może, że narażam się na zemstę, a zresztą jestem na to przygotowana.
— Jakto... narażasz się świadomie, dobrowolnie?
— Bo ja tylko jedna nie mogę od niej się usunąć...
— Kto zatem jesteś?
— Jego matka!...
— Agrypina! — wykrzyknęła Aktea, porywając się z łoża i padając na kolana — Agrypina! córka Germanika!... siostra, wdowa i matka cezarów!... Agrypina stoi przede mną, biedną dziewicą Grecji! O! i czegóż chcesz ode mnie? Mów, rozkazuj, a będę ci posłuszna, jeżeli tylko nie masz zamiaru wymagać, abym go kochać przestała... gdyż, pomimo wszystkiego coś mi powiedziała, kocham go i kochać będę zawsze. Lecz jeżeli nie zdołam ci być posłuszna, zdołam umrzeć przynajmniej.
— Przeciwnie, moje dziecię — rzekła Agrypina — kochaj zawsze cezara miłością wylaną, bez miary, jaką czułaś dla Lucjusza, bo w tej miłości cała moja nadzieja, bo czystość jednej zdoła może zwyciężyć zepsucie drugiej.
— Drugiej! — powtórzyła z przestrachem dziewica. — Miałżeby cezar kochać drugą?
— Ty o tem nie wiesz, moje dziecię?
— Jakżebym wiedzieć mogła!... Gdym poszła za Lucjuszem, co mię obchodzić mógł cezar? Ukochałam prostego artystę i powierzając mu moje życie, sądziłam, że mi całą szczerością uczucia odpłaci! Lecz któż jest ta kobieta?...
— Córka, co się zaparła ojca, — żona, co zdradziła małżonka!!... Na nieszczęście, zbyt piękna kobieta, której bogowie niczego więcej nie odmówili, prócz serca: Sabina Poppea.
— Ach! tak, tak, znane mi to imię. Słyszałam tę ohydną powieść, nie wiedząc, że mię tak blisko obchodzić będzie. Podsłuchałam skrycie, jak ją mój ojciec opowiadał drugiemu starcowi i obaj rumienili się ze wstydu!... Wszak ta kobieta opuściła Kryspina, swego małżonka, dla kochanka Ottona?... Prawda? A kochanek sprzedał ją potem w czasie uczty, za rządy Luzatynji?
— Nie mylisz się — potwierdziła Agrypina.
— I on ją kocha!... kocha jeszcze! — wyszemrała z boleścią Aktea.
— Tak — odpowiedziała Agrypina z wyrazem nienawiści — kocha ją, kocha zawsze, bo w tem tkwi jakaś tajemnica, jakiś napój miłosny, jakaś czarnoksięska zaprawa, coś takiego, jak to, czem Cezonja raczyła Kaligulę!...
— Sprawiedliwe bogi — zawołała Aktea — czyliżem niedosyć ukarana, niedosyć nieszczęśliwa?...
— Mniej jesteś nieszczęśliwa i mniej ukarana, niż ja — rzekła Agrypina — boś mogła odrzucić jego miłość, a mnie go narzucili bogowie jako syna. Czy wiesz teraz, co ci czynić wypada?
— Oddalić się od niego, nie oglądać go więcej.
— Strzeż się tego, moje dziecię. Mówią, że on cię kocha.
— Mówią to? Byłażby to prawda? Czy ty temu wierzysz?
— Wierzę.
— O! bądź błogosławiona!
— Zważ więc: trzeba nadać cel, kierunek tej miłości; trzeba od niego oddalić tego wysłańca piekieł, który go wiedzie do zguby — a może ocalisz Rzym, cezara i mnie także.
— Ciebie! Czyli sądzisz, że śmiałby...
— Neron waży się na wszystko...
— Lecz czyż mogę podołać takim zamiarom, ja!...
— Tyś może jedna z kobiet dość czysta, aby im podołać.
— Nie, nie! lepiej będzie, gdy odjadę!... gdy go nigdy już nie ujrzę!
— Boski cezar pragnie widzieć Akteę — ozwał się łagodny głos młodego niewolnika, który przed chwilą drzwi otworzył.
— Sporus! — zawołała Aktea ze zdziwieniem.
— Sporus! — powtórzyła Agrypina, okrywając głowę swą stolą.
— Cezar czeka — rzekł niewolnik po chwili milczenia.
— Spiesz się! — rzekła Agrypina.
— Idę... — szepnęła Aktea.
Okrywszy się zasłoną i płaszczem, Aktea udała się za Sporusem.
Po przejściu licznych części pałacu, których Greczynka jeszcze nie znała, przewodnik otworzył drzwi złotym kluczem i klucz ten oddał jej, aby mogła sama powrócić.
Znaleźli się w teraz w ogrodach Złotego Pałacu. Aktei wydało się, że jest gdzieś za miastem, tak rozległy i wspaniały widok roztoczył się przed jej oczyma. Przez gęstwę drzew ukazywała się wielka przestrzeń wody, podobna do jeziora, a za nią, w niebieskawej, usrebrzonej światłem księżyca dali, wystrzelały kolumnady pałacu. Powietrze było czyste — ani jeden obłok nie plamił niebieskiego przezrocza; jezioro zdawało się wielkiem zwierciadłem, a ostatnie głosy Rzymu, blizkiego uśpienia, gasły w przestrzeni. Sporus i młoda dziewica, oboje w białych szatach, zdawali się dwoma cieniami, błąkającemi się po Elizejskich polach.
Nad brzegami jeziora, na przestronnych smugach, opasujących lasy, jakby w afrykańskich samotniach, pasły się stada dzikich gazelek, gdy tymczasem na sztucznie wytworzonych ruinach, przypominających Aktei jej starożytną Ojczyznę, długie, białe ptaki, o skrzydłach ognistych, stały nieruchome i poważne, jakby na czatach, wydając w przerwach krzyk chrapliwy i jednotonny.
Zbliżywszy się do brzegu jeziora, Sporus wszedł do łódki i dał znak Aktei, by obok niego usiadła; rozwinąwszy potem mały żagiel purpurowy, zaczęli ślizgać się, jakby mocą czarów, po powierzchni, iskrzącej się tu i owdzie złotą łuską najrzadszych ryb morza Indyjskiego. Ta nocna żegluga przypominała Aktei jej podróż po morzu Jońskiem, gdy wpatrując się w niewolnicę, dziwiła się nadzwyczajnemu podobieństwu między bratem i siostrą, które już ją uderzyło w Sabinie, a teraz na nowo uderzało w Sporusie. Co do młodzieńca, ten z okiem bojaźliwie spuszczonem, zdawał się unikać jej spojrzeń i milcząc sterował łódką. Nakoniec milczenie przerwała Aktea, odzywając się głosem, na którego brzmienie wzdrygnął się młody niewolnik:
— Sabina powiedziała mi, żeś został w Koryncie, Sporusie — dlaczegóż skłamała?
— Sabina mówiła prawdę — odparł Sporus — ale nie mogłem długo być oddalony od Lucjusza.
Na odpływającym do Kalabrji okręcie puściłem się w drogę; gdy zaś zamiast udać się przez cieśninę Messyńską, zawinął prosto do Brindes, podążyłem drogą Appijską i chociaż w dwa dni wyjechałem po cezarze, z nim razem stanąłem w Rzymie.
— Była to bezwątpienia wielka radość dla Sabiny, gdyż bardzo musicie się kochać?
— Nie mylisz się — potwierdził Sporus — nietylko bowiem jesteśmy rodzeństwem, ale nawet bliźniętami.
— Powiedz więc Sabinie, niech przyjdzie do mnie jutrzejszego poranku.
— Sabiny niema już w Rzymie.
— Dlaczegóż go opuściła?
— Taka była wola boskiego cezara.
— Dokądże się udała?
— Nie wiem.
W głosie niewolnika, jakkolwiek pełnym uszanowania, tyle było wahania i niepewności, że Aktea musiała zaniechać dalszych pytań; zresztą w tej chwili przybili do brzegu i jak tylko Aktea wysiadła, Sporus wyciągnął łódź na brzeg i oboje udali się w dalszą drogę.
Młoda Greczynka szła milcząc, krokiem przyspieszonym, bo przechodzili właśnie las sosen i sykomorów tak gęsty i ciemny, że chciała być blizko niego, chociaż wiedziała, że na pomoc z jego strony nie mogła w żadnej rachować przygodzie. Było tu istotnie ponuro i strasznie, a w dodatku jakieś glosy żałosne, jakby wydzierające się z wnętrza ziemi, obijały się o jej uszy; wkrótce, rozległy się już wyraźnie bolesne jęki ludzkie.
Młoda dziewica zadrżała i opierając rękę na ramieniu Sporusa, z przestrachem zawołała:
— Co to znaczy?
— To nic — odparł lekceważąco Sporus.
— Zdaje mi się jednak, żem słyszała...
— Jęki. Nieinaczej, przechodziemy bowiem blizko więzień.
— Któż są ci więźniowie?
— Chrześcijanie, przeznaczeni do cyrku.
Aktea szybkim krokiem zaczęła uchodzić, bo mijając kratę podziemnych więzień, usłyszała znów tak żałosne i przejmujące jęki, że uczuła się wstrząśnięta do głębi. Zawsze wprawdzie przedstawiano jej chrześcijan, jako sektę występną i bezbożną, kalającą się w wyuzdanej rozpuście i najohydniejszych zbrodniach, w tej chwili jednak obudziło się w jej sercu współczucie, jakie nawet najwięksi przestępcy, skazani na okropną śmierć, w litościwych sercach zwykli obudzać. Pospieszała więc, aby jak najprędzej opuścić po*nury las, a stanąwszy u jego kresu, ujrzała pałac oświetlony wspaniale i usłyszała słodkie dźwięki muzyki. Światło i harmonijne brzmienia orzeźwiły ją, pewniejszym przeto krokiem, weszła do przysionka.
Tu stanęła na chwilę olśniona niemal oślepiającym przepychem. Nigdy nie marzyła o podobnych wspaniałościach. Przysionek, jaśniejący bronzami, kością słoniową i złotem, był tak rozległy, że go otaczał potrójny rząd kolumn, tworząc portyki o tysiącach kroków długości i tak zarazem wysoki, że pośrodku stał posąg, mierzący sto dwadzieścia stóp, dzieło Zenodosa, przedstawiającego cezara jako boga. Aktea ze drżeniem przeszła około tego posągu. Jakże potężna i straszna musiała być władza tego człowieka, który kazał rzeźbić swe wizerunki trzykroć wynioślejsze niż Jowisza Olimpijskiego; który dla swych przechadzek miał ogrody podobne do lasów, a dla rozrywki tysiące więźniów, rzucanych na łup lwów i tygrysów?
Z uczuciem głębokiej trwogi a nawet przerażenia, Aktea weszła na schody, wiodące do komnat Lucjusza; obawa jej, w miarę zbliżania się do celu, tak wzrosła, że gdy spostrzegła, iż Sporus wydobywa klucz, aby drzwi ostatnie otworzyć, musiała przystanąć, jedną ręką wsparła się na jego ramieniu, a drugą usiłowała przytłumić gwałtowne uderzenia serca. Dopiero po chwili zdołała się uspokoić i dała znak Sporusowi, aby drzwi otworzył. Niewolnik spełnił rozkaz. Aktea weszła do komnaty i spostrzegła Lucjusza w prostej białej tunice, uwieńczonego gałęzią oliwną, wpół leżącego na łożu. Na widok ukochanego, lica jej rozpogodziły się, dręczące obawy znikły. Cezar, pan świata, przejmował ją trwogą i grozą; ale w tej chwili miała przed sobą Lucjusza, pięknego złotobrodego młodzieńca, którego wiodła do domu swojego ojca; odzyskała swego zwycięzcę olimpijskiego: nie było cezara. Chciała biedź ku niemu, lecz w połowie drogi siły ją opuściły: przyklękła na jedno kolano, wyciągając ręce ku kochankowi i zdołała zaledwie wyszemrać:
— Lucjusz... zawsze Lucjusz... nieprawdaż?...
— Tak, tak, moja piękna Koryntjanko, bądź spokojna! — rzekł cezar głosem łagodnym, dając znak, aby się do niego zbliżyła. — Zawsze Lucjusz! Nieprawdaż, żeś mnie pod tem ukochała imieniem, ukochała dla mnie, a nie dla mojej wielkości, jak wszystkie te, co mnie tu otaczają?... Zbliż się, moja Akteo! powstań! Świat u nóg moich, ale ty w moich objęciach!
— O wiedziałam o tem! — zawołała Aktea, rzucając się na szyję kochanka — byłam pewną, iż oszczerstwa rozsiewają ci, którzy głoszą, iż mój Lucjusz jest okrutnikiem!
— Okrutnikiem — powtórzył Lucjusz. — I któż to ci powiedział?...
— Przebacz — podchwyciła Aktea — oni tak nie mówią. Lew, pan zwierząt, równie szlachetny i nieustraszony, jak ty, pan ludzi, jest okrutny, ponieważ nie znając swej siły zabija, gdy chce tylko pogłaskać. O mój lwie! bądź ostrożnym z twoją gazelą!...
Nie lękaj, Akteo — rzekł cezar z uśmiechem — lew ma szpony i zęby na tych tylko, którzy ośmielają się stawać przeciw niemu... Patrz, u nóg twoich kładzie się kornie jak baranek!
— Ja się też nie Lucjusza obawiam. O! dla mnie Lucjusz to mój gość, mój kochanek, to ten, co mnie zabrał Ojczyźnie i ojcu, i ma odpłacić miłością za miłość... Ale obawiam się...
Tu przerwała, widocznie strwożona tem, co miała na myśli, lecz gdy Lucjusz ośmielił ją gesstem dobrotliwym, zakończyła:
— Obawiam się cezara, który wygnał Oktawję... Nerona, przyszłego męża Poppei!...
— Tyś widziała moją matkę! — zawołał Luscjusz, zrywając się gwałtownie i wpatrując się w twarz Aktei. — Widziałaś moją matkę?!
— Tak Jest — wyszeptała młoda dziewica, drżąc.
— Tak odezwał się po chwili Neron z goryczą widziałaś ją i ona powiedziała ci, żem okrutny, nieprawdaż? żem dusił w uciśnieniu? żem tylko piorunami podobny do Jowisza? Ona to odurzyła cię bajką o Oktawji, którą sama proteguje, a której ja nienawidzę, którą mi narzuciła, a którą zaledwie zdołałem odepchnąć!... Zaiste, mylą się ci, co mniemają, że cośkolwiek wymóc można na mnie przymusem lub groźbą. Chciałem zapomnieć o tej kobiecie, ostatniej z przeklętego plemienia! Niechże mi jej więc nie przywodzą na pamięć!...
Lucjusz spostrzegł, że słowa jego przeraziły Koryntjankę. Pobladła, oczy jej zaszły łzami, drżenie ją przejęło pod wrażeniem gniewu koschanka, którego pierwszy raz w takiem roznamiętnieniu widziała.
W samej rzeczy, głos jego tak dotąd słodki, poruszający najskrytsze tajniki jej serca, w jednej chwili przybrał wyraz złowieszczy i straszny, a oczy, w których dotąd miłość tylko widziała, miotały owemi groźnemi błyskawicami, przed któremi Rzym truchlał i martwiał.
— O mój ojcze! mój ojcze! — zawołała, wybuchając łkaniem — o mój ojcze przebacz mi!...
— Rozumiem! — podchwycił Neron — tak mówisz, bo powiedziała ci Agrypina, że za twą miłość dosyć ukarana zostałaś moją miłością; bo ci dała uczuć, że srogie i dzikie ukochałaś zwierzę; bo ci opowiedziała śmierć Brytannika! śmierć Juliusza Montana! i nie wiem co więcej jeszcze. Ale nie powiedziała ci przecież tego, że jeden z nich chciał pozbawić mnie władzy, a drugi mnie kijem po twarzy uderzył. Pojmuję to łacno: życie mojej matki jest tak czyste! tak szlachetne! tak cnotliwe!...
— Lucjuszu! Lucjuszu! — przerwała z krzykiem Aktea — zamilcz! W imię bogów, zamilcz!
— W połowie tylko wprowadziła cię do tajemnic naszej rodziny, posłuchaj więc i reszty mówił cezar, nie zważając na jęki Koryntjanki. Ta kobieta, co mi wyrzuca śmierć dziecka i nędznika, wygnana została za wyuzdaną rozpustę przez Kaligulę, jej brata, który przecież surowością obyczajów wcale się nie odznaczał. Przywołana z wygnania, gdy Klaudjusz objął władzę, zaślubiła Kryspina Passiena, patrycjusza znakomitego rodu, który był tak niebaczny, że zapisał jej niezliczone skarby, a ona kazała go zamordować, ponieważ osądziła, iż żył zadługo dla jej chciwości. Wówczas rozpoczęła się walka pomiędzy nią a Messaliną. Messalina upadła. Klaudjusz był nagrodą zwycięstwa i Agrypina została jego kochanką. Teraz powzięła myśl panowania pod mojem imieniem. Oktawja, córka cezara, była zaręczona z Sylanusem. Agrypina porywa go, od stóp ołtarzy i znajduje fałszywych świadków, którzy go oskarżają o zbrodnię. Sylanus zabija się. Oktawja jest wdową. Rzucają ją wtedy w moje objęcia i pojąć ją musiałem, chociaż serce moje inną przejęte było miłością! Wkrótce potem pewna kobieta usiłuje wydrzeć jej niedołężnego kochanka. Świadkowie, którzy oskarżyli Sylanusa o zbrodnię, oskarżają Lollję Paulinę o czary i Lollja Paulina, która uchodziła za najpiękniejszą kobietę, którą uroczyście zaślubił Kaligula, którą ukazywał Rzymianom gdy miała na sobie za czterdzieści miljonów sestercyj szmaragdów i pereł, — umiera powoli na torturach. Wówczas Agrypiny nic już nie dzieli od tronu. Synowicą zaślubia stryja. Zostałem przysposobiony przez Klaudjusza i Senat mianował Agrypinę Augustą.
— To nie wszystko — mówił dalej Neron, chwytając za ręce Akteę, która usiłowała zasłonić sobie uszy, aby nie słyszeć, jak syn oskarżał swą matkę. Dnia pewnego Klaudjusz skazał na śmierć cudzołożnicę. Wyrok ten przejął trwogą Agrypinę i Pallasa. Nazajutrz cezar obiadował w Kapitolium z kapłanami. Jego niewolnik, Halotus, zastawił mu półmisek grzybów, zaprawionych przez Lokustę; lecz gdy doza trucizny nie była dość silna i Klaudjusz, powalony na łoże, pasował się ze śmiercią, lekarz jego, Ksenofon, pod pozorem sprawienia mu ulgi, wprowadził do gardła jego zatrute pióro i po raz trzeci Agrypina owdowiała. Wszak zamilczała o tej pierwszej części swoich dzieł, swoich szlachetnych czynów, nieprawdaż? Zamilczała i zaczęła odtąd, jak mnie wyniosła do władzy, sądząc, że sama panować będzie pod mojem imieniem, że będzie ciałem a ja cieniem, rzeczywistością, a ja marą. Jakoż odtąd miała straż pretorjańską, przewodniczyła w Senacie, wydawała wyroki, skazała na śmierć wyzwoleńca Narcyssa, na otrucie prokonsula Juljusza Sylana. Gdy dnia pewnego uskarżałem się, że mię zupełnie od władzy usuwa, oświadczyła, że za wiele mam władzy jak na przybłędę, na dziecko przysposobione i że, szczęściem, ona i bogowie zachowali życie Brytannika!... Przysięgam ci, że gdy mi to mówiła, nie myślałem wtedy wcale o tem dziecku, tak jak dziś daleką była ode mnie myśl o Oktawji. Właśnie ta pogróżka, a nie trucizna, stała się dlań ciosem zabójczym.
— O! zamilcz! — powtórzyła przerażona Aktea.
— Nieprawdaż, że dziwny jest nasz ród? — ciągnął szyderczo Neron, jakby naigrawając się z jej trwogi. — Dziwny ród... To też czynią nas bogami, nie uznając za właściwe, byśmy za ludzi byli uważani. Mój wuj udusił swego opiekuna w poduszce, a swego teścia w kąpieli. Mój ojciec, na Forum, wysadził laską oko patrycjuszowi; na drodze Appijskiej zgruchotał pod kołami wozu młodego Rzymianina, który niedosyć szybko ustąpił mu z drogi; a raz, u stołu, przy młodym cezarze, któremu towarzyszył na Wschód, zamordował nożem do krajania potraw swego wyzwoleńca, który pić nie chciał. Jużem ci powiedział, co uczyniła moja matka: zabiła Passiena, zabiła Sylanusa, zabiła Lollję Paulina, zabiła Klaudjusza, ja zaś, ja ostatni, na którym gaśnie imię rodu mojego, gdybym był tylko cezarem, a nie synem miłującym zarazem, zabiłbym moją matkę!...
Aktea wydała okrzyk okropny i padła na kolana, wyciągając ręce ku cezarowi.
— Co czynisz? — rzekł Neron, uśmiechając się z dziwnym wyrazem — bierzesz żart za prawdę. Tak, żart, kilka wierszy, co mi zostały w pamięci z „Oresta“, którego niedawno opiewałem, a które zmieszały się z moją prozą. Uspokój się, przestań być dzieckiem. Czy przyszłaś tu modlić się? Czym cię sprowadził na to abyś ścierała sobie kolana i wykręcała ręce w tej błagalnej postawie? Dalej, podnieś się! Alboż to ja cezar, Neron? Alboż Agrypina moją matką? Wszystko to śniło ci się moja piękna Koryntjanko: jam Lucjusz, atleta, woźnica, śpiewak o tkliwym głosie i nic więcej.
— Ach! westchnęła Aktea, opierając głowę na ramieniu Lucjusza — sądziłabym istotnie, że mi się śni to wszystko i że się zaraz przebudzę w domu mojego ojca, gdybym w głębi serca nie czuła prawdy mojej miłości. O Lucjuszu, Lucjuszu, nie czyń sobie ze mnie igraszki!... Czy nie widzisz, żem tylko na wątłej nici zawieszona nad przepaścią piekieł? Ulituj się nad nią słabością, ratuj mieszający się rozum...
— Skądże ta bojaźń, ten niepokój? Czy moja Helena nie jest ze swego Parysa zadowolona? Czy pałac, w którym mieszka, nie zdaje się jej dosyć wspaniały? Każemy postawić jej inny, o srebrnych kolumnach i złotych kapitelach. Czy jej uchybili niewolnicy? Ma ona nad nimi prawo życia i śmierci. Czego chce? czego pragnie? Wszystko, czem człowiek, cezar, czem bóg może obdarzyć, na jedno swoje skinienie otrzyma.
— Wiem, żeś potężny; wierzę, że mnie kochasz; wierzę też, że uczynisz wszystko, o co cię tylko poproszę, wszystko, — ale nie napełnisz ukojnym spokojem mej duszy, me zdołasz uszczęśliwić mnie przekonaniem, że należysz tak wyłącznie do mnie, jak ja do ciebie należę. Wiem teraz, czuję, widzę, że potężna część twojej miłości ulatuje ode mnie, powleka się cieniem i ginie w mrokach. Rzym, państwo, świat, woła ciebie! Jesteś moim tylko na chwilę... Masz tajemnice, które nie mogą być mojemi tajemnicami, nienawiści, których nie mogę podzielać, miłostki, których znać nie powinnam. Wśród naszych najczulszych wynurzeń, najsłodszych rozmów, drzwi się otworzą, jak się właśnie otwierają w tej chwili i wyzwoleniec z obliczem oniemiałem da ci znak tajemniczy, którego nie będę mogła, nie będę powinna zrozumieć... Patrz, przeczucia moje zaczynają się spełniać.
Wskazała drzwi, w których stanął wyzwoleniec.
— Czego chcesz Anicetusie — zapytał Neron, zwracając się do niego.
— Ta, którą boski cezar zawezwał, czeka na jego rozkazy.
— Powiedz, że wnet tam idę.
Wyzwoleniec wyszedł.
— Widzisz — szepnęła Aktea, wpatrując się ze smutkiem w kochanka.
— Nie rozumiem cię — rzekł Neron.
— Kobieta czeka na ciebie.
— Nie przeczę.
— Uczułam, że wzdrygnąłeś się, gdy ci ją oznajmiono.
— I podejrzewasz w tem może oznakę miłości?
— Ta kobieta, Lucjuszu...
— Mów... czekam.
— Ta kobieta...
— Cóż więc, ta kobieta?
— Ta kobieta nazywa się Poppea?
— Mylisz się — odpowiedział lodowatym głosem Neron — ta kobieta nazywa się Lokusta...
Neron wstał i udał się za wyzwoleńcem.
Po przebyciu kilku zakrętów tajnemi korytarzami, znanemi tylko cezarowi i jego najzaufańszym niewolnikom, weszli do małej izby bez okien. Światło i powietrze przenikało do niej; z góry otworem, który jednak był głównie przeznaczony do usuwania wyziewów, unoszących się z pieców spiżowych, w tej chwili zimnych, ale napełnionych węglami, które rozpalano za pomocą iskry i mieszka. Przy ścianach stały jakieś narzędzia z gliny i szkła, których dziwaczne kształty przypominały ryby i ptaki. Rozmaitych rozmiarów naczynia, starannie zamknięte pokrywami, na których widniały napisy, kreślone nieznanemi charakterami, stały na umieszczonych dokoła izby podstawach, opasując tę czarnoksięską pracownię, nakształt pasów tajemniczych, któremi owijano mumie. Nad tem wszystkiem wisiały na złotych łańcuchach, przytwierdzonych do takichże haków, zioła suche i świeże, zbierane w porze zaleconej przez magów, to jest na początku kanikuły gdyż wtedy czarodzieje nie są dostępni dla blasku słońca i księżyca. Wisiały też przeróżne słoje i puzdra, z których jedne zawierały słynne maści, czyniące człowieka niezwyciążonym, sporządzane z wielkim nakładem i trudem z głowy i ogona skrzydlatego węża, z włosów wyrwanych ze łba tygrysa, ze lwiego szpiku i z piany konia zwycięzcy; w innych mieściły się potężne talizmany z krwi bazyliszka, zwanej także krwią Saturna, które zapewniają ziszczenie wszelkich życzeń; w innych nakoniec znajdowały się osobliwości, cenione na wagę djamentów, a pomiędzy niemi było kilka cząstek tej niezmiernie rzadkiej wonności, którą dotąd jeden ty?ko Juliusz Cezar posiadał, a którą otrzymywano ze złota, nigdy nie wystawionego na działanie ognia. Między ziołami widniały wieńce ze słoneczników, kwiatu zapewniającego szczęście i sławę, pęki wrzosu afrykańskiego, rwanego lewą ręką z korzeniemi suszone w cieniu, dawały wesołość i radość; gdy skropiono triclinium odwarem z kilku liści w ten sposób zerwanej rośliny, nie było tak ponurego biesiadnika, tak surowego filozofa, któryby nie został natychmiast przejętym rozkosznem uczuciem wesołości.
Kobieta w’ czarnej szacie, z podniesioną z jednej strony do kolan fałdą, za pomocą złotej zapony, przyczepionej do przepaski, trzymała w lewej ręce różdżkę czarodziejską, która wskazywała ukryte skarby i czekała na Nerona. Siedziała zamyślona tak głęboko, że nie zauważyła przybycia cezara. Neron zbliżał się do niej powoli, a na obliczu jego malowała się obawa, wstręt i wzgarda. Stanąwszy przed nią, skinął na Anicetusa, który dotknął ręką ramienia czarnoksiężnicy. Ta podniosła głowę powoli, wstrząsając nią dla odrzucenia włosów, które jakby zasłoną twarz jej okrywały, ile razy miała czoło spuszczone. Była to kobieta lat trzydziestu pięciu do trzydziestu siedmiu, piękna niegdyś, ale uwiędła przed czasem wskutek bezsenności, rozpusty, a może wyrzutów sumienia.
Nie podnosząc się z miejsca, zwróciła się do Nerona z zapytaniem:
— Czego chcesz jeszcze ode mnie?
— Przedewszystkiem powiedz mi, czy pamiętasz przeszłość?
— Spytaj Tezeusza, czy pamięta otchłań.
— Wiesz, że cię wydobyłem z podziemnego więzienia, gdzie powolnie konałaś wśród błota, które ci służyło za legowisko i gadów, które się roiły na twojem ciele.
— Było tak zimno, żem tego nie czuła.
— Wiesz, że cię umieściłem w domu, który umyślnie kazałem zbudować dla ciebie, a który ozdobiłem, jak dla kochanki. Przemysł twój nazywano zbrodnią: ja go nazwałem sztuką; prześladowano twoich wspólników: jam ci dał uczniów.
— A ja ci wzamian oddałam połowę potęgi Jowisza... nagięłam pod twe rozkazy — śmierć, tę ślepą i głuchą córę snu i nocy.
— To dobrze, widzę, że masz pamięć. Wezwałem cię...
— Kto ma umrzeć?
— Musisz to sama odgadnąć, ja ci tego powiedzieć nie mogę. Jest to wróg zbyt niebezpieczny, abym mógł nawet posągowi milczenia imię jego powierzyć. Bądź jednak ostrożną: nie chcę bowiem, aby trucizna była tak powolną jak dla Klaudjusza, albo, żeby zawiodła w pierwszej próbie, jak na Brytanniku. Musi zabić w mgnieniu oka, nie dając czasu na wyrzeczenie słowa lub danie znaku. Rozumiesz? Potrzeba mi takiej trucizny, jaką w tem samem miejscu ongi przygotowaliśmy, doświadczając jej siły na dziku.
— O! rzekła Lokusta głucho — gdyby tylko szło o taką truciznę, a nawet o jeszcze straszniejszą, nic nad to łatwiejszego; lecz gdym ci przyrządzała tę, o jakiej mówisz, wiedziałam dla kogo jest przeznaczoną; wiedziałam, że ma być zadana dziecku. Ale są ludzie, jak Mitridat, na których najsilniejsza trucizna żadnego nie wywiera wpływu, gdyż stopniowo przyzwyczaili swój żołądek do znoszenia soków najjadowitszych i najśmiertelniejszych potraw. Gdyby sztuka moja miała się spotkać z jedną z tych żelaznych natur, trucizna okazałaby się bezskuteczną a ty powiedziałbyś, żem cię oszukała.
— I wtrąciłbym cię napowrót — dodał Neron — do więzienia, w którem ongi pozostawałaś, powierzyłbym cię znowu straży Polliona Juliusza. Uczyniłbym to z pewnością. Zastanów się więc.
— Wymień mi ofiarę, a otrzymasz odpowiedź.
— Powtarzam, że nie mogę, nie chcę ci jej wymienić. Czy nie posiadasz sztuki odgadywania? czarów, za pomocą których stawia się przed twemi oczami mary w zasłonach, od których możesz się wszystkiego dowiedzieć. Próbuj. Sam nie chcę wskazać ci ofiary, ale nic wzbraniam ci odgadnąć.
— Nic tu nie mogę uczynić.
— Nie jesteś przecież uwięziona.
— Powrócę za dwie godziny.
— Będę ci towarzyszył.
— Nawet na górę Eskwilińską?
— Wszędzie.
— I pójdziesz sam jeden?
— Sam, jeżeli tego potrzeba.
— Pójdź więc.
Neron dał znak Anicetusowi, aby się oddalił i sam udał się za Lokustą, nie mając innej broni prócz swego miecza. Niektórzy jednak utrzymywali, że dniem i nocą nosił na ciele pancerz w karpią łuskę, tak zręcznie wyrobiony, że się naginał do wszystkich poruszeń ciała, miał hart nieprzepuszczający najostrzejszego pocisku, wyrzuconego z najsilniejszej dłoni.
Szli ciemnemi ulicami Rzymu, bez niewolnika i światła, aż do Velobrium, gdzie był dom Locusty. Czarodziejka zapukała we drzwi trzy razy: otworzyła stara niewiasta, dopomagająca jej w czarodziejskich czynnościach i usunęła się na bok z uśmiechem, widząc pięknego młodziana, który przybywał pewnie, jak sędzia, aby dostać napoju miłosnego. Lokusta otworzyła drzwi swej pracowni i skinęła na cezara, aby wszedł za nią.
Zbiór dziwnych i strasznych przedmiotów uderzył oczy Nerona: mumje egipskie i kościotrupy etruskie stały przy ścianach: krokodyle i ryby kształtów osobliwych wisiały pod sufitem na niewidzialnych niciach żelaznych; postacie z wosku rozmaitej wielkości stały na podstawach, z igłami lub sztyletami w sercu. Wśród tego zgrozą i lękiem przejmującego zbiorowiska, latała bez szelestu spłoszona sowa i przysiadała co chwlia tu i owdzie, złowrogo klekocząc dziobem i błyskając ślepiami, podobnemi do rozżarzonych węgli, w kącie izby, czarna owca beczała smutnie, jakby przeczuwając!os ją oczekujący. Ponad temi ponuremi głsami wzbijały się dziwnie przejmujące jęki, które zwróciły uwagę Nerona. Zaczął się starannie rozglądać i spostrzegł pośrodku izby jakby wyrastający z ziemi jakiś przedmiot, którego kształtów nie mógł zrazu rozróżnić. Była to głowa ludzka. Oczy jej zdradzały życie, szyję zaś opasywał wąż, którego język ruchliwy, czarny, zwracał się co chwila ku Neronowi, potem zatapiał w misie mleka, stojącej w pobliżu. Około tej głowy były ustawione, jak około Tantala, napoje, potrawy i owoce, widocznie w celu zadania straszliwych męczarni, nie mogących ich dosięgnąć ustom. Ta właśnie głowa wydawała owe przejmujące skargi.
Tymczasem Lokusta rozpoczęła swe czarodziejskie czynności. Skropiwszy cały dom wodą z jeziora Awerneńskiego, rozpaliła ogień z gałęzi cyprysów i sykomorów, ułamanych z drzew rosnących na grobach, rzuciła nań pierze sowy skropione juchą ropuchy i dodała ziół, uzbieranych w Jolkos i w Hiberji. Nachyliwszy się nad tym ogniem, mruczała wyrazy niezrozumiałe: potem, gdy zaczął gasnąć, rozejrzała się dokoła, jak gdyby czegoś szukając i świsnęła przenikliwie. Na ten znak, wąż podniósł głowę, wyprężył się do połowy ciała; usłyszawszy drugie świśnięcie, rozwinął się zwolna; gdy wreszcie czarownica świsnęła po raz trzeci gniewnie i nagląco, gad przyczołgał się ku niej zwolna i bojaźliwie. Czarównica ujęła go tuż przy łbie i zbliżyła się ku płomieniom ogniska. Gad całem swem ciałem owinął się dokoła jej ręki i zaczął wydawać boleśne sykania; ona jednak ciągle trzymała go przy ogniu, dopóki jadowita paszcza nie okryła się pianą, której kilka kropel stoczyło się w płomienie. Tego tylko chciała Lokusta; niezwłocznie też puściła węża, który uciekł szybko, opasał piszczel kościotrupa, wpełzł po nim do wnętrza klatki piersiowej, gdzie drżał z boleści, zadanej przez ogień.
Wówczas Lokusta zebrała popioły i dogasające węgle ogniska do amiantowej tkaniny, ujęła powróz, do którego była przywiązana czarna owca i zwracając się ku Neronowi, przypatrującemu się tajemniczym praktykom z nieczułością posągu, zapytała go — czy wciąż trwa w postanowieniu towarzyszenia jej na górę Eskwilińską. Neron odpowiedział skinieniem głowy, poczem wyszli.
Gdy zamykali drzwi, dał się słyszeć głos błagający o litość z taką boleścią, że Neron nawet uczuł się wzruszony i chciał zatrzymać Lokustę; ale czarownica odpowiedziała, że najmniejsze opóźnienie uniemożliwi zamierzone dzieło, lub co najmniej znacznie je odwlecze, to więc zniewoliło cezara do pospieszenia za nią. Neron, któremu praktyki czarodziejskie nie były obce, domyślał się zresztą co znaczyła owa jęcząca głowa. Była to głowa zagrzebanego w ziemię dziecka, które czarownica dręczyła głodem i pragnieniem, zwiększając męczarnie widokiem jadła i napoju, zastawionego tuż przy ustach nieszczęsnej ofiary, aby po jej śmierci ze szpiku kości i z serca, wyschłego z rozpaczy, przygotować ów słynny napój miłosny, który bogaci rozpustnicy rzymscy, lub kochanki cezarów opłacali tak drogo, iż za cenę można było kupić całą prowincję.
Neron i Lokusta, podobni do dwóch cieniów, szli czas jakiś w milczeniu krętemi ulicami Volobrium; przeszli potem około muru wielkiego cyrku i stanęli u podnóża Eskwilinu. W tej chwili księżyc, w pierwszej kwadrze, wychylił się z poza szczytu wzgórza; zaraz też odbiły się na usrebrzonym błękicie nieba liczne krzyże, na których wisiały, przybite ćwiekami, ciała złodziei, morderców i chrześcjan, jednaką karą dotkniętych. Neron sądził zrazu, że czarownica któregoś z tych trupów do swych praktyk użyje; ale przeszła koło nich nie zatrzymując się i uklęknąwszy na małej wyniosłości, zaczęła, jak hjena, grzebać dół rękami; potem w wykopaną jamę wsypała resztki ogniska, przyniesionego w amiantowej tkaninie, przegryzła arterje szyi czarnej owcy i krwią, która popłynęła obficie, przygasiła tlejące jeszcze węgle.
W tej chwili księżyc spowinął się chmurą, jakby nie chcąc być świadkiem ohydnej sceny.
Chociaż jednak ciemność okryła górę, Neron widział, jak przed wieszczbiarką zjawił się wyrosły z jamy cień, z którym przez kilka chwil szeptała pocichu; przypomniał sobie wówczas, że właśnie w tem miejscu została pogrzebana zaduszona za liczne morderstwa czarownica Kanidja, o której mówią Horacjusz i Owidjusz i nie wątpił, że to z jej cieniem przeklętym rozmawiała Lokusta. Po chwili mara znikła pod ziemią, księżyc znów zajaśniał na niebie i Neron spostrzegł zbliżającą się do niego wybladłą i drżącą Lokustę.
— Cóż więc? — zapytał.
— Cała moja sztuka jest tu bezsilna — odparła czarownica ponuro.
— Jakto... więc nie posiadasz trucizn niezuwodnie śmiertelnych?
— Na moje trucizny ona posiada broń niezwalczoną.
— Znasz więc tę, której śmierć przeznaczyłem?
— To twoja matka.
Neron zmarszczył czoło, milczał przez chwilę, poczem rzekł zimno:
— Wynajdę zatem inny sposób.
Oboje zeszli z przeklętej góry, a po chwili zniknęli w ciemnych i opustoszałych ulicach, wiodących z Velobrium do Palatynu.
Nazajutrz Aktea otrzymała od swego kochanka pismo, polecające jej, aby się udała do Bai gdzie przybyć miał z Agrypiną, na obchód uroczystości Minerwy.
Ośm dni upłynęło od wycieczki Nerona do Lokusty. Była godzina wieczorna. Księżyc podniósł się zwolna z poza Wezuwjusza i rozlewał swe promienie po całem wybrzeżu neapolitańskiem. W srebrzystem jego świetle błyszczała odnoga Puzzoli, którą ciemną linją przerzynał most przerzucony, z porady astrologa Trazyllesa, na rozkaz trzeciego cezara, Kaja Kaliguli. Na brzegach jej tworzących półkole, zatoczone od Pauzylipu do przylądka Mizeńskiego, gasły jedne po drugich światła miast, wsi i willi rozkosznych, przeglądających się w falach i współzawodniczących z modremi wodami Cyrenaiku. Wśród powszechnego milczenia, ślizgały się jeszcze tu i owdzie zapóźnione łodzie, zmierzające przy pomocy trójkątnego żagla, lub podwójnego wiosła, do portu Oenarji, Procity albo Bai. Znikła nakoniec ostatnia z nich, zatoka opustoszała, tylko kilka statków, uwiązanych do brzegu, naprzeciw ogrodów Hortensjusza, między willą Juljusza Cezara i pałacem Bauli, kołysało się sennie na falach wśród ciszy nocnej.
Żaden obłok nie zasnuwał wspaniałego lazuru nieba, żadna fala nie marszczyła zwierciadlanej powierzchni morza, w której przeglądał się księżyc, majestatycznie płynący wśród niebiańskiej przezroczy.
Już zagasły ostatnie światła Puzzoli i tylko latarnia Mizeńskiego przylądka płonęła jeszcze, jak pochodnia w ręku olbrzyma. Była to jedna z owych nocy rozkosznych, podczas których Neapolis, piękna córa Grecji, rozpuszcza na wiatr swe pomarańczowe warkocze i kąpie w wodach marmurowe swe łono. Kiedy niekiedy rozlegało się w powietrzu jedno z tych tajemniczych westchnień, jakie uśpiona ziemia zasyła do nieba, a na widnokręgu wschodnim, biały dym Wezuwjusza podnosił się wśród tak spokojnej atmosfery, że zdawał się alabastrową kolumną, szczątkiem jakiegoś rozwalonego Babelu.
Nagle, wśród tej ciemności i milczenia, majtkowie spoczywający w łodziach, uwiązanych do brzegu, spostrzegli poza drzewami, przesłaniającemi Bauli, dymiące światła pochodni. Usłyszeli też wesołe głosy zbliżające się ku brzegowi. Po chwili, z blizkiego pomarańczowego gaju wyszedł świetny orszak, oblany potokami licznych świateł, rozbrzmiewający wrzawą radosną i skierował się ku statkom. Sternik bogato rzeźbionej i uwieńczonej kwiatami triremmy[3], kazał rozesłać purpurowy kobierzec na pomoście, łączącym brzeg ze statkiem, i rzuciwszy się na kolana, oczekiwał w postawie pełnej czci i trwogi, na zbliżających się, snać potężnych przybyszów.
Jakoż na czele orszaku kroczył sam cezar Neron. Szedł z Agrypiną, a pierwszy to raz od śmierci Brytannika matka opierała się na ramieniu syna. Oboje, syn i matka, mieli twarze pogodne, rozradowane, rozmawiali serdecznie, zdawali się być w najlepszem porozumieniu. Zbliżywszy się do triremmy, orszak zatrzymał się, a Neron, wobec całego dworu, uścisnął matkę tkliwie, ze łzami w oczach, jak gdyby z wielkim żalem przychodziło mu się z nią rozstać; wreszcie, rzekomo gwałt sobie zadając, wyrwał się z objęć i zwracając się do przywódcy triremmy, rzekł:
— Anicetusie, powierzam ci moją matkę, pamiętaj, głową mi za nią odpowiesz!
Agrvpina weszła na triremmę, która odpłynęła powoli od brzegu. Neron stał pewien czas na brzegu, żegnając matkę czule, a ta mu odpowiadała z okrętu. Dopiero gdy statek znacznie się oddalił, Neron wrócił do Bauli, Agrypina zaś zeszła do przygotowanej dla siebie kajuty.
Zaledwie się położyła na purpurowem łożu, gdy podniosła się opona i młoda dziewica, blada i drżąca, padła jej do nóg, wołając:
— O moja matko! moja matko! ratuj mnie!
Agrypinę w pierwszej chwili przejęła trwoga, która jednak ustąpiła zdziwieniu, gdy poznała w przybyłej piękną Koryntjankę. Rzekła tedy, wyciągając do niej rękę:
— Aktea! Ty tu, na moim okręcie, błagająca o ratunek... I od kogoż mam ratować ciebie, dziecko drogie? Jesteś przecie zaiste potężna, skoroś mi syna miłość przywrócić zdołała?
— Ratuj mnie i broń od niego, ode mnie samej, od mojej miłości... Od tego dworu, który mnie przeraża; od tego świata, tak dla mnie nowego, niepojętego...
— Biedaczko, uspokój się najprzód — rzekła Agrypina. — Przypominam sobie, żeś znikła w połowie uczty. Neron pytał się o ciebie, kazał cię szukać. Dlaczegożeś uciekła?
— Dlaczego? Ty się o to pytasz? Czy może uczciwa kobieta... ach przebacz!... uczestniczyć w podobnej biesiadzie, na widok której rumieniłyby się ze wstydu same nawet kapłanki Wenery? O moja matko!... Czyś nie słyszała tych pieśni? czyś nie widziała tych nagich niewiast... tych kuglarzy, których każde poruszenie było hańbą, nietyle dla nich, ile dla tych, którzy patrzeć na to byli zmuszeni! Nie mogłam znieść podobnego widoku, uciekłam do ogrodu. Ale tam... znowu to samo... Te ogrody były zaludnione, jak starożytne lasy: przy każdem źródle mieszkała jakaś Nimfa bezwstydna; każdy krzak ukrywał jakiegoś rozpustnego Satyra... I czy dasz temu wiarę, matko? Między tymi mężczyznami i niewiastami, poznawałam matrony i patrycjuszów... Uciekłam więc z ogrodów z równą zgrozą, jak od stołu...
Znalazłam się na drodze do morza, rzuciłam się na brzeg... spostrzegłam triremnę i poznałam, że to twoja. Oznajmiłam, że należę do twego orszaku i mam czekać na ciebie. Wpuszczono mnie, a wśród majtków i żołnierzy, tych ludzi nieokrzesanych, uczułam się spokojniejsza, zaczęłam oddychać swobodniej, niż u stołu Nerona, który przecież otaczały najznamienitsze postacie Rzymu.
— Biedne dziecię! Czegóż ode mnie żądasz?
— Schroniska w twoim domu przy jeziorze Lukryńskiem, miejsca między twemi niewolnicami, zasłony, abym mogła pod nią ukryć wstyd, którym cala płonę...
— Nie chcesz już zatem oglądać cezara?
— O moja matko!...
— Chcesz go więc opuścić zbłąkanego, jak okręt bez sternika, na tem morzu rozpusty?
— O moja matko! gdybym go mniej kochała, mogłabym może przy nim pozostać; lecz czy możesz żądać ode mnie, abym patrzyła na to, jak on obdarza miłością inne kobiety, powtarzając im to samo, co ja od niego słyszę? To niepdobna, żebym oddając mu wszystko, nie otrzymywała w zamian nic prawie... Zginęłabym sama wśród tego zgubionego i zatraconego świata; pozostając wśród tych kobiet, stałabym się do nich podobna: nosiłabym sztylet u paska, truciznę w pierścieniu, a potem...
— Czego chcesz, Acerronio? — przerwała Agrypina, zwracając się ku młodej niewolnicy, która weszła w tej chwili.
— Czy mogę mówić? — szepnęła zapytana głosem stłumionym.
— Mów.
— Dokąd się udajesz, pani moja?
— Do mojej willi przy jeziorze Lukryńskiem, wszakże wiesz o tem.
— Sądziłam, że tam dążymy, i istotnie zrazu płynęłyśmy w tę stronę, lecz nagle statek zmienił drogę i płynie teraz na pełne morze...
— Na pełne morze! — powtórzyła zaniepokojona Agrypina.
— Patrz — rzekła niewolnica, podnosząc zasłonę okna — latarnia przylądka powinna być już daleko za nami, a oto jest z prawej strony; zamiast zbliżać się ku Puzzoli, oddalamy się od niej całą siłą żaglów i wioseł.
— W samej rzeczy — szepnęła Agrypina — cóżby to miało znaczyć? Gallusie! Gallusie!...
Młody patrycjusz rzymski ukazał się w drzwiach — Agrypina zwróciła się do niego z poleceniem:
— Powiedz, Gallusie, Anicetusowi, że mówić z nim pragnę.
Gallus wyszedł z Acerronją.
Naraz kajutę zaległy ciemności.
— Sprawiedliwe bogi! — zawołała Agrypina latarnie gasną jakby mocą czarów... Akteo, Akteo, coś mi tu zgotowano niegodziwego... Ach! ostrzegano mnie, żebym nie jechała do Bauli, ale nie chciałam słuchać nierozsądna!... Cóż więc, Gallusie? zapytała młodego patrycjusza, który wrócił do kajuty.
— Anicetus nie może stawić się na twe rozkazy: zajęty jest spuszczaniem łodzi na morze.
— Pójdę więc sama do niego... Ach!... co znaczy ten hałas nad nami... Na Jowisza! jesteśmy skazani... Oto okręt się rozpada!
Jakoż zaledwie Agrypina wyrzekła te słowa, rzucając się w objęcia Aktei, gdy runął z łoskotem unoszący się nad ich głowami pomost, który tworzył sufit kajuty...
Agrypina i Aktea uważały się za zgubione; szczęśliwym trafem jednak podpory baldachimu, wznoszącego się nad łożem były tak silne, że utrzymały ciężar walącego się sklepienia, którego drugi koniec zmiażdżył Gallusa, stojącego u wnijścia do kajuty. Agrypina i Aktea ocalały pod baldachimem.
Naraz zgiełk i wielkie krzyki rozległy się na pokładzie statku, jednocześnie pod kajutą dał się słyszeć głuchy szmer i obie kobiety uczuły, że podłoga usuwa się z pod ich stóp... Spód statku rozpadał się, jakby o skałę podwodną strzaskany; woda gwałtownie wdzierała się do wnętrza triremmy.
Agrypina domyśliła się strasznej prawdy; rzekoma katastrofa była wyrokiem cezara, po mistrzowsku obmyślonym i upozorowanym. Obejrzała się wokoło: tu sufit zawieszony na włosku i grożący zmiażdżeniem — tam woda, wdzierająca się gwałtownie. Ale okno było jeszcze otwarte: to jedyna droga ocalenia. Pociągnęła więc ku niemu Akteę, dając znak, aby milczała szybkiem i nakazującem skinieniem, które mówiło, że tu idzie o życie, i obie, nie patrząc za siebie, bez wahania, wyskoczyły przez nie, trzymając się za ręce.
Mniemały w pierwszej chwili, że jakaś piekielna potęga wtrąciła je w najgłębsze otchłanie morza. Strzaskany statek, kołując, szedł na dno, a wir, przez to tworzony, porwał je za sobą. Zanurzały się tak przez kilka sekund, które im zdały się wiekiem. Wreszcie uczuły, że się już przestają zagłębiać, potem, że płyną w górę, nakoniec, wpół omdlałe, wróciły na powierzchnię.
W tej chwili, jakby przez zasłonę, ujrzały jakąś głowę, ukazującą się przy łodziach, jednocześnie usłyszały rozpaczliwe wołanie:
— Jestem Agrypina, jestem matka cezara, ratujcie mnie!
Aktea także chciała wołać o pomoc, ale Agrypina zasłoniła jej usta dłonią, więc głos jej wydał tylko dźwięki stłumione i niewyraźne. Po chwili, Agrypina, utrzymująca się na wodzie jedną ręką, ukazała jej drugą wiosło, podnoszące się i rozbijające głowę Acerronji, która była tak niebaczną, iż wzywała na ratunek morderców, nasłanych na Agrypinę, mieniąc się matką cezara...
Ocalone kobiety płynęły do brzegu. Tymczasem Anicetus, sądząc, że wypełnił zlecenie, zmierzał ku Bauli, gdzie oczekiwał nań cezar. Niebo wciąż było czyste i morze spokojne; ale tak wielka była odległość do brzegu od miejsca, w którem Agrypina z Akteą rzuciły się do wody, że chociaż już płynęły więcej niż pół godziny, jeszcze się znajdowały o pół mili od lądu. W dodatku Agrypina, wyskakując ze statku, zraniła się w ramię i teraz czuła, że jej drętwieje prawa ręka i staje się bezwładną. Rychle też spostrzegła Aktea, że jej towarzyszka płynie z coraz większą trudnością; przesunęła się więc na drugą stronę i wsparłszy rękę Agryrpiny na swej szyi, utrzymywała ją w ten sposób na powierzchni wody, chociaż matka cezara błagała ją, aby o sobie tylko myślała, a jej pozwoliła zginąć.
Tymczasem Neron wrócił do pałacu Bauli i zasiadając znów przy stole biesiadnym, przywołał nowe tancerki i nowych kuglarzy. Orgja rozpoczęła się w najlepsze. Po chwili cezar ujął lirę i zaczął deklamować rapsod Homera o oblężeniu Troi. Wzdrygał się jednak raz po raz, czuł, że krew mu w żyłach lodowacieje i pot zimny występuje mu na czoło. Zdawało mu się bowiem, że powiew śmiertelny unosi się wśród rozkosznej atmosfery biesiady i owiewa całą jego postać. Naraz do komnaty wsunął się niewolnik i szepnął mu słów kilka do ucha. Neron pobladł, rzucił lirę, zerwał z głowy wieniec i wybiegł z komnaty, nie rzekłszy słowa. Ale wszyscy domyślili się odrazu, że musiało się zdarzyć coś strasznego. Rychło też biesiadna komnata opustoszała, goście co do jednego opuścili ją, ogarnięci trwogą i przeczuciem grozy.
Neron udał się do swej komnaty i kazał przywołać Anicetusa. Ten, skoro tylko wrócił do portu, zdał zaraz sprawę, w jaki sposób wykonał zlecenie, a cezar, ufając jego wierności, nie wątpił, iż mówi prawdę. Zdumiał się przeto powiernik, gdy Neron rzucił się do niego z wściekłością, wołając:
— Powiedziałeś mi, że nie żyje, a oto w tej chwili przybywa od niej posłaniec... Co to zna*czy?!
— Musi więc chyba przybywać z piekieł — odparł, nie wierząc uszom Anicetus. — Na własne oczy widziałem, jak statek strzaskany tonął, słyszałem głos, wołający: — Jestem Agrypina, matka cezara, ratujcie! — Widziałem, że wiosła zmiażdżyły głowę tej, co tak niebacznie wzywała ratunku!....
— Źleś widział, to Acerronja zginęła, a moja matka ocalała...
— Kto to powiedział?
— Wyzwoleniec Agerinus.
— Czy go widziałeś, panie?
— Jeszcze nie.
— Co rozkazuje uczynić boski cezar?
— Mogęż na ciebie rachować?
— Życie moje należy do cezara.
— Udaj się do komnaty przyległej, a gdy zawołam o ratunek, wpadnij żywo, przytrzymaj Agerinusa i świadcz, żeś widział, jak miecz swój na mnie podnosił.
— Słowa twoje są prawem — rzekł Anicetus, zginając się kornie, poczem udał się do przyległej komnaty.
Neron, zostawszy sam, wziął zwierciadło, a widząc twarz zmienioną, pokrył bladość jej różem; poprawiwszy potem pukle włosów na głowie i fał*dy togi, jakby miał wystąpić na scenie teatru, położył się w wyszukanej pozie na łożu i czekał na posłańca.
Goniec ów przybywał z oznajmieniem, że matka cezara ocalała. Opowiedział dziwną katastrofę triremmy i dodał potem, że Augusta Agrypina uratowaną została przez łódź w chwili, gdy tracąc siły, tylko od bogów wyglądała zbawienia... Ta łódź z zatoki Puzzoli zawiozła ją nad jezioro Lukryńskie kanałem wykopanym z rozkazu Klaudjusza. Do willi przeniesiono Agrypinę w lektyce, tam poleciła zawiadomić syna o wypadku, że się znajduje pod strażą bogów, zaklina go przeto, aby wstrzymał swe odwiedziny, choć może pragnie ją zobaczyć, jest bowiem wyczerpana i potrzebuje spoczynku.
Neron słuchał relacji uważnie, udając kolejno przestrach, zadziwienie i radość, stosownie do treści opowiadania; lecz gdy się wreszcie dowiedział o rzeczy najważniejszej, to jest o miejscu schronienia matki, cisnął obnażony miecz pod nogi wyzwoleńca i zaczął wzywać ratunku. Natychmiast przybiegł z komnaty przyległej Anicetus, pochwycił posłańca Agrypiny i podniósłszy miecz, leżący u jego nóg, oddał go jako dowód rzekomego zamachu wraz z winowajcą pretorjańskiemu centurjonowi, przybyłemu ze swym oddziałem na wołanie cezara, poczem rozgłosił po całym pałacu, że Neron omal nie został zamordowany z rozkazu swej matki.
Agrypina została uratowaną przez łódź rybacką późno wracającą do portu; ale przypuszczając, że zemsta Nerona może ją dosięgnąć nawet w jej ustronnej willi, nie chcąc przytem narazić na zgubę tej, która ocaliła jej życie, zapytała Aktei w chwili, gdy już wsiąść miała do łodzi, czy czuje się na siłach dostać się do brzegu, którego ciemna linja majaczyła w oddali. Aktea odgadła myśl Agrypiny, mimo to chciała koniecznie towarzyszyć jej; jednak matka cezara rozkazała stanowczo, by ją opuściła przyrzekając, że ją do swego orszaku przywoła, gdy się dostatecznie zabezpieczy sama. Aktea musiała usłuchać rozkazu i lekka jak łabądź, szybko popłynęła ku przeciwnemu brzegowi.
Agrypina zbliżając się do lądu, zauważyła, iż całe wybrzeże dziwnie jest ożywione. Liczne światła snuły się w różnych kierunkach, słychać było krzyki, których znaczenie trudno było zrozumieć. Zdradzały one jakąś trwogę i zamęt. Jakoż ów zamęt był sprawą Aniceta. Wróciwszy do Bauli, rozpuścił on wieść o rozbiciu się triremmy i zatonięciu matki cezara. Wieść ta poruszyła jej niewolników, klijentów i przyjaciół, którzy niezwłocznie rozbiegli się po nad morzem w nadziei, że fale wyrzucą ją, wraz ze szczątkami statku, żywą lub umarłą. Gdy więc ukazał się biały żagiel, cała ta ciżba rzuciła się ku miejscu, w którem łódź miała przybić do lądu, a skoro dowiedziano się, że wiozła ona Agrypinę, żałobne okrzyki zmieniły się w wybuch radosnej wrzawy. Matka cezara, skazana na okropną śmierć w jednej stronie zatoki, wylądowała w drugiej z prawdziwym triumfem, niesiona na ramionach swoich sług wśród niepohamowanego zapału ludności, która jej towarzyszyła aż do jej willi; potem cała ta rzesza pozostała u drzwi, a zwiększając się z każdą chwilą, domagała się wrzaskliwie, by ta, której Senat z rozkazu cezara przyznał tytuł Augusty, ukazać się raczyła raz jeszcze jej oczom.
Te dowody życzliwości nie były na rękę Agrypinie, przeciwnie, przejmowały ją trwogą, wszelką bowiem popularność u ludu Neron poczytywał niejako za występek, za uchybienie jego osobie, zwłaszcza jeżeli otaczała tych, których on nienawidził lub skazał. Wiedziała o tem dobrze, dlatego też nie uczyniła zadość domaganiom się tłumu, ukryła się w swej sypialni, najustronniejszej ze wszystkich komnat willi i przywoławszy zaufanego wyzwoleńca Agerinusa, rozkazała mu udać się do Nerona z wiadomem już nam zawiadomieniem. Potem kazała opatrzyć swe rany, oddaliła wszystkie kobiety i położyła się, osłaniając głowę płaszczem. Krzyki wciąż trwały, Agrypinę zaś dręczyły najczarniejsze myśli. Znając syna wiedziała, iż nie poprzestanie na nieudanym zamachu.
Nagle okrzyki umilkły, wrzawa ustała, zgasły pochodnie, których blask jaskrawy odbijał się w oknach jak łuna pożaru. Dreszcz trwogi przebiegł Agrypinę, czoło jej zimnym oblało się potem, wiedziała bowiem, że nie bez przyczyny nastąpiła ta zmiana — coś strasznego snać uciszyło wrzawę i zgasiło światła. Jakoż wkrótce dał się słyszeć odgłos zbrojnej gromady, wkraczającej na podwórzec willi, a następnie do przedsionków i komnat.
Agrypina przysłuchiwała się tym groźnvm zwiastunom z zapartym w piersi oddechem. Nie ruszała się z miejsca, nie mogła bowiem nawet marzyć o ukryciu się lub ucieczce. Wreszcie drzwi sypialni rozwarły się, a stanął w nich wyzwoleniec Anicetus, tetrak Hercules i centurjon morski Olaribus.
Spostrzegłszy Anicetusa, którego znała jako powiernika i niekiedy wykonawcę krwawych rozkazów Nerona, Agrypina zrozumiała, że jest zgubiona. Nie uciekając się do błagań, rzekła spokojnie:
— Jeżeli przybywasz jako posłaniec, oznajm synowi mojemu, żem zdrowa; jeżeli zaś jako kat, czyń swą powinność.
Za całą odpowiedź Anicetus obnażył miecz, zbliżył się do łoża, Agrypina zaś, zrzucając okrywający ją płaszcz, zawołała:
— Więc uderzaj!
Anicetus wzniósł miecz i zadał jej cios. Nie zawahał się, nie zadrżała mu ręka — był zaprawiony w rzemiośle siepacza.
Tymczasem Aktea, rozstawszy się z Agrypiną, płynęła ku brzegowi; gdy się już zbliżała do lądu, ujrzała pochodnie i usłyszała krzyki, których znaczenia nie umiała sobie wytłumaczyć. Czując się jeszcze dość silna, postanowiła, przez ostrożność, wyjść na brzeg z drugiej strony Puzzoli. Aby się jeszcze lepiej ukryć, płynęła około mostu Kaliguli, trzymając się w ciemnym pasie cienia, który na powierzchnię morza rzucał i chwytając się co chwila za pale, dla wzmocnienia sił przez chwilowy chociaż spoczynek. Znalazłszy się o trzysta kroków od końca mostu, spostrzegła błyszczące w świetle księżyca hełmy wartowników; zwróciła się więc znowu ku morzu, chociaż siły już ją opuszczały, drętwiały ręce, a piersi z trudnością chwytały powietrze.
Ujrzała nakoniec, niski, ciemny i samotny brzeg, dogodny do wylądowania, więc chociaż ją jeszcze dolatywały okrzyki z Bai i chociaż widziała migocące w tamtej stronie światła, zwróciła się do owego brzegu. Naraz zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. W oczach wszystko zaczęło się mącić, przesłaniał je jakiś obłok, wśród którego snuły się błyskawice; uszy napełnił szum wzmagający się bezustannie, jak gdyby morskie potwory biły koło niej morze płetwami; chciała krzyczeć, wołać o pomoc, lecz usta jej napełniły się wodą i bałwan przeleciał przez głowę.
Czuła, że zginie, jeżeli wszystkich sił nie wytęży; konwulsyjnym rzutem zdołała wychylić się do połowy ciała ponad powierzchnię morza, co jej pozwoliło głębiej odetchnąć. Spostrzegła teraz upragniony brzeg znacznie bliżej, ostatnim wysiłkiem zwróciła się ku niemu. Po chwili wszakże uczuła, że ją ogarnia odrętwienie, myśli bez związku i ładu tłoczyły się do głowy, przed oczyma snuł się istny chaos obrazów... Stanęło przed nią wszystko, co miała najdroższego na świecie, przesuwało się przed nią całe jej życie... Widziała sędziwego ojca, wyciągającego do niej ręce, wzywającego na brzeg, ale jakaś siła fatalna odbierała władzę członkom, ciągnąc w głębię morza. Zabrzmiała potem w jej uszach i zajaśniała świetnym blaskiem rozpustna biesiada. Neron śpiewał bezwstydne strofy, ulubieńcy przyklaskiwali mu, tancerki wykonywały ohydne pląsy, obrażające oczy. Chciała uciekać, ale nogi jej zaplątały się w girlandach kwiatów. W tych usiłowaniach zwróciła oczy ku przedsionkowi i ujrzała majestatycznego starca, z obliczem pełnem dobroci, który ją wołał do siebie skinieniem. Dokoła jego skroni błyszczał krąg świetlny, rozjaśniający całą tę postać czcigodną. Aktea nie mogła oczu oderwać od jego oblicza. On powtórzył znak wzywający, Koryntjanka zaś zrozumiała, że zostanie ocalona, jeżeli się zdoła zbliżyć do niego. Naraz uczuła, że tonie i rozpaczliwie krzyknęła. Wydało się jej, że jest niesiona jakby we śnie, potem, że stacza się ze stromej góry. U podnóża tej góry natknęła się na ostry kamień, uczuła ból przejmujący, aż wreszcie zapadła w zupełną niepamięć.
Gdy przyszła do siebie, była noc jeszcze; leżała na brzegu owinięta szerokim płaszczem; a człowiek jakiś, klęczący obok, unosił jej głowę.
Podniosła oczy ku zbawcy, poznała starca, którego widziała w przedsionku biesiadnej komnaty.
Była to ta sama postać łagodna, czcigodna, cicha, tak, iż mniemała, że wciąż jeszcze marzy.
— Mój ojcze! — wyszeptała — zawołałeś mię do siebie — i oto jestem. Ocaliłeś mi życie — wyjaw mi przeto swe imię, bym mogła je błogosławić...
— Imię moje Paweł — odrzekł.
— Kto jesteś?
— Apostoł Chrystusa.
— Nie rozumiem cię, — rzekła Aktea — ale mniejsza o to — ufam ci, jak ojcu. Prowadź mię, gdzie zechcesz, a pójdę bez wahania.
Starzec wstał i powiódł ją za sobą.
Neron przepędził resztę nocy bezsennie i w nie ustannej obawie; nie był pewny, czy Anicetus potrafi zbliżyć się do jego matki, sądził bowiem, że się tylko na chwilę zatrzymała w swej willi i że to, co mu kazała powiedzieć o potrzebie spoczynku, było tylko środkiem zyskania czasu i udania się bez przeszkody do Rzymu. Już widział w zatrwożonej wyobraźni, jak wyniosła i z silnem postanowieniem zemsty wjeżdżała do stolicy, jak przemawiała do ludu, uzbrajała niewolników i rozkazywała zwołać Senat, aby przed nim domagać się sprawiedliwości za potworny zamach na morzu, za swe rany, za swych zamordowanych przyjaciół. Na każdy szelest drżał jak dziecię. Mimo bowiem swej władzy, obawiał się matki bardzo: wiedział dobrze, do czego była zdolna, a biorąc miarę z tego, co uczyniła dla wywyższenia go, przewidywał też, co może uczynić w celach zemsty.
Dopiero nad ranem przybył do pałacu Bauli niewolnik Anicetusa, a stanąwszy przed cezarem, padł na kolana i oddał mu własny jego pierścień, pomierzony mordercy na znak nieograniczonej swobody działania. Zwrot tego pierścienia był znakiem, że krwawe zlecenie zostało wypełnione. Zobaczywszy pierścień, Neron zerwał się z loża i zawołał z triumfem:
— Nareszcie! Teraz dopiero czuję się sobą, czuję się panem i władcą. Zawdzięczam to Anicetusowi, niech pewny będzie, że nie zapomnę mu tego.
Uznał jednak za rzecz stosowną uprzedzić wieści i omylić domysły, co do istotnych przyczyn śmierci matki. Kazał napisać do Rzymu, że pochwycono w jego komnacie Agerinusa, wyzwoleńca i powiernika Agrypiny, uzbrojonego sztyletem, dla zadania mu śmierci; że matka, dowiedziawszy się o odkryciu spisku, w obawie zemsty Senatu, sama pozbawiła się życia; dodał, że oddawna było jej zamiarem pozbawić go władzy i że mniemała, iż po śmierci cezara, zdoła nakłonić lud, pretorjanów i Senat do zaprzysiężenia jej posłuszeństwa; że wszystkie wygnania najznakomitszych osób były jej dziełem, a na dowód przytaczał Walerjusza Kapito i Licynusa Gabolusa, dawnych pretorów, tudzież Junię Kolwinę, siostrę Sylanusa, narzeczonego Oktawji. Mówił także o jej rozbiciu na morzu, jako o zemście bogów, spotwarzając nieba i kłamiąc wobec ziemi. Cały ten list napisał Seneka, Neron bowiem drżał tak silnie, iż zaledwie mógł go podpisać.
Ale po ochłonięciu z pierwszych wrażeń, jak biegły aktor, zajął się pilnie odegraniem roli zrozpaczonego syna. Starł więc róż z twarzy, rozwią*zał włosy i rozpuścił je na ramiona, a zamieniwszy białą tunikę świąteczną na szatę ciemnego koloru, wyszedł ze swej komnaty i ukazywał się pretorjanom, dworzanom, a nawet niewolnikom, z obliczem posępnem i zbolałem.
Wyraził potem chęć zobaczenia raz ostatni swej matki; niezwłocznie też kazał sprowadzić łódź właśnie do tego miejsca, w którem dnia poprzedniego pożegnał się z nią tak serdecznie i tkliwie. Przepłynąwszy zatokę, w której chciał ją utopić, przybił do brzegu, na który wysiadła raniona i umierająca, i udał się do willi w towarzystwie Seneki, Borrusa, Sporusa i kilku jeszcze dworzan.
Przeszedł schody krokiem poważnym, jak przystało na zbolałego syna, który ma oglądać zwłoki ukochanej swej matki. Zbliżywszy się potem do korytarza, wiodącego do jej komnaty, dał znak ręką, aby nie szli dalej ci, którzy mu towarzyszyli, zatrzymując tylko Sporusa, jak gdyby nie chciał mieć świadków swej rozpaczy. U drzwi stanął na chwilę, wsparł się o ścianę i zasłonił twarz połą od płaszcza, jakby dla ukrycia łez, w istocie zaś dla otarcia potu, spływającego po czole; wreszcie otworzył drzwi nagłym i stanowczym ruchem i wszedł do komnaty.
Agrypina leżała na łożu. Musiał zapewne morderca wszelkich użyć starań, aby na twarzy nie było śladów zbrodni: trwogi, przerażenia, przymusu. Zdawało się, że spała; przykrywał ją płaszcz tak, iż tylko odkryta była głowa, część piersi i ramiona, którym śmierć nadała pozór ciemnego, niebieskawego marmuru.
Neron stanął przy łożu, mając zawsze przy sobie Sporusa, którego oczy, bardziej jeszcze nieczułe i zimne niż oczy jego pana, patrzyły na trupa z obojętną ciekawością, jak na posąg zwalony z podstawy. Po chwili rozjaśniło się oblicze matkobójcy: wszystkie jego powątpiewania rozwiały się, wszystkie obawy prysły — teraz świat, władza, przyszłość do niego należą wyłącznie. Nikt nie ośmieli się stanąć przeciw jego potędze, bo ta, której się najbardziej lękał, z wszelką pewnością nie żyje.
Z nadejściem dnia, w zatoce i na wybrzeżu rozpoczęło się zwykłe życie; każdy wziął się do swoich zajęć codziennych, nie przewidując, jak straszne wypadki zaszły podczas nocy. Naraz rozeszła się wieść o śmierci Agrypiny, wzbudzając silny niepokój wśród ludności. Mówiono głośno o niebezpieczeństwach, jakich cezar uniknął i dziękując bogom za jego ocalenie, gromadzono się około stosu, który wyzwoleniec Munster, z pomocą kilku niewolników, układał przy drodze Mizeńskiej, w pobliżu willi Juljusza Cezara.
Wrzawa ta, zgiełk i zamieszanie nie dochodziły schronienia, do którego Paweł zaprowadził Akteę. Był to mały, ustronny domek na wysokości przylądka od strony Nizydy, zamieszkały przez rodzinę rybaka. Chociaż Paweł zdawał się obcym w tej rodzinie, posiadał nad nią widoczną władzę; ale posłuszeństwo to nie było bynajmniej niewolnicze, lecz pełne miłości i uszanowania: była to władza ojca nad dziećmi, patrjarchy nad służebnikami, apostoła nad uczniami.
Wyczerpana niezwykłemi przygodami, Aktea potrzebowała wypoczynku; uległa tedy naleganiom zesłanego przez los opiekuna i zasnęła. Ten zaś siadł przy niej, jak ojciec u łożnicy dziecięcia, i z okiem w niebo wlepionem, zatopił się w głębokich rozmyślaniach; gdy otworzyła oczy, ujrzała go przy sobie i chociaż z chwilą przebudzenia wszystkie bolesne wspomnienia nią owładnęły, uśmiechnęła się smutnie i szepnęła, wyciągając doń rękę:
— Czuwasz, mój ojcze?
Starzec, obrzuciwszy ją wzrokiem badawczym, zapytał:
— Ty cierpisz?
— Ja kocham — odparła.
Po chwili milczenia, zapytał znowu:
— Czego pragniesz?
— Schronienia, w którem mogłabym myśleć o nim i płakać.
— Czy czujesz się na siłach pójść za mną?
— Idźmy — rzekła Aktea, usiłując powstać.
— Niepodobna w tej chwili, moja córko: jak chronisz się przed namiętnością, tak ja przed surowością tych, którzy mnie osądzili; możemy drogę naszą odbywać tylko w ciemnościach. Czyś gotowa pójść ze mną wieczorem?
— Chętnie, mój ojcze.
— I nie zastrasza cię podróż nużąca, długa, ciebie, tak wątłą, tak delikatną?
— Dziewczęta mojego kraju nawykłe są biegać za łanią w najgęstszych lasach i w górach najniedostępniejszych.
— Tymoteuszu — rzekł starzec, zwracając się rybaka — zawołaj Sylasa.
Rybak wziął ciemny płaszcz Pawła, przywiązał go do długiej żerdzi, wyszedł przez drzwi swej chaty i utkwił żerdź w ziemi.
Znak ten snać postrzeżono niezwłocznie, gdyż niebawem człowiek jakiś zszedł z góry Nizydy w nadbrzeżną dolinę, wsiadł do małej łódki i odwiązawszy ją od brzegu, rączo wiosłował ku przylądkowi; po kwadransie, już przybił do brzegu, o sto kroków od domu, w którym był oczekiwany, a w pięć minut potem ukazał się we drzwiach.
Po miedzianej cerze, po opasującym głowę zawoju, po rysach wyrazistych, można było poznać w nim odrazu syna piaszczystej Arabji. Wszedł w postawie pełnej uszanowania, niemal kornej i pozdrowił Pawła w języku nieznanym. Ten odpowiedział tym samym językiem słów kilkoro, wyrażających łagodnie jakieś polecenie.
Sylas niezwłocznie przymocował do nóg sandały, ścisnął mocniej powróz, opasujący mu biodra, wziął kij podróżny, ukląkł przed Pawłem, który go pobłogosławił i wyszedł.
Aktea przypatrywała się Pawłowi ze zdziwieniem. Kto był ten człowiek, wydający rozkazy tak stanowczym i tak łagodnym zarazem głosem, którego słuchano, jak władcy i szanowano, jak ojca. Przez czas krótki pobytu swego w pałacach Nerona, poznała uległość we wszystkich postaciach, ale uległość bojaźliwą i niewolniczą, a nie tę ochoczą, skwapliwą, niemal radosną. Czy zatem dwóch jest na świecie cezarów i czy ten, który się ukrywa przed światem, bez skarbów i niewolników, potężniejszym jest od tamtego, co posiada wszystkie bogactwa świata i rozkazuje miljonom ludzi?
Przejęta temi myślami, Aktea złożyła ręce na piersiach i zapytała nieśmiało tajemniczego starca:
— O panie, kto jesteś, że ci wszyscy kornie ulegają, a jednak bez najmniejszej obawy?
— Jużem ci powiedział, moja córko: nazywam się Paweł, a jestem apostołem.
— Lecz co to znaczy apostoł? Czy to mówca, jak Demostenes? czy filozof, jak Seneka? U nas wymowę przedstawiają przez wizerunek człowieka, któremu z ust wychodzą złote łańcuchy. Czyli więc krępujesz ludzi swem słowem?
— Słowa moje rozwiązują, a nie krępują — odpowiedział Paweł z uśmiechem.
— Nie rozumiem cię, chociaż władasz moim macierzystym językiem, jak gdybyś był Grekiem.
— Bawiłem przez sześć miesięcy w Atenach, a przez półtora roku w Koryncie.
— W Koryncie — powtórzyła Aktea nie bez drżenia. — Kiedyż to było?
— Przed pięciu laty.
— Cóżeś porabiał w Koryncie?
— W dni powszednie szyłem namioty dla żołnierzy, majtków i podróżnych, nie chcąc być ciężarem dla czcigodnego gospodarza, który mnie przyjął; w dni zaś sabbatu, przemawiałem do ludu w synagodze, nauczając, jak należy żyć, aby osiągnąć zbawienie wieczne.
— Przypominam sobie teraz, żem o tobie słyszała — rzekła Aktea. — Mieszkałeś wówczas w bliskości żydowskiej synagogi, w domu szlachetnego starca, nazwiskiem Tytus Justus?
— Czy go znasz? — zapytał Paweł z ożywieniem.
— Jest on przyjacielem mojego ojca — odparła Aktea. — Tak, tak, przypominam sobie teraz dokładnie. Żydzi cię oskarżyli, zaprowadzili do Galljona, brata Seneki, który był prokonsulem Achai. A gdyś przechodził mimo domu naszego, ojciec przyprowadził mię do drzwi i rzekł:
— Patrz, moja córko, oto sprawiedliwy.
— Jakże się nazywa twój ojciec? Jak się ty sama nazywasz?
— Mój ojciec nazywa się Amikles, ja zaś Aktea.
— Imię to nie jest mi obce. Lecz dlaczego rozstałaś się z ojcem? dlaczego opuściłaś Ojczy*znę? Jak się stało, żem cię samą i umierającą znalazł na brzegu morskim? Opowiedz mi to wszystko, moje dziecię, moja córko. Jeżeli nie masz już Ojczyzny, ja ci ją przywrócę; jeżeli nic masz ojca, oddam ci go.
— O! nigdy, nigdy nie będą śmiała wyznać ci prawdy...
— Czy jest to tak okropne wyznanie?
— Umarłabym ze wstydu w połowie opowiadania.
— Ja cię ośmielę. Opowiem ci, czem byłem, abyś mi mogła powiedzieć, czem jesteś; wyjawię ci moje zbrodnie, abyś mi wyznała swe błędy.
— Twoje zbrodnie?!
— Tak jest, moje zbrodnie. Odpokutowałem je, dzięki niebu i Pan mi je już odpuścił, jak się tego spodziewam!... Słuchaj więc bacznie, moje dziecię, mam ci bowiem powiedzieć to, o czem żadnego nie masz wyobrażenia, co zrozumiesz kiedyś i co będziesz czciła, gdy raz zrozumiesz.
Urodziłem się w Tarses w Cylicji. Cezar August, wynagradzając moje miasto rodzinne za wierność mu okazaną, nadał jego mieszkańcom tytuł rzymskich obywateli, rodzice więc moi, oprócz bogactw, jakie posiadali, cieszyli się nadto znakomitemi przywilejami, związanemi z obywatelstwem stolicy świata. Tam to nauczyłem się greckich umiejętności, które kwitły u nas prawie jak w Atenach. Potem ojciec mój, który był Żvdem z sekty Faryzeuszów, posłał mię do Jeruzalem, abym się tam ćwiczył w zakonie, pod kierunkiem Gamaljela, znakomitego znawcy prawa mojżeszowego. Wtenczas nie nazywałem się Pawłem, lecz Saulem.
Był w owym czasie w Jeruzalem młodzieniec starszy ode mnie o dwa lata. Zwano Go Jezusem, to jest Zbawicielem, i opowiadano cuda o Jego urodzeniu. Anioł objawił się Jego Matce, pozdrowił Ją Bożem imieniem i zwiastował, że wybraną została między niewiastami do wydania na świat Mesjasza. Wkrótce potem Dziewica ta zaślubiła starca, nazwiskiem Józef, który poznawszy stan Jej, chciał Ją pokryjomu odesłać do domu, aby uniknęła niesławy.
A gdy tak myślał, Anioł Pański ukazał mu się we śnie, mówiąc:
— Józefie, synu Dawidowy, nie obawiaj się przyjąć Marji, Małżonki twej, albowiem co się z Niej narodzi, będzie z Ducha Świętego. I stało się, że w oneż dni wyszedł edykt cezara Augusta, aby popisano wszystką ludność państwa? Szli tedy wszyscy, aby ich zapisano, każdy do miasta swego. Szedł też i Józef z Galilei z miasta Nazaretu, do Judzkiej Ziemi, do miasta dawidowego, które zowią Betleem, przeto iż był z domu i z pokolenia dawidowego, aby był popisan z Marją, poślubioną sobie Małżonką, która była brzemienną. I stało się, gdy tam byli, że porodziła Syna pierworodnego, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie stajennym, bo miejsca dla nich nie było w gospodzie. A wówczas pasterze tejże krainy czynili nocne straże nad trzodą swą. I oto Anioł Pański stanął podle nich, jasność Boża zewsząd ich oświeciła. Ulękli się wielką bojaźnią. I rzekł im Anioł:
— Nie trwóżcie się, bo oto powiadam wam wesele wielkie, iż się narodził światu całemu Zbawiciel, w mieście dawidowem. Idźcie, a znajdziecie Niemowlątko owinione w pieluszki i położone w żłobie.
Wnet z onym Aniołem przybyło wiele zastępów niebieskich, chwalących Boga i mówiących:
— Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.
I gdy odeszli Aniołowie oni do nieba, pasterze mówili jeden do drugiego:
— Pójdźmy aż do Betleem, a oglądajmy to Słowo, które stało się Ciałem i które nam Pan oznajmił.
I przyszli kwapiąc się, i znaleźli Marję, Józefa i Niemowlątko, leżące w żłobie.
Albowiem Pan Niebios spojrzał na ziemię i zobaczył, że czas odnowienia świata już nadszedł. Świat bowiem cały, świat taki przynajmniej, jaki znali poganie, jednej ulegał władzy. Tyr i Sydon runęły na słowa proroka; Kartago zaległa gruzami piaszczyste doliny swych pustyń; Grecja podbita; Gallia zwyciężona; Aleksandrja zamieniona w kupę popiołów. Jeden człowiek stu rozkazywał prowincjom, przez usta swoich prokonsulów, świat cały bodło ostrze miecza, którego rękojeść była w Rzymie.
Mimo jednak tej pozornej potęgi, chwiał się i trzaskał na swej glinianej podstawie pogański budynek: znużenie jakieś powszechne świadczyło, że świat stary nosi w sercu chorobę, że przesilenie nadchodzi, że rychło zajaśnieją rzeczy nieznane i nowe. Albowiem nie było sprawiedliwości, przemagała potęga; nie było ludzi, przemagali niewolnicy; nie było religji, była mnogość bogów. Owoż, jakem ci już powiedział, poprzedził mię Człowiek z Jeruzalem, który mawiał do możnych: — Nie czyńcie nic nad to, co wam rozkazano. — Do bogaczów mówił: — Kto ma dwie szaty, niech jedną odda temu, który niema żadnej. — Do panów: — Dobra ziemskie są dla silnych, ale niebieskie dla słabych. — A do wszystkich: — Bogowie, których czcicie, są fałszywemi bogami, a jeden jest tylko Bóg wszechmocny, który stworzył świat. Ten Bóg jest moim Ojcem, albowiem jam jest Mesjasz, którego wam pisma zapowiedziały.
14 Ślepy i głuchy, na ten głos święty zamknąłem oczy i uszy, albowiem oślepiła mię zawiść; ona to sprawiła, że stałem się żarliwym prześladowcą Boga-Człowieka, którego dziś jestem apostołem niegodnym ale wiernym.
Pewnego razu, dzień cały łowiłem z Piotrem ryby na jeziorze Genezareth, a połów był bezowocny. Wówczas Jezus przyszedł nad brzeg, otoczony tłumami ludu, nauki Jego chciwemi. Ponieważ łódź Piotra była przy brzegu, Jezus wszedł do niej i usiadłszy nauczał lud, który go słuchał uważnie; a gdy skończył, rzekł do Piotra:
— Wypłyń na wielką wodę i zarzuć tam sieci.
A Piotr Mu odpowiedział:
— Panie, pracowaliśmy dzień cały bez skutku, jakżebyśmy tym razem mieli być szczęśliwszymi?
— Czyń, com powiedział! — rzekł Jezus.
I Piotr zarzucił swe sieci w miejscu wskazanem i złowił taką mnogość ryb, iż sieci omal się nie zerwały. To widząc Piotr, Jakób i Jan, synowie Zebedeusza, upadli na kolana i wyznali, że zaiste cudu dostąpili. I rzekł im Jezus:
— Wstańcie i uspokójcie się. Już teraz nie ryby, lecz ludzi łowić będziecie.
A wyszedłszy na brzeg, powiódł ich z sobą.
Zostawszy sam, pomyślałem: Dlaczegóżbym nie miał znaleźć ryb tam, gdzie je inni znaleźli. — Ale dziesięć razy zarzucałem sieci tam, gdzie oni je zarzucali i dziesięć razy wyciągałem je puste. Wówczas zamiast uznać, że Jezus istotnie jest posłannikiem Boga, jam pomyślał, iż jest On czarno-księżnikiem i wielką zawiść w sercu ku Niemu uczułem.
Wkrótce Jezus opuścił Jeruzalem i udał się nauczać po całej Judei. Jużem był o Nim przepomniał, gdy dnia pewnego, kupcząc podług zwyczaju w kościele, dowiedzieliśmy się, iż wraca, większą jeszcze niż przedtem chwalą okryty. Uleczył On paralityka, przywrócił wzrok ślepemu w Jerycho, wskrzesił młodzieńca w Naim. Wszędzie więc, gdzie przechodził, lud rozścielał Mu płaszcze pod nogi, a uczniowie towarzyszyli Mu, niosąc palmy i chwaląc głośno Pana za cuda.
Wśród tego to orszaku szedł On ku kościołowi Bożemu i wypędził zeń kupczących mówiąc:
— Napisano jest, że dom mój, domem modlitwy zwan będzie, a wyście go uczynili jaskinią łotrów.
Chcieliśmy zrazu opierać się, ale wnet po» strzegliśmy, że to było niepodobieństwem, bo niezliczone rzesze ludu były wpatrzone w jego usta, z uwielbieniem dla tego, co mówił. Wtenczas to ocknęła się dawna moja niechęć ku Jezusowi, którą gniew nowy podżegał; zawiść stała się nienawiścią.
Rychło potem dowiedziałem się, że w wieczór Paschy, którą Jezus pożywał z uczniami, z rozkazu arcykapłana, przytrzymała Go rzesza zbrójnych, prowadzona przez Judasza, jednego z uczniów Jego; że został zawiedzion do Piłata, który wybadawszy, iż był z Nazaretu, odesłał Go do Heroda, pod którego władzą była Galilea. Ale Herod, nie znalazłszy nic przeciw Niemu, chyba tylko, iż się nazywał królem żydowskim, zwrócił go Piłatowi, który przyzwawszy kapłanów, doktorów i lud, rzekł im:
— Przedstawiliście mi tego człeka, jako podżegającego lud do rokoszu, lecz ani Herod, ani ja nie znaleźliśmy, by był zbrodni tej winien. Gdy więc zbrodniarzem nie jest, każę Go tylko ochłostać i puszczę wolno.
Ale tłuszcza krzyczała:
— Dziś święto Paschy, a zwyczaj chce, iżbyś uwolnił jednego winowajcę. Owóż daj na śmierć tego, a uwolnij nam Barabasza.
I byłem w tej tłuszczy, i krzyczałem całą siłą mej nienawiści:
— Daj na śmierć tego, a uwolnij nam Barabasza!
Piłat przemówił znowu do zgrai, domagając się życia Jezusa; ale zgraja odpowiedziała:
— Ukrzyżuj Go! ukrzyżuj!
I byłem jednym z głosów tej zgrai i krzyczałem, ile mi sił stało:
— Ukrzyżuj Go! ukrzyżuj!
Wreszcie Piłat rozkazał wypuścić Barrabasza, a Jezusa na śmierć krzyżową skazał.
Niestety! niestety! — mówił starzec, padając twarzą na ziemię — niestety! O Panie, przebacz mi... Poszedłem za Tobą na Kalwarję i widziałem, jak Ci ćwiekami przebito ręce i nogi. Widziałem cios włóczni w Twym boku i jak goryczą żółci gasiłeś pragnienie. Widziałem, jak niebo powlekło się ciemnością i jak się słońce zaćmiło i jak zasłona świątyni rozdarła się w połowie. Słyszałem głos Twój, Panie, wołający:
— Ojcze! Ojcze! składam duszę moją w Twe ręce...
Uczułem, jak na ten głos zatrzęsła się ziemia w posadach!... Albo raczej nic nie widziałem, nie słyszałem, nie czułem, gdyż, o Panie, byłem ślepy, głuchy, odrętwiały... O Panie, Panie, przebacz mi — moja wina, moja wina, bardzo ciężka moja wina!
I starzec pozostał czas niejaki leżąc czołem w prochu, modląc się cicho i jęcząc, gdy tymczasem Aktea przypatrywała się ze zdumieniem tej rozpaczy i pokorze człowieka, którego za tak potężnego uważała.
Powstał nakoniec i rzekł:
— To jeszcze nie wszystko, moja córko. Nienawiść moja ogarnęła także uczniów Proroka. Zajęci opowiadaniem Słowa Bożego, wybrali oni z pomiędzy siebie siedmiu djakonów dla rozdawania jałmużny. Lud pochwycił jednego z tych djakonów, zwanego Szczepan i powiódł go przed Radę, gdzie fałszywi świadkowie oskarżyli go o bluźnierstwa przeciw Bogu, Mojżeszowi i jego prawu. Szczepan został osądzony; wnet rzucili się nań prześladowcy, wywlekli za bramy Jeruzalem, aby go tam ukamienować wedle prawa o bluźniercach. Byłem w liczbie tych, którzy domagali się śmierci pierwszego męczennika. Nie rzucałem wprawdzie kamieni, ale pilnowałem płaszczów tych, którzy kamienie rzucali. Ach! i mnie bezwątpienia obejmowała modlitwa świętego męczennika, gdy zawołał w tem najszczytniejszem, a nieznanem aż do Jezusa Chrystusa, zapomnieniu wszelkiej swej krzywdy:
— O Panie, Panie, odpuść im grzech ten, bo nie wiedzą, co czynią!
Już atoli chwila łaski zbliżała się ku mnie. Naczelnicy synagogi, widząc mój zapał w prześladowaniu młodego Kościoła, posłali mię do Syrji, abym tam chwytał chrześcijan i sprowadzał ich do Jeruzalem. Szedłem ponad brzegami Jordanu od rzeki Joher aż do Kafarnaum. Ujrzałem znowu brzegi jeziora Genezareth, gdzie się odbył ów połów cudowny. Znalazłem się nakoniec u łańcucha Hermon, zawsze zajadły w swej zemście, gdy dochodząc do wierzchołka góry, skąd rozlega się widok na dolinę Damaszku i dwadzieścia siedm rzek ją skrapiających, uczułem się nagle jakby uderzony i otoczony światłem niebieskiem. Padłem na ziemię, jak martwy i słyszałem głos mówiący:
— Saulu! Saulu! dlaczego mię prześladujesz?
— O Panie — rzekłem drżący — kto jesteś i czego chcesz ode mnie?
— Jestem — odpowie głos — Jezus, którego prześladujesz i chcę cię użyć do rozszerzania słowa mojego, ciebie, coś je dotąd usiłował przytłumiać.
— Panie — odpowiedziałem bardziej jeszcze drżący i przerażony niż przedtem — Panie, cóż mam czynić?
— Powstań i udaj się do miasta.
Ludzie, którzy mi towarzyszyli, równie jak ja byli przerażeni, bo głos silny uderzał ich uszy, a nie widzieli nikogo; nakoniec, gdy nic już więcej nie słyszałem powstałem i otworzyłem oczy. Otaczała mnie noc najczarniejsza. Byłem ślepy. Wyciągnąłem więc ręce i rzekłem do towarzyszy:
— Prowadźcie mię, bo nie widzę.
Jeden z mych służebników wziął mię za rękę i powiódł do Damaszku, gdzie przepędziłem trzy dni, nie jedząc i nie pijąc.
Trzeciego dnia zbliżył się do mnie jakiś człowiek, którego nie znałem, wiedziałem jednak, że się nazywa Ananjasz, wziął mnie za ręce i rzekł:
— Saulu, mój bracie, Jezus, Syn Boży, który ci się w drodze ukazał, przysłał mnie do ciebie, abyś odzyskał wzrok i został przejęty Duchem Świętym.
Wnet jakby skorupa z oczu mi spadła i przejrżałem. Upadłem na kolana i prosiłem o chrzest święty.
Odtąd tak żarliwy w wierze, jak dawniej zażarty w nienawiści, przeszedłem Judeę od Sydonu aż do Arad, od góry Seir aż do potoku Beżer; przebiegłem Azję, Bitynję, Macedonję; widziałem Ateny i Korynt, byłem na Malcie i w Syrakuzie; stamtąd idąc ponad brzegiem Sycylji, zaszedłem do portu Puzzoli, gdzie bawię od dni piętnastu, oczekując na listy z Rzymu, które mię wczoraj doszły. Listy te są od braci, którzy mię wzywają.
Dzień triumfu nadchodzi, a Bóg toruje nam drogę — nadzieja z jednej strony, a szaleństwo z drugiej, podkopują świat stary u podstawy i u szczytu.
— O ojcze — zawołała Aktea — widzę, żeś święty, że twa dusza gardzi starożytną wiarą mych ojców, że się wzdrygasz na wspomnienie władcy świata: jakże ci zdołam wyjawić stan serca mojego!
— Cóż mieć możesz wspólnego z tym krwawym człowiekiem? — zapytał zdziwiony.
— Mój ojcze — mówiła Aktea, ukrywając twarz w dłoniach — tyś mi opowiedział swoje życie i żądasz wzamian zwierzenia ode mnie. Jestem nad wyraz występną... Jam kochanka Nerona!
— Wtem widzę błąd tylko, moje dziecię — rzekł Paweł.
— Ale ja go kocham — kocham ponad wszystko na świecie.
— Zaiste — szepnął — to grzech ciężki.
Poczem ukląkł i zaczął się modlić.
Nadeszła noc. Paweł narzucił płaszcz, czuł sans dały, wziął kij i zwrócił się ku Aktei. Była już gotowa do drogi. Nie pytała się wcale, dokąd ją zaprowadzi, pragnęła tylko jak najdalej usunąć się od Nerona. Okropne przygody i trwoga, jakiej dnia poprzedniego doznała, utwierdziły ją jeszcze w tem postanowieniu. Czuła jednak, że gdyby ujrżzała tego człowieka, który tak silnie zapanował nad jej sercem, wszystkoby się skończyło. Jej miłość wzmogłaby się, pochłonęłoby ją to życie burzliwe, jak ocean ciche wody strumienia. Dla niej bowiem, mimo wszelkiej oczywistości, kochanek był zawsze Lucjuszem, a nie Neronem; zwycięzca igrzysk i cezar byli to dwaj ludzie całkiem różni, a jej własne istnienie jakby w dwóch toczyło się sferach, z tych jedną była miłość jej dla Lucjusza, której całą prawdę czuła w swem sercu; drugą miłość Nerona, która snem się jej tylko okropnym zdawała.
Wyszedłszy z chaty, zwróciła oczy ku zatoce, w której tak niedawno doznała straszliwych przygód. Wody jej były teraz ciche, a światło mizeńskiej latarni sięgało aż na brzeg przeciwległy. Spostrzegła ciemną masę drzew, otaczających Bauli i myśląc, że tam znajdował się Lucjusz, zatrzymała się wzdychając. Paweł czekał na nią przez chwilę; potem, zbliżając się ku niej, zapytała* godnie:
— Zostajesz, moja córko?
— Ojcze — odparła, nie śmiąc wyznać przed starcem uczuć, jakie ją zatrzymywały — wczoraj opuściłam Nerona z matką jego, Agrypiną; okręt, na którym płynęłyśmy, rozbił się; ratowałyśmy się obie i rozstałam się z nią w chwili, gdy łódź pospieszyła jej z pomocą. Przed opuszczeniem tych brzegów, chciałabym się dowiedzieć, co się z nią stało.
Paweł wyciągnął rękę ku willi Juljusza Cezara i ukazując wielką łunę, jaśniejącą między jej zabudowaniami a drogą Mizeńską, rzekł:
— Czy widzisz ten płomień?
— Widzę — odparła.
— To jej stos płonie.
I jakby był pewny, że te słowa rozproszą wszelkie wahania dziewczęcia, udał się w drogę nie mówiąc nic więcej. Jakoż Aktea poszła za nim z widoczną rezygnacją.
Szli pewien czas ponad brzegiem morza, przebyli Puzzoli, potem zwrócili się ku Neapolowi, lecz minęli miasto, i udali się drogą do Kapui. Około pierwszej po północy, spostrzegli Atellę. Tu oczekiwał ich Sylas. Starzec zamienił z nim słów kilka, poczem wszystko troje ruszyli przez pola i wkrótce przybyli do odosobnionego domu, w którym widocznie na nich oczekiwano, na pierwsze bowiem stukanie Sylasa, drzwi się otworzyły.
Cała rodzina, wraz ze służbą, zgromadzona była w wytwornem atrium. Gdy Paweł ukazał się na progu, wszyscy klękli. On wzniósł ręce i błogosławił. Pani domu powiodła go do triclinium i zanim zasiedli do zastawionej wieczerzy, sama umyła nogi apostołowi. Aktea, nieznająca nowej religji, ogarnięta najsmutniejszemi myślami, prosiła, aby jej dozwolono się oddalić. Zaraz też młode dziewczę, osłonięte jak westalka, powiodło ją do swej komnaty, gdzie jej przyniesiono posiłek.
Akteę dziwiło tu wszystko. W domu jej ojca chrześcijan nazywano sektą szalonych marzycieli, którzy roją o niedoścignionych rzeczach; na dworze zaś cezara utrzymywano, że są to ludzie bezbożni, przewrotni, oddani najohydniejszym praktykom, dla których niema dość surowej kary. Dzień zaledwie upłynął, jak poznała Pawła i chrześcijan, a krótki ten czas obalił te potworne mniemania. Poznała, że są to ludzie pełni miłości i poświęcenia, odrazu też poczuła przekonanie dla wiary, nakazującej wspierać biednych, otaczać opieką nieszczęśliwych, nakazującej nadto przebaczać krzywdy i modlić się za krzywdzicieli...
Nazajutrz, również nocą, znowu udali się w podróż. Tym razem droga była dłuższą. Zostawili po prawej ręce Kapuę i zatrzymali się na brzegach Volturnu. Po chwili z małej zatoki wypłynęła łódź. Paweł, porozumiawszy się z prowadzącym ją wioślarzem, wszedł do niej z Akteą i chciał zapłacić wioślarzowi, ale ten nie przyjąwszy zapłaty, padł na kolana, ucałował kraj szaty apostoła i długo jeszcze pozostawał w postawie modlącej, chociaż starzec już się oddalił.
Około trzeciej po północy, do podróżnych przyłączył się ich wczorajszy przewodnik, który i dziś wyszukał dla nich schronienie. Była to uboga chata, w której znaleźli tylko kęs twardego chleba, ale podany serdecznie i szczerze. Przyjął ich człowiek ze znamieniem niewolnictwa na czole, z żelaznemi obręczami na szyi i nogach. Był on pasterzem bogatego właściciela willi, wypędzał w pole tysiące owiec, a nie miał nawet skóry baraniej do okrycia grzbietu od zimna. Powitawszy gości, wskazał im na stole chleb i wodę, potem usłał w kącie izby łoże z trzciny i wrzosu. Gościnność jego więcej z pewnością miała zasługi w oczach Pana nad pany, niż wyszukana gościnność bogacza.
Paweł usiadł przy stole z Akteą, a gospodarz, uczyniwszy dla nich wszystko, na co się mógł zdobyć, udał się do izby przyległej, gdzie się niebawem rozległy łkania i jęki. Aktea oparła rękę na ramieniu Pawła i rzekła:
— Czy słyszysz, ojcze?
— Słyszę, moja córko, płaczą tam łzami gorzkiemi, ale zasmucony pocieszon będzie.
Po chwili powróci! gospodarz i nie rzekłszy słowa, usiadł w kącie izby, oparł ręce o kolana, a twarz ukrył w dłoniach.
Aktea widząc go tak przygnębionym, tak smutnym, uklękła przy nim i szepnęła:
— Niewolniku, dlaczego nie zwierzysz się apostołowi? Znalazłby on może jaką pociechę na twój smutek, jaką ulgę dla twej boleści.
— Naszego smutku, naszej boleści nie można ukoić słowami — odparł.
— O człowieku wątlej wiary — rzekł Paweł wstając — dlaczego wątpisz? Czy nie są ci znane cuda Chrystusa?.
— Znam je, ale Chrystus już umarł — westchnął niewolnik, wstrząsając głową. — Żydzi ukrzyżowali Go i jest teraz w niebie, po prawicy Ojca swojego. Niech będzie imię Jego błogosław wionę!
— Alboż nie wiesz — rzekł Paweł — że On przekazał władzę swą apostołom?
— Moję dziecię, moje biedne dziecię!... — załkał niewolnik, nie odpowiadając starcowi.
Głuchy jęk dał się słyszeć w izbie przyległej, jakby echo tego wybuchu boleści.
— O mój ojcze — rzekła Aktea, zwracając się do Pawła — jeżeli możesz przynieść ulgę tym nieszczęśliwym, uczyń to, błagam cię, bo chociaż nieznane mi są przyczyny ich rozpaczy, ona mi duszę rozdziera. Spytaj się go, co mu jest, może się zwierzy przed tobą.
— Wiem, co go trapi — westchnął starzec — braknie mu wiary.
— Jakże mam wierzyć? — zawołał niewolnik — czego się mam spodziewać? Całe moje życie było jednem pasmem boleści; od najmłodszych lat, aż do siwego włosa nie doznałem chwili radości. Gdym pojął małżonkę, zostałem ojcem dziecięcia kalekiego i niemego. Ale chociaż zostało ono gniewem niebios dotknięte, kochaliśmy je całem sercem. I oto dziecię nasze sprzedano wczoraj tym nikczemnikom, którzy ludzką niedolą frymarczą; którzy wiedząc, co może przynieść ułomność, wzbogacają się, każąc żebrać dla siebie na placach Rzymu nieszczęśliwym; codziennie otwierają im rany, kaleczą ciało, aby ono wciąż się jątrzyło... I jutro, jutro porywają moje dziecię na te męczarnie, uprowadzają to biedne niewiniątko, które niema nawet głosu do uskarżenia się, do wezwania naszej pomocy, naszego przekleństwa na katów krwi naszej!...
— A gdyby Bóg uleczył twe dziecię? — zapytał starzec.
— O! wtenczas zostawionoby je nam — zawołał niewolnik — bo ci nikczemnicy sprzedają, i kupują jego nędzę, jego niedolę, jego kalectwo. Gdyby chodziło i mówiło, byłoby to dziecię, jak wszystkie inne dzieci, i miałoby wartość dopiero, zostawszy człowiekiem.
— Zaprowadź mnie do niego — rzekł Paweł.
Niewolnik powstał, spojrzał na apostoła ze zdumieniem, promień nadziei zajaśniał w załzawionych oczach. Ulegając rozkazowi, otworzył drzwi i wprowadził starca do sąsiedniej izby. Tam, na słomie na ziemi rozesłanej, siedziało pięcioletnie dziecko, głuche i nieme, a obok leżała matka, podobna do posągu rozpaczy.
Oblicze apostoła przybrało wyraz skupienia. Wzniósł oczy ku niebu i przez czas pewien stał zatopiony w modlitwie. Potem wyciągnął rękę ku dziecięciu i rzekł:
— W imię Boga żywego, który stworzył niebo i ziemię, powstań i mów!
I stał się cud... Dziecię wstało i zawołało wyraźnie:
— O Panie! Panie! niech święte imię Twoje będzie błogosławione!
Matka wydała krzyk radości, ojciec padł na kolana.
Paweł zaś, zwracając się do Aktei, szepnął:
— Oto rodzina niewolników, której szczęścia pozazdrościłby najmożniejszy na ziemi.
Nocy następnej udali się znowu w drogę i przybyli do Fondi. Tak to podczas tych nocnych i tajemniczych podróży, Aktea oglądała znowu te wszystkie miejsca, które dawniej przebywała z Neronem. W Fondi, jak wiemy, cezara przyjmował Galba, ów starzec, któremu wyrocznia obiecywała panowanie; widok jego przypomniał Neronowi tę wyrocznię. Natychmiast tedy po powrocie do Rzymu, usunął Galbę z Italji, wysyłając go do Hiszpanji jako wielkorządcę. Galba chętnie się tam udał, czując się bezpieczniejszym w oddali od cezara. Przed wyjazdem wyzwolił najwierniejszych swych niewolników i właśnie u jednego z tych wyzwoleńców, Sylas przygotował spoczynek dla starca i Aktei.
Niewolnik ten był ogrodnikiem i otrzymał w darze od swego pana w dzień wyzwolenia mały domek, położony we wspaniałych ogrodach. Z okien domku ujrzała Aktea przy blasku księżyca willę, w której mieszkała z Lucjuszem. Jedna z tych dwóch podróży była dla niej sennem marzeniem. Ileż podczas niej poznała rzeczy nowych, ileż przebyła złudzeń, ile doświadczyła rozczarowań i boleści... W przeciągu krótkiego czasu wszystko się dokoła niej zmieniło. Kwitnące niedawno ogrody, po których się przechadzała z Neronem, zwiędły i opustoszały: tak samo zwiędło jej życie, rozwiała się rozkosz, pozostała tylko w jej sercu miłość zawsze silna i płomienna.
Trzy dni, a raczej trzy noce jeszcze bez przerwy podróżowali, kryjąc się, gdy dzień zajaśniał i udając się znowu w drogę, jak tylko ciemność okryła ziemię; przewodniczył im zawsze Sylas, zatrzymywali się na spoczynek u chrześcijan, nowa bowiem wiara bujnie się krzewiła, zwłaszcza między niewolnikami i ludem. Trzeciego wieczora opuścili Welletri, tę starożytną stolicę Wolsków, która widziała śmierć Korjolona i narodziny Augusta. Gdy księżyc wypłynął na firmament, stanęli na wierzchołku góry Albano. Tym razem Sylas szedł z nimi, wyprzedzając ich o jakie trzysta do czterystu kroków. Zbliżywszy się do grobu Askanjusza, zatrzymał się, a gdy się z nim połączyli, wyciągnął rękę ku stronie, w której jaśniały światła nieprzeliczone i słyszeć się dawał gwar wielki i rzekł krótko:
— Rzym!...
Paweł upadł na kolana, dziękując Panu, iż go po tylu niebezpieczeństwach przywiódł do kresu podróży. Aktea zaś, na widok stolicy świata, mus siała się wesprzeć o grobowiec, nogi się bowiem pod nią zachwiały od nawału wrażeń, jakie ją ogarnęły. Potem zwracając się do Pawła, rzekła:
— Ojcze! jam szła za tobą nie pytając, dokąd idziemy; lecz gdybym wiedziała, że do Rzymu... zdaje się, że nie miałabym odwagi.
— Nie idziemy do Rzymu — odparł starzec.
Po chwili ukazała się na drodze Appijskiej gromada jeźdźców. Sylas tedy zszedł na bok, udając się prawą stroną doliny, a Paweł i Aktea udali się za nim w milczeniu.
Szli między drogami Latyńską i Appijską, z których pierwsza wiodła do Morina przy jeziorze Albano, druga do świątyni Neptuna przy Antium. Po dwóch godzinach, zostawiwszy po prawej stronie świątynię Fortuny, a po lewej Merkurego, weszli w dolinę Egerji i postępowali czas pewien ponad brzegiem rzeczki Almon; potem zwróciwszy się znowu na prawo, mijali rzędy brył skalistych, zdających się oderwanemi, od góry jakiemś potężnem wstrząśnieniem i nagle znaleźli się u wnijścia do jaskini.
Sylas wszedł zaraz do niej, wzywając za sobą cichym głosem towarzyszy; ale Aktea wzdrygnęła się mimowoli na widok tego ciemnego otworu, który się zdawał paszczęką jakiejś bestji. Paweł uczuł na swem ramieniu jej rękę, jakby go chciała zatrzymać; zrozumiawszy jej obawę, rzekł:
— Nie lękaj się, moja córko, Pan jest z nami.
Aktea westchnęła, spojrzała raz jeszcze na niebo usiane gwiazdami i weszła ze starcem.
Po przejściu kilku kroków w tak głębokiej ciemności, że tylko głos Sylasa był wskazówką kierunku, ten ostatni zatrzymał się u podstawy podpierającego sklepienie filaru, wydobył krzesiwo, skrzesał ognia, zapalił od niego pochodnię, wydobytą z wydrążenia w skale i rzekł:
— Jużeśmy teraz bezpieczni. Chociażby wszyscy żołnierze Nerona nas ścigali, nie odnajdą tej kryjówki.
Aktea, spojrzawszy dokoła, w pierwszej chwili nic dostrzedz nie mogła; płomień pochodni, miotany silnym prądem powietrza, rzucał migotliwe i niepewne światło, które ślizgało się tylko po przedmiotach, nie oświecając ich wyraźnie; dopiero, gdy wiatr ustał i gdy wzrok przyzwyczaił się do zmroku, można było odróżnić nawet sklepienie tej rozległej jaskini, która to się zwężała, tworząc ciemny korytarz, to rozszerzała się w przestronne izby. Podróżni nasi szli wciąż za Sylasem, znającym snać doskonale miejscowość. Aktea postępowała z obawą, doznając dziwnego przygnębienia. Nagle stanęła przerażona, chwytając jedną ręką kraj płaszcza Pawła, a drugą wskazując mu długie rzędy grobów, wykutych w ścianach podziemia. Jednocześnie w głębi tych ponurych ścian ujrzeli kobiety w białych szatach, przesuwające się jak widma z pochodniami w ręku i dążące w jedną stronę. Po chwili usłyszeli śpiew chóralny, tak uroczy i słodki, że zdał się być pieniem aniołów. Tu i ówdzie lampy, przytwierdzone do słupów, zaczynały drogę rozjaśniać; groby ukazywały się coraz liczniej, coraz więcej przesuwało się cieniów, coraz wyraźniej wpadały w ucho śpiewy. Zbliżali się do podziemnego miasta, a jego okolice zaczynały zaludniać się żyjącymi i umarłymi. W wielu miejscach leżały rozsypane po ziemi lilje i róże, odpadłe od wieńców i smutnie więdnące zdala od powietrza i słońca. Aktea zbierała te biedne kwiaty, dzieci dnia i światła, jak ona i jak ona żywcem zagrzebane w grobie, a łącząc je z sobą, ułożyła bukiet bezwonny i blady, tak jak na szczątkach minionego szczęścia budujemy nadzieję przyszłości. Nakoniec, w zakręcie jednej z tysiąca dróg labiryntu, ujrzeli rozległą przestrzeń, jakby podziemną bazylikę, oświeconą lampami i pochodniami, napełnioną tłumem mężczyzn, kobiet i dzieci. Gromada młodych dziewic, okrtych długiemi, białemi zasłonami, napełniała sklepienia pieśniami, które Aktea już słyszała. Jakiś kapłan przygotowywał się do sprawowania obrzędu Bożych tajemnic, lecz zbliżywszy się do ołtarza, zatrzymał się nagle i obracając się ku wiernym, rzekł jakby w natchnieniu:
— Jest między nami godniejszy ode mnie do opowiadania wam Słowa Bożego, bo on je słyszał z ust samego Zbawiciela. Pawle, zbliż się i pobłogosław braci.
Wszystek lud, któremu oddawna zapowiedziano przybycie apostoła, pad! na kolana; chociaż była poganką Aktea, uczyniła to samo. Przyszły męczennik postąpił ku ołtarzowi.
Znajdowali się w katakumbach!...
Było to całe miasto pod innem miastem.
Ziemia, narody i jednostki podobne mają istnienie: ziemia ma okresy wstrząśnień, narody rewolucje, człowiek choroby; wszystko ma swe dzieciństwo, dojrzałość i starość; ich wiek różni się tylko rozmiarem czasu; pierwsza swe istnienie liczy na tysiące lat, drugie na wieki, ostatnie na dni.
W tym tak rozmierzonym okresie czasu są epoki przechodnie, a w nich spełniają się rzeczy niesłychane, które wynikając z przeszłości i przysposabiając przyszłość, badaniom wiedzy przedstawiają się pod postacią wypadków naturalnych, a oczom wiary — jak zrządzenia Opatrzności. Rzym znajdował się wówczas w jednej z tych tajemniczych epok i zaczynał doświadczać owych dziwnych wstrząśnień, poprzedzających zgon lub narodzenie mocarstw. Czuł on w sobie to dziecię nieznane, które miał wydać na świat, które już poruszało się głucho w rozległych jego wnętrznościach; dręczyła go śmiertelna omdlałość i jak pasujący się z gorączką, którego odbiegł sen i spoczynek, spędzał ostatnie lata swego pogańskiego istnienia już to w przystępach szału, już w bezwładnej odrętwiałości. Pod tę bowiem drgającą nad ziemią powierzchowną i zewnętrzną cywilizację, wkradł się pierwiastek nowy, podziemny, niewidoczny, niosący ze sobą zniszczenie i odrodzenie, śmierć i życie, ciemności i światło. Jakoż codziennie pod tym światem pogańskim, nad nim, dokoła niego, spełniały się wypadki, których on nie pojmował w swem zaślepieniu, a które poeci ogłaszali za cuda. Były to głosy podziemne i dziwne, które przypisywano bóstwom piekieł; nagłe znikania mężczyzn, kobiet, całych rodzin; ukazywania się ludzi, których miano za umarłych, a którzy wracali z królestwa cieniów grożąc i przepowiadając. Ów bowiem ogień podziemny wprawiał, w stan wrzenia, jakby ołów i złoto, wszystkie złe dobre namiętności; lecz złoto wsiąkało, a ołów zostawał na powierzchni. Katakumby stały się tem tajemniczem naczyniem zlewu, do którego kropla po kropli zgromadzał się skarb przyszłości.
Były to, jak wiadomo, rozlegle opuszczone kopalnie; cały Rzym, ze swemi domami, pałacami, teatrami, łaźniami, cyrkami, wodociągami, wyrósł z ich kamieni; z tych wnętrzności narodził się gród Romulusa i Scypiona. Lecz od czasów Oktawjusza, to jest od dnia, w którym marmur zastąpił kamień, echa tych przestronnych galeryj już nie powtarzały kroków pracujących robotników. Głaz miejscowy stał się zbyt pospolitym, cezarowie zażądali porfiru od Babilonu, granitu od Teb, miedzi od Koryntu. Zostały więc opuszczone, wyludnione, zapomniane podziemne Rzymu jaskinie, gdy zwolna i tajemniczo zaludnił je znowu rodzący się chrześcijanizm. Zrazu były kościołem, potem schronieniem, nakoniec miastem.
Gdy Paweł z Akteą zeszli do nich, były jeszcze wtenczas tylko schronieniem: wszystko, co było uciśnionem, nieszczęśliwem, potępionem, tam znajdowało przytułek, pociechę i grób. Całe rodziny kryły się w pieczarach, bo nowa wiara liczyła już tysiące wyznawców. Lecz wśród niezliczonych tłumów, zamieszkujących powierzchnię Rzymu, nikt nie zwracał uwagi na to podziemne wsiąkanie, które nie było jeszcze tak znacznem i tak widocznem, żeby się rzucało w oczy.
Nie należy jednak mniemać, aby życie pierwszych chrześcijan upływało wyłącznie na chronieniu się od prześladowań, które już ich wtedy straszliwie gnębiło. Żyli oni w ścisłej spójni, połączeni zakonem Chrystusowej miłości, broniąc się, ostrzegając przed niebezpieczeństwami i pomagając sobie wzajem. Wyznawcy, zamieszkujący w Rzymie, zmuszeni do tego zajęciem lub stosunkami, często doznawali ratunku od braci, kryjących się w katakumbach. Zdarzało się, że pod nogami zagrożonego przez pogan chrześcijanina otwierało się wejście do tajemnego korytarza, że więźniowie znikali z zamknięcia wraz z dozorcą swoim. Wówczas zaś, gdy na ratunek życia nie pozostawało czasu, gdy chrześcijanin stawał się męczennikiem, bądź przez uduszenie w więzieniu Tullusa, bądź przez ścięcie na placu publicznym, bądź przez strącenie ze skały Tarpejskiej, lub nakoniec przez ukrzyżowanie na Eskwilinie, kilku starców roztropnych, kilku śmiałych młodzieńców, a nawet kilka kobiet odważniejszych, przebywając krętemi ścieżkami górę Przeklętą, na którą wyrzucano trupy ludzi skazanych, aby zostały pożarte przez zwierzęta i drapieżne ptaki, unosiło pokaleczone ciała do katakumb, gdzie się stawały przedmiotem czci i poszanowania braci, którzy wobec ciał męczenników zachęcali się do wytrwania w wierze i przyrzekali tak żyć i umierać, jak żył i umierał na ziemi wybrany, który ich do nieba poprzedził.
Często się także zdarzało, że śmierć, znużona ciosami, wymierzanemi przy blasku słońca, nawiedzała katakumby dla wybrania tam jakiej ofiary; wówczas już nie matka, syn, małżonka traciła ojca lub męża, ale cała rodzina opłakiwała swe dziecię. Obwijano je wtedy całunem. Jeśli to była dziewica, wieńczono ją różami; jeśli mężczyzna lub starzec, kładziono mu palmę w rękę. Kapłan odmawiał nad ciałem ostatnią modlitwę, potem zwolna umieszczano je w wykutym zawczasu kamiennym grobie, gdzie miało spoczywać aż do zmartwychwstania.
Te właśnie groby widziała Aktea, wchodząc po raz pierwszy pod nieznane sklepienia; wówczas wzbudziły w niej przestrach głęboki, który się rychło zamienił na smętek. Młoda dziewica, jeszcze poganka sercem, ale już duszą chrześcijanka, niekiedy godziny całe wpatrywała się w te groby, na których matka, małżonka albo strapiona córka wyryły końcem noża imię ukochanej osoby, wraz z jakiemś religijnem godłem, lub zdaniem pobożnem, wyrażającem boleść lub nadzieję. Na wszystkich prawie był krzyż, to znamię poświęcenia się dla ludzi, przypominające im cierpienia Boga-Człowieka; potem jeszcze świecznik o siedmiu ramionach, oświecający kościół jerozolimski, albo gołębica arki, ta słodka posłanka miłosierdzia, przynosząca ziemi zerwaną w niebieskich ogrodach gałązkę oliwną; indziej widniał baranek, ryba, okręt, kotwica, palmy i inne godła chrześcijańskie.
Czasem wspomnienia szczęścia wracały do serca Aktei i wówczas szukała promieni światła dziennego, przysłuchiwała się odgłosom świata; siadłszy w miejscu ustronnem, wsparta o słup podziemia, ze złożonemi na krzyż rękami, z głową spuszczoną, okryta długą zasłoną, zdawała się grobowym posągiem i tylko westchnienie bolesne, wydzierające się z jej piersi, tylko drżenia nerwowe, wstrzą*sające jej ciałem, zdradzały istotę żyjącą. Wtenczas Paweł, który jeden tylko wiedział, co się działo w tej duszy, który był świadkiem, jak Chrystus przebaczył Magdalenie, poruczał czasowi i Bogu ukojenie jej strapień. Zwracał się też do dzieweczek chrześcijańskich i wskazując im zasmuconą postać Aktei, mówił do nich:
— Módlcie się za tę nieszczęsną, aby jej Pan przebaczył, aby się do was stała podobną i aby również się mogła modlić z wami.
Były mu posłuszne i czy to ich modły przenikały do niebios, czy też łzy łagodziły gorycz boleści, zawsze jednak młoda Greczynka doznawała ukojenia i coraz częściej łączyła się ze swemi towarzyszkami.
Gdy ukryci w katakumbach chrześcijanie oczekiwali triumfu swej wiary, krzepiąc się słodką nauką Mistrza i zaprawiając się nią do bohaterskich zapasów z pogaństwem, wypadki szybko się snuły nad ich głowami. Chwiał się w posadach cały świat pogański, jak człowiek pijany, a Neron, ów wódz naczelny wyuzdania i rozpusty, nasycał się ohydną rozkoszą, winem i krwią. Śmierć Agrypiny zerwała ostatnie wędzidło, które go hamowało od przebrania w ostatecznej mierze, bo zawsze się jej do pewnego stopnia obawiał; z chwilą więc, gdy zgasły płomienie jej stosu, zgasły w nim też wszelkie uczucia ludzkie, rozwiał się ślad sumienia. Z początku nie śmiał opuszczać Bauli, dręczyła go bowiem obawa — jakie skutki wywoła matkobójstwo. Chociaż w nic nie wierzył i wszystkiem pogardzał, zdało mu się jednak, że taka zbrodnia nie pozostanie bez zemsty, rozsroży na niego bogów i ludzi. Oczekiwał tedy w Bauli na nowiny, które mu mieli przynieść rozesłani gońce. Senat jednak okazał się tak znikczemniały, iż wysłał do niego świetną delegację z powinszowaniem, że uniknął nowego niebezpieczeństwa, oznajmując zarazem, iż nietylko Rzym, ale wszystkie miasta Italji składają w świątyniach dzięki bogom i radosne ofiary za cudowne ocalenie cezara.
Co do bogów, jeżeli wierzyć mamy Tacytowi, ci mniej się okazali pobłażający. Nie mogąc bowiem poruszyć wygasłego w matkobójcy sumienia, zesłali na niego bezsenność, podczas której z wierzchołka wzgórz pobliskich dolatywał go nieustannie dźwięk trąby, a od grobu matki dochodziły go jęki i złorzeczenia. Opuścił więc Bauli i udał się do Neapolu.
Tam znalazł Poppeę, a ta wzbudziła w nim znów nienawiść ku Oktawji, tej nieszczęśliwej siostrze Brytannika; biedne dziecko, bez względu, na jej miłość dziewiczą, wydarto narzeczonemu i rzucono w nienawistne jej objęcia Nerona; ta nieszczęśliwa małżonka, której żałoba zaczęła się z dniem wesela; która z pierwszem przestąpieniem progu mężowskiego, widzieć musiała morderstwo ojca i brata, i walczyć bezskutecznie z możniejszą współzalotniczką; która wreszcie, zdala od Rzymu, w dwudziestym roku życia, znosiła bez utys*kiwania wygnanie w ustroniach Kampanji, gdzie otoczona centurjonami i żołnierzami, wyczekującymi bezustannie rozkazu, znaku, skinienia, aby z dworzan stać się katami, przeczuciem swej doli oswajała się z myślą okropnej śmierci. Życie Oktawji, tak samotne, tak nieszczęśliwe i zapomniane, dręczyło jeszcze Poppeę, wśród jej władzy nieograniczonej i cudzołożnego przepychu, piękność bowiem, młodość i nieszczęścia Oktawji uczyniły ją popularną. Ubolewali nad nią Rzymianie tem uczuciem wrodzonem człowiekowi i dla cierpiącej niewinności; to współczucie, ta litość, była dla niej niebezpieczną, mogła ją raczej zgubić niż ocalić. Nie stała za nią siła, nie stała żadna moc obronna.
A jednak nawet Neron, mimo swej nienawiści dla Oktawji i nalegań Poppei, wahał się ze skazaniem jej na śmierć. Aż razu pewnego tłum zaczął się domagać powrotu Oktawji z wygnania. Posągi Poppei wywrócono i unurzano w błocie. Wnet zjawiły się straże, uzbrojone biczami i rozpędziwszy zuchwałych, ustawiły wizerunki Poppei na podstawach. To sztucznie wywołane zaburzenie trwało przez godzinę i kosztowało miljon sestercyj; wart był tej sumy cel pozbycia się rywalki.
Poppea z Rzymu przybyła do Neapolu, mówiąc, że uciekła od morderców, zapłaconych przez Oktawję. Zachwycająca w zmyślonym przestrachu, padła na kolana przed Neronem, a ten posłał Oktawji rozkaz zadania sobie śmierci.
Napróżno biedna wygnanka chciała się wyrzec godności, poprzestając na tytułach wdowy i siostry cezara; napróżno wzywała imienia Germaników, wspólnych jej i Neronowi naddziadów; napróżno wzywała imienia Agrypiny, która dopóki żyła, nad jej bezpieczeństwem sama czuwała troskliwie. Nic nie ugięło nieludzkiego wyroku. Gdy zaś nie miała odwagi zadać sobie ciosu, związano jej ręce, w czterech miejscach otworzono żyły, potem przecięto wszystkie arterje, a gdy jeszcze nie uchodziła krew, skrzepła z przestrachu, uduszono ją w parze wrzącej kąpieli. Aby zaś rywalka nie przypuszczała, iż ją łudzono wydaniem na śmierć jakiej podstawionej ofiary, odcięto, zamordowanej głową od ciała i zaniesiono Poppei, która ją położyła na kolanach, otworzyła powieki, a widząc groźbę w tem lodowatem i zmartwiałem spojrzeniu, przekłuła oczy złotemi szpilkami, które tkwiły w jej włosach.
Nakoniec Neron powrócił do Rzymu. Wyuzdane jego szaleństwo doszło do najwyższego stopnia.
Odbywały się igrzyska, na których senatorowie walczyli zamiast gladjatorów; zapasy śpiewu, poda czas których śmiercią karano tych, co niedosyć przyklaskiwali cezarowi; pożar, który strawił połowę Rzymu, a któremu Neron przypatrywał się, klaszcząc w ręce i śpiewając przy lutni rapsody Homera o zburzeniu Troi. Zrozumiała wreszcie sama Poppea, że czas było powstrzymać szaleństwa kochanka; że tak niesłychane, tak potworne wybryki mogły jej wpływ podkopać i rozwiać.
Pod pozorem więc ciąży, wymówiła się od udania się do teatru w dniu, w którym miał śpiewać sam Neron. Odmowa do żywego obraziła artystę; prośbę zamienił na rozkaz. Odmówiła znowu ufna w swe wdzięki, a rozwścieczony Neron zabił ją silnem uderzeniem nogi.
Potem sam wszedł na mównicę i wygłosił mowę żałobną. Nie mogąc chwalić cnót znanej z rozpusty kochanki, chwalił jej piękność. Sam też następnie wymyślił dla niej obrzęd pogrzebowy. Nie kazał ciała jej palić na stosie, natomiast polecił je zabalsamować wzorem władców Wschodu. Zapewnia Plinjusz, że przez rok cały nie wydaje tyle kadzideł i mirry Arabja, ile spalił ich cezar na pogrzebie tej, która kazała kuć złotem swe muły i zużywała codziennie mleka pięciuset oślic na kąpiele.
Neron zaś szalał coraz bardziej. Doszło do tego, że oskarżył chrześcijan o własne swe zbrodnie i nowe, niesłychane nastały prześladowania. Ale wraz z niemi gorliwość katechumenów wzrastała, niebezpieczeństwa ją podsycały. Codziennie no» wym wdowom i nowym sierotom nieść trzeba było słowa pociechy; co noc chronić nowe ciała od drapieżnych zwierząt i ptaków. Spostrzegł Neron, że ciała zamordowanych chrześcijan znikają, urządził tedy w bliskości Eskwilinu zasadzkę. Jakoż jednej nocy gdy Paweł wiódł kilku chrześcijan dla zabrania do katakumb zwłok męczenników, został wraz z towarzyszami schwytany i uwięziony.
Jeden tylko Sylas ocalał i on to przyniósł do katakumb żałosną wieść. Właśnie wierni odprawiali modły. Przyniesiona przez Sylasa wiadomość jak gromem raziła wszystkich. Padli też na kolana, zwracając się do Pana o ratunek dla świętego apostoła i jego towarzyszy. Aktea tylko nie uklękła, bo Chrystus nie był jeszcze jej Bogiem. W rozgoryczeniu zaczęto ją oskarżać o niewdzięczność. Ona jednak nakazała milczenie, a gdy się uciszono, rzekła:
— Jutro pójdę do Rzymu i będę się starała ocalić Pawła.
— Ja zaś — zawołał Sylas — dziś tam powracam aby umrzeć z nim razem, jeśli starania twoje pozostaną bez skutku.
Nazajutrz rano, Aktea wyszła z katakumb i udała się do Rzymu, aby spełnić przyrzeczenie. Szła sama, okryta stolą od szyi do nóg, z zasłoną zwaną rico na twarzy; za pasek zatknęła krótki i ostry sztylet, bo chciała być uzbrojoną na wypadek zniewagi jakiego pijanego obywatela, albo żołnierza. Gdyby nie zdołała uwolnić Pawła, po*stanowiła prosić o pozwolenie odwiedzenia go w więzieniu; wtedy da mu ten sztylet, by mógł uniknąć kary hańbiącej i srogiej. Była bowiem jeszcze dziewicą Achai, urodzoną na kapłankę Djany lub Minerwy, wychowaną w wyobrażeniach i przykładach pogańskich. Miała wciąż przed oczyma czczony przez starożytnych wzór Annibala,
wypijającego truciznę, Katona, otwierającego swe żyły i Brutusa, rzucającego się na ostrze miecza. Nie wiedziała, że nowa religja potępiała samobójstwo jako grzech, a męczeństwo podnosiła jako cnotę; że to, co za hańbę poczytywali poganie, było świętością w oczach prawowiernych.
Zbliżywszy się do bramy Metrovji, za którą sięgała aż do Rzymu dolina Egerji, uczuła drżenie tak silne i serce tak mocno uderzać jej zaczęło, że musiała wesprzeć się o drzewo, by nie upaść. Miała zobaczyć Nerona, którego nie widziała od owych wspaniałych uroczystości Minerwy, które zakończyły się tak straszliwie. Czy dziś znajdzie Lucjusza, czy cezara? świetnego zwycięzcę igrzysk, czy okrutnego władcę Rzymu? kochanka czy sędziego? Rozważając odrętwienie, w jakie zapadła podczas długiego pobytu w katakumbach, zrozumiała, że było ono skutkiem posępnego otoczenia, ponurej atmosfery, owego zimna, milczenia i ciemności, gdyż teraz, skoro się znalazła wśród gwaru świata, wśród powietrza, nasyconego wonnościami kwiatów, wśród blasków słonecznych, uczuła się jakby odrodzoną, jakby budziło się w niej życie i miłość.
Wszystko zresztą, co się działo na powierzchni ziemi, miało w katakumbach odgłos bardzo słaby, niewyraźny, jakby odległego echa. Wiedziała tedy Aktea o zamordowaniu Oktawji i o śmierci Poppei, ale powierzchownie. Zbrodnie te nie mogły jej dojść w całej swej okropności, bo prawda znana była wtedy jedynie ich wykonawcom, historja dopiero znacznie później miała je we właściwem oświetleniu przekazać potomności. Wiedziała przeto Aktea tylko, że cezar nie miał teraz żony ani kochanki, a to ją ożywiało nadzieją, iż może znajdzie u niego zakątek w sercu; oddźwięk tej miłości, jaka wypełniała całą jej duszę.
Pod wpływem tych myśli, przyszła do siebie i wkroczyła już śmielej do miasta. Był wtedy piękny i ciepły poranek lipcowy, XV Kalendów, a dzień ten zaliczano do szczęśliwych. Godzina druga ranna, odpowiadająca naszej siódmej, również była szczęśliwą. Ulice miasta przedstawiały niezwykle ożywiony widok. Wypełniały je odświętnie przybrane tłumy, dążące spiesznie ku Forum, jakby na zapowiedziane widowisko lub uroczystość.
Aktea, porwana falą tłumu, szła za wszystkimi, była to bowiem droga prowadząca do Palatynu, a tam spodziewała się zobaczyć Nerona. Zatopiona w uczuciach, rozbudzonych tem oczekiwanem spotkaniem, szła nie zwracając uwagi na to, co się dokoła niej działo; dążyła długą ulicą, ciągnącą się między Celiusem i Awentynem, nie widząc nawet, że rozesłano na niej wzorzyste kobierce i rozsypano kwiaty. Dopiero zbliżając się do Palatynu spostrzegła, że posągi bogów przystrojone były w szaty świąteczne, a ich czoła opasane wieńcami z liści dębowych i laurowych. Zwróciwszy się potem na prawo, znalazła się na drodze Świętej, którą przebywała triumfalnie po raz pierwszy wjeżdżając do Rzymu. Ciżba ludu coraz się skwapliwiej tłoczyła, kierując się ku Kapitolowi, gdzie przygotowywano jakąś wspaniałą uroczystość. Lecz co mógł ją obchodzić Kapitol? Szukała Lucjusza, a ten mieszkał w Złotym Pałacu. Doszedłszy do świątyni Remusa i Romulusa, skierowała się na lewo, szybko minęła świątynię Vesty i Jowisza Statora, weszła na schody, wiodące do Palatynu i znalazła się pod przysionkiem Złotego Pałacu.
Tu spostrzegła coś niezwykłego. Wspaniałe łoże, okryte purpurą tyryjską, bramowaną złotem, stało przed drzwiami atrium; wspierało się ono na podstawie z kości słoniowej, wysadzanej szyldkretem, a draperje atalickich materyj, osłaniając je, tworzyły jakby rozległy namiot. Aktea zadrżała, krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło, ciemny obłok zasłonił oczy. To łoże, wystawione przed oczy ludu, było łożem małżeńskiem cezara. Nie chciała jeszcze wierzyć. Zbliżywszy się do niewolnika, spytała się: co znaczyła ta wystawa. Odpowiedział jej, że to łoże Nerona, którego zaślubiny odbywały się w tej chwili w świątyni Jowisza Kapitolińskiego.
Wówczas w duszy młodej dziewczyny z całą siłą odżyła gwałtowna namiętność. Zapomniała o wszystkiem: o katakumbach, które jej dały schronienie, o chrześcijanach, którzy w niej położyli nadzieję, o niebezpieczeństwie Pawła, który ją uratował i któremu teraz była obowiązaną się wywzajemnić; chwyciła sztylet, który miał być obroną jej czci i przebiegłszy schody, z piersią wezbrana zazdrością, rzuciła się ku Kapitolowi, aby zobaczyć nową rywalkę, która jej wydarła serce kochanka w chwili, gdy je odzyskać miała nadzieję.
Tłok był ogromny, jednak z tą siłą, jaką daje namiętność, otwierała sobie przejście w ciżbie, bo chociaż nie widać było jej twarzy, okrytej zasłoną, każdy jakby przeczuwał, że ta kobieta, o pewnym i szybkim kroku, zmierzała do celu ważnego i trzeba ustąpić jej z drogi. Szła więc wciąż drogą Świętą, aż do łuku Scypiona, potem zwracając się krótszem przejściem między więzieniem publicznem i świątynią Zgody, wbiegła do świątyni Jowisza Kapitolińskiego.
U stóp posągu boga stali narzeczeni. Dziesięciu świadków, liczba wymagana przez prawo, wybrani z grona najszlachetniejszych patrycjuszów, siedzący na krzesłach, obitych runem owiec ofiarnych otaczało ich wkrąg. Ponieważ narzeczeni mieli twarze okryte zasłoną, Aktea nie mogła zrazu poznać nowej wybranki cezara. Ale w tejże chwili wielki kapłan, wespół z flaminem Jowisza, odbywszy libację z mleka i wina osłodzonego miodem, zbliżył się do cezara i rzekł:
— Lucjuszu-Domicjuszu-Klaudjuszu Neronie, daję ci Sabinę; bądź jej małżonkiem, przyjacielem, opiekunem i ojcem; czynię cię panem jej majątku i powierzam ją dobrej twej wierze.
\
To rzekłszy, złączył ręce małżonków i podniósł zasłonę nowozaślubionej, aby każdy mógł powitać żonę cezara.
Aktea słyszała imię Sabiny, wypowiedziane przez arcykapłana, nie dowierzała jednak, sądziła, że ją słuch myli, że Neron nie mógł się poniżyć do tego stopnia, by poślubić niewolnicę; lecz gdy arcykapłan odsłonił twarz poślubionej, wszelka wątpliwość znikła. Była to istotnie siostra Sporusa; cezar ją uroczyście pojął za małżonkę wobec bogów i ludu...
Teraz dopiero zrozumiała Koryntjanka dziwne uczucie, jakiego zawsze doświadczała dla tej tajemniczej istoty: był to ów wstręt, owo przeczucie nienawiści, które kobiety mają dla tych, co się stać mogą kiedyś ich rywalkami. Neron zaślubiał tę dziewczynę, którą jej kiedyś darował, która jej kiedyś służyła, była jej niewolnicą — która może nawet i wtenczas dzieliła już z nią miłość kochanka — nad którą miała prawo życia i śmierci, a której nie zdusiła jak węża, co miał kiedyś pożerać jej serce. To niepodobna! Drugi raz zwróciła na nią oczy. Ale kapłan się nie pomylił, nie pomyliła się i ona — była to niewątpliwie Sabina — Sabina w ubraniu nowozaślubionej: w tunice białej, ozdobionej wstęgami, przepasana paskiem z wełny owczej, który sam tylko małżonek miał prawo rozerwać. We włosach miała złoty dziryt na pamiątkę porwania Sabinek, a na ramionach zasłonę płomienistego koloru, ową weselną ozdobę, którą jedynie w dzień ślubu przywdziewały Rzymianki, upatrując w niej wróżbę błogiego pożycia, ponieważ był to strój żon kapłanów, którym prawo nie dozwalało rozwodu.
Nowożeńcy powstali i wyszli ze świątyni. U drzwi czekało na nich czterech obywateli ze stanu rycerskiego, niosących bóstwa, opiekujące się małżeństwami i cztery dostojne patrycjuszki, trzymające w rękach pochodnie z drzewa sosnowego. Tygellin oczekiwał ich na progu z posagiem nowozaślubionej. Neron przyjął go, włożył na głowę Sabiny wieniec, na ramiona płaszcz żon cezarów, wsiadł do otwartej lektyki i ucałował żonę w oczach ludu, który na ten widok zaczął klaskać rozgłośnie życzyć małżonkom licznego potomstwa.
Aktea szła za pochodem, sądząc, że się udawał do Pałacu Złotego. Ale orszak, opuściwszy Kapitol, skierował się ku Vicus Tuscus, przebył Velabrium, plac Argilety i przez bramę triumfalną, udał się na pole Marsowe. Cezar bowiem chciał całemu Rzymowi ukazać swą nową małżonkę. Prowadził na Forum Olitorium, do teatru Pompejusza, do portyków Oktawji, słowem w miejsca najliczniej uczęszczane.
Aktea szła wszędzie za niemi: na place targowe, do świątyń na przechadzki publiczne. Na wzgórzach ogrodów został zastawiony wspaniały obiad. Tam stała wsparta o drzewo przez cały czas weselnej uczty. Wracali potem przez Forum Cezara, gdzie Senat oczekiwał nowożeńców. Słuchała mów wygłaszanych ukryta za posągiem dyktatora. Dopiero wieczorem orszak udał się ku Złotemu Pałacowi, cały dzień była na nogach, bez żadnego posiłku, nie czując głodu, pragnienia, ani znużenia, płonąc ogniem, który trawił jej całą istotę.
Gdy orszak wszedł do pałacu cezara, Aktea dostała się tam bez trudności, bo Neron w przeciwieństwie do Tyberjusza, nie obawiał się ludu. Jego rozrzutność, igrzyska, widowiska, nawet jego okrucieństwa, które dosięgały przeważnie tylko głowy dostojne i nieprzyjaciół religji pogańskiej, zjednały mu popularność tego zdemoralizowanego ludu, który żył tylko hasłem: panem et circenes! Kto jego pożądania zadawalał, mógł się cieszyć względami.
Aktea znała rozkład pałacu, bo nieraz przebiegała z Lucjuszem te komnaty. Jej biała zasłona i suknie, dawały jej pozór uczestniczki orszaku weselnego. Nikt też nie zwrócił na nią uwagi, mogła więc, gdy cezar udał się z małżonką do triclinium na posiłek wieczorny, dostać się niepostrzeżenie do małżeńskiej komnaty, gdzie zostało odniesione łoże.
Przebyła tam już dwie godziny, ukryta za draperjami loża, nieruchoma, niema, tłumiąc oddech w piersi. Nie wiedziała, nie zdawała sobie sprawy, po co tu przyszła, ale przez te dwie długie godziny, dłoń jej ani na chwilę nie opuściła rękojeści sztyletu. Nakoniec usłyszała lekkie kroki, a po chwili drzwi się otworzyły i Sabina wiedziona przez Kolwię Kryspinellę, która jej służyła za matkę, jak Tigellin za ojca, weszła, do komnaty w swym weselnym stroju, już jednak bez paska, który Neron rozerwał podczas wieczerzy. Kolwia zaczęła rozwiązywać sploty jej warkoczy, utrefionych nad głową w kształcie wieży, a gdy włosy rozpłynęły się na ramiona, zdjęła z niej flammeum i rozwiązała zwierzchnią szatę. Sabina została tylko w spodniej tunice.
Rzecz dziwna: w miarę jak z rywalki znikały kolejno suknie, zaczęła się ona w oczach Aktei przeobrażać, aż wreszcie Koryntjanka ujrzała przed sobą Sporusa w tej samej postaci, w jakiej go po raz pierwszy zobaczyła, gdy schodził z okrętu i szedł przy Lucjuszu w swej krótkiej, przejrzystej tunice, z ramionami nagiemi i rozpuszczonemi włosami. Byłże to sen — czy jawa? Czy brat i siostra jedną stanowili istotę? czy też rozum straciła Aktea?
Kolwia przybrawszy zagadkową postać, skłoniła sięjej, a gdy tamta dziękowała za pomoc patrycjuszce, Aktea poznała głos Sporusa, tak jak niedawno poznała głos Sabiny. Nakoniec Kolwia wyszła.
Nowozaślubiona, zostawszy sama, obejrzała się na wszystkie strony, a sądząc, że nikt jej nie widzi, opuściła ręce z wyrazem znużenia, westchnęła, z oczu jej płynąć zaczęły strumienie łez; potem z uczuciem głębokiej odrazy zbliżyła się do łożnicy. Zaledwie jednak stąpiła na pierwszy stopień, cofnęła się, wydając przeraźliwy krzyk, spostrzegła bowiem, wśród zwojów purpurowej kotary, wybladłą twarz Aktei, która widząc się odkrytą, jednym skokiem, jak tygrysica, rzuciła się na rywalkę. Tamta zbyt była słabą istotą, by mogła uciekać lub się bronić; padła więc na kolana, wyciągając ręce i ze drżeniem patrząc na błyszczące ostrze sztyletu; po chwili promień nadziei ożywił jej oczy.
— Czyś to ty, Akteo? ty? — zapytała.
— Tak jest, to ja! — odparła. — Ale kto ty jesteś? Czyś Sabina, czyś Sporus? Czyś mężczyzna, czy kobieta?... Mów! odpowiadaj...
— Niestety! niestety — szepnął eunuch, padając u nóg Aktei — nie jestem ani jednem ani drugiem.
I zemdlał.
Aktea zdumiona opuściła sztylet.
W tej chwili drzwi się otworzyły i do komnaty weszli niewolnicy, aby ustawić dokoła łoża posągi bóstw małżeńskich. Spostrzegłszy zemdlonego Sporusa, nachyloną nad nim kobietę, bladą, z płonącym wzrokiem, a obok leżący sztylet, domyślili się zamachu. Porwali tedy Akteę i wtrącili do lochów pałacu, obok których przechodziła niedawno, gdy ją Lucjusz przywołał do siebie, a skąd ją tak żałosne wówczas dochodziły skargi.
Znalazła się tam razem z Pawłem i Sylasem.
— Czekałem na ciebie — rzekł Paweł.
— Ojcze — zawołała — przybyłam do Rzymu, aby cię ratować...
— I nie mogąc tego dokonać, przychodzisz śmierć ze mną podzielić?
— Nie ojcze — westchnęła zawstydzona — nie, jam zapomniała o tobie. Jam niegodna, abyś mnie córką swą nazywał. Jestem nieszczęsną, szaloną istotą, nie zasługującą ani na litość, ni na przebaczenie.
— Kochasz go więc zawsze?
— Nie, już go nie kocham, mój ojcze, bo niepodobna, bym go jeszcze kochała. Jestem tylko obłąkana, opętana... Któż mi rozum powróci? Niema takiej mocy, takich zaklęć, któreby zdolne były to uczynić...
— Przypomnij sobie dziecię niewolnika: kto leczy ciało, ma także moc uzdrawiania duszy.
— Zapewne, ale dziecię niewolnika brak wiary zastępowało niewinnością, a ja nie mam jeszcze wiary i nie mam już niewinności.
— A jednak, jeżeli możesz czuć żal i skruchę, nie jesteś jeszcze zgubioną — zauważył apostoł.
— Nie wiem! nie wiem! — szepnęła z powątpiewaniem.
— Zbliż się do mnie — rzekł Paweł, siadając na wystającym z ziemi głazie — będę ci mówił o twoim ojcu.
Aktea padła na kolana, głowę wsparła na ramieniu starca, on zaś przez całą noc pobudzał ją do skruchy i nauczał. Łkaniem tylko odpowiadała mu pokutnica, lecz gdy ranek zajaśniał, gotową była do przyjęcia Chrztu Ś-go.
Prawie wszyscy więźniowie, zamknięci z Pawłem i Sylasem, byli to chrześcjanie z katakumb; znali tedy Akteę, widzieli jej cnoty, ale nie znali jej błędów. Teraz przez całą noc zasyłali modły do Boga, aby promieniem wiary obdarzał biedną pogankę; radość przeto ich ogarnęła, gdy im apostoł oznajmił, że Bogu przybyła jedna więcej służebnica.
Nie ukrywał przed Akteą, że tytuł chrześcjanki wielkich od niej ofiar wymaga, musi się zrzec ziemskiej miłości, a w danym razie poświęcić nawet życie. Codzień z lochu zabierano kilku więźniów, skazanych na śmierć krzyżową lub na arenie cyrku. Uprzedził przeto Paweł Akteę, że wraz z nową wiarą, przyjmuje zobowiązanie męczeństwa.
Wiedziała zatem, co ją czeka, czuła też, że poświęceniem życia okupi niedostateczną znajomość nowej wiary. Już zresztą dawno wiarę tę ceniła; przekonywała się bowiem z dniem każdym, że pogaństwo jest źródłem złego, gdy chrześcjaństwo krzewi cnoty. Zresztą nie mogąc żyć przy Neronie, pragnęła umrzeć z Pawłem.
Apostoł nie zwlekał z udzieleniem Aktei chrztu. Towarzysze niedoli otoczyli ją kołem, ona zaś uklękła wśród nich, na smudze światła, które przedzierając się przez zakratowane okienko, padało na wilgotną ziemię lochu. Paweł stał nad nią, modląc się z rękami podniesionemi, a Sylas schylony trzymał w ręku naczynie z wodą święconą i pęk zielonego bukszpanu. Gdy Aktea kończyła akt apostołów, to starożytne credo, które do dni naszych pozostało bez zmiany wyrazem wiary, drzwi się otworzyły z wielkim łoskotem, ukazali się żołnierze,, a na ich czele Anicetus, który uderzony dziwnym widokiem więźniów, modlących się na kolanach, stanął milczący i nieruchomy na progu.
— Czego chcesz? — zapytał Paweł.
— Przychodzę po tę dziewicę — odparł Anicetus, wskazując Akteę.
— Ona nie pójdzie za tobą — rzekł Paweł — bo nie masz do niej żadnych praw.
— Ona należy do cezara — zawołał Anicetus.
— Mylisz się — zaprzeczył Paweł, który właśnie wylał wodę świętą na głowę Aktei i wymówił słowa obrzędu — ona należy już do Boga.
Aktea wydała krzyk i zemdlała, uczuła bo» wiem, że Paweł powiedział prawdę i że słowa obrzędu już ją na wieki rozdzieliły z Neronem.
— Ciebie więc zaprowadzę do cezara w jej miejsce — rzekł Anicetus, dając znak żołnierzom, aby pochwycili Pawła.
— Czyń, co ci się podoba — odparł apostoł — jestem gotów na wszystko, bo wiem, że czas nadszedł, abym zdał sprawę w niebie z mego posłananictwa na ziemi.
Paweł, stawiony przed cezara, został skazany na ukrzyżowanie. Powołał się jednak na obywatelstwo rzymskie i gdy się przekonano, że istotnie, jako mieszkaniec miasta Torres w Sycylji, posiada ten przywilej, zmieniono mu karę krzyża na karę miecza i ścięto na Forum.
Z niecierpliwością oczekiwano zapowiedzianych igrzysk. Ze wszystkich bowiem widowisk, jakiemi edylowie, pretorowie i cezarowie zabawiali lud, do najulubieńszych należały łowy dzikich zwierząt i walki gladjatorów. Ongi były one urządzane oddzielnie, ale Pompejusz powziął myśl łączenia ich z sobą i podczas drugiego swojego konsulatu, z okazji poświęcenia świątyni Wenery Zwycięskiej, urządził walkę dwudziestu dzikich słoni z Getulami, uzbrojonymi w dziryty. Wprawdzie znacznie dawniej, jak świadczy Tytus Liwjusz, w jednym dniu zabito sto czterdzieści dwa słonie w cyrku; ale zwierzęta te, zdobyte w bitwie z Kartagińczykami, których Rzym, wówczas przezorny, a ubogi, ani chciał karmić, ani oddać sprzymierzeńcom, zostały pozabijane grotami i strzałami przez widzów, siedzących na ławach amfiteatru. W ośmdziesiąt lat później, roku 523 od założenia Rzymu, Scypion Nazika i P. Lentulus wystawili w cyrku sześćdziesiąt trzy afrykańskie pantery i już zdawało się, że Rzymian nie zobojętnieli dla tego rodzaju widowisk, gdy Segurus rozbudził ich zajęcie występując z nowością: napełnił amfiteatr wodą i do tego udanego morza wpuścił dwa dziesiątki hipopotamów i trzydzieści krokodylów. Pretor Sylla, poświęcił na łowy sto lwów, Pompejusz trzysta piętnaście, a Juljusz Cezar czterysta; nakoniec August, który dziedziczył po Oktawjuszu nieco krwawych jego skłonności, kazał zabić na arenie trzy tysiące pięćset lwów, tygrysów i panter. O niejakim P.
Soewiljuszu to tylko zostało wspomnienie, że urządził widowisko, podczas którego zabito trzysta niedźwiedzi, tyleż panter i lwów, sprowadzonych z pustyń afrykańskich. Z biegiem czasów na arenach zabijano coraz większe ilości dzikich bestyj. Tytus, w czasie jednych łowów, wystawił na zabicie aż pięć tysięcy wszelkiego rodzaju zwierząt.
Ale Neron przeniósł wszystkich przepychem i urozmaiceniem igrzysk. Oprócz pieniężnych haraczów, nałożonych na prowincje podbite, Nil i pustynie, woda i piaski, płaciły mu daniny ze lwów i tygrysów, panter i krokodylów. Co do gladjatorów, jeńcy wojenni i chrześcijanie zastępowali ich dostatecznie; zbywało im wprawdzie na zręczności, jaką się odznaczali szermierze zawodowi, ale przewyższali tych ostatnich odwagą, dochodzącą nieraz do bohaterstwa. Umieli umierać wspaniale, a tego właśnie żądał lud.
Cały więc Rzym zgromadził się w cyrku. Tym razem pełną dłonią zaczerpnięto w pustyniach i więzieniach: tyle było dzikich zwierząt i ofiar ludzkich, że całą dobę trwać miały igrzyska. Neron nadto przyrzekł nowym sposobem oświecić cyrk, za co został powitany grzmiącemi oklaskami. Ukazał się przybrany, jak Apollo, miał więc, jak bóg pityjski, łuk i strzały. W przerwach bo*wiem zapasów, pragnął się popisywać jako łucznik. Przeniesiono z lasu Albano do Rzymu kilkaset drzew, wyjętych z korzeniami i wkopano wśród areny; na drzewach tych siedziały pawie i oswojone bażanty, których jaskrawe i błyszczące jak drogie kamienne pióra, stanowiły wyraźny cel dla cezara. Zdarzało się też, że Neron, litując się nad jakim ranionym lub karcąc niedołężnego szermierza bądź zwierza, niezbyt zajadle rozszarpującego ofiary, godził ich śmiertelną strzałą lub włócznią.
Jednocześnie z przybyciem cezara do cyrku, gladjatorowie ukazali się na arenie. Ci, co mieli rozpoczynać zapasy, byli własnością bogatych patrycjuszów. Ponieważ jednak igrzyska zapowiedziano jako szczególnie uroczyste, przeto kilku młodych patrycjuszów zmieszało się z gladjatorami, chcąc przez to przypodobać się władcy. Mówiono, że dwaj z nich, przyszedłszy do nędzv przez rozpustę, wynajęli się, jeden za dwieście pięćdziesiąt, drugi za trzysta tysięcy sestercyj.
Gdy Neron wchodził do cyrku, gladjatorowie znajdowali się już w szrankach, oczekując na znak, a tymczasem próbowali sił, jak gdyby zapas, które mieli stoczyć, były tylko prostem ćwiczeniem w sztuce szermierczej. Lecz zaledwie rozległy się wołania: — Cezar! Cezar! — i nowy Apollo zasiadł w swej loży, umieszczonej naprzeciw westalek, przełożeni igrzysk niezwłocznie rozdali gladjatorom wyostrzoną broń zamiast tępej, którą staczali próbne walki. Otrzymawszv oręż, przemaszerowali przed Neronem, podnosząc swe miecze ku niemu, aby się upewnił, czy były dostatecznie wyostrzone, co mógł łatwo wykonać schylając się, loża bowiem jego o dziesięć stóp tylko była wzniesiona ponad szranki.
Przedstawiono teraz cezarowi listę szermierzy, prosząc go, by oznaczył porządek zapasów. Zadecydował on, że retiarius i mirmillo wystąpią pierwsi; potem walczyć będą dwaj dimacharij; nakoniec dwaj andabates. Okres pierwszy widowiska zamknąć miało rzucenie dwóch chrześcijan, mężczyzny i kobiety, na pożarcie dzikim bestjom.
Lud oklaskiem przyjął ten program części pierwszej widowiska, która miała trwać do południa. Przez drzwi z dwóch przeciwnych stron cyrku wystąpili dwaj pierwsi gladjatorowie.
Byli to, zgodnie z zapowiedzią, mirmillo i retiarius. Pierwszy, którego zwano także secutor, ponieważ częściej ścigał niż był ścigany, odziany był w krótką tunikę jasnozielonego koloru w srebrne pręgi poprzeczne, objętą pasem miedzianym z koralową ornamentacją; miał także koturny z niebieskiej skóry, a prawą jego nogę ozdabiał nagolennik spiżowy od kostki aż do kolana; na głowie miał hełm, wyrobiony w kształcie łba żubrzego z długiemi rogami, u lewego ramienia wielką, okrągłą tarczę, w prawej ręce dziryt i wykładaną ołowiem maczugę. Było to uzbrojenie Gallów.
Retiarus trzymał w prawej ręce sieć a w lewej, bronionej małym puklerzem, długi, ostry, stalowy trójząb, osadzony na kiju klonowym; miał tunikę z sukna niebieskiego, nagolennik ze złoconego spiżu; twarzy nie osłonił; głowę przykrył czapką z niebieskiej wełny, przy której wisiała złota siatka.
Dwaj przeciwnicy zbliżali się ku sobie nie w prostej linji, lecz kołując. Retiarius trzymał sieć przygotowaną, a mirmillo potrząsał dzirytem. Gdy retiarius spostrzegł się dość blisko zapaśnika skoczył naprzód i rzucił na niego rozwiniętą sieć, ale żadne z jego poruszeń nie uszło uwagi mirmillona, który zręcznie cofnął się w tył tak, że sieć upadła u jego nóg, on zaś, zanim retiarius zdołał zasłonić się tarczą, cisnął w niego swój dziryt. Lecz i retiarius miał się na baczności, schylił się i pocisk, wymierzony w piersi, zdjął tylko z głowy wytworną ozdobę.
—Wówczas retiarius, chociaż uzbrojony trójzębem, zaczął uciekać, wlokąc sieć za sobą, broni swej mógł bowiem użyć dopiero po oplątaniu nieprzyjaciela siecią. Mirmillo pognał za nim, ale pogoń utrudniała mu ciężka maczuga i to, że przez małe otwory w przyłbicy nie mógł dobrze widzieć. Retiarius tedy miał czas znów przygotować do rzutu sieć i zarazem osłonić się od przewidywanych ciosów.
Tymczasem secutor podjął swój dziryt i czapkę przeciwnika, którą zawiesił jako łup u pasa. Każdy z walczących znalazł się więc ze swoim orężem. Tym razem walkę rozpoczął mirmillon; dziryt, wyrzucony całą siłą prawicy, ugodził w tarczę przeciwnika; przebił pierwszą blachę spiżową, potem siedm ją powlekających rzemieni i zranił go w piersi.
Widzowie mniemając, że to cios śmiertelny, wołać zaczęli:
— Habet! habet!
Ale retiarius, odejmując od piersi puklerz, w którym tkwił dziryt, pokazał, iż zaledwie lekko został draśnięty. Na ten widok cały amfiteatr zabrzmiał okrzykami radości, obawiano się bowiem zbyt krótkich zapasów. Gladjatorów, którzy odrazu zadawali ciosy śmiertelne, godząc w głowę przeciwnika — choć nie było to wzbronione — nie obdarzano oklaskami, przeciwnie, lżono ich i usuwano wzgardliwie z areny.
Teraz zaczął uciekać mirmillon, bo jego maczuga, oręż straszny, gdy ścigał rozbrojonego ze swej sieci retiariusa, stawała się prawie bezużyteczną, gdy tamten miał sieć w gotowości; zbliżając się bowiem do przeciwnika, aby go uderzyć, musiał się jednocześnie wystawić na sploty sieci.
Ucieczka odbywała się według wszelkich prawideł, bo i ona była sztuką. Lecz i tym razem wielką dla mirmillona przeszkodą był hełm, a raczej przyłbica, rychło też retiarius tak się do niego zbliżył, że rozległy się z ław widowni krzyki, ostrzegające Galla, by się miał na baczności. Spostrzegł, że będzie zgubiony, jeżeli się jak najprędzej nie pozbędzie hełmu, który był mu teraz tylko zawadą; nie przestając więc biec, odpiął żelazną sprzączkę i zerwawszy hełm z głowy, rzucił daleko od siebie. Poznano wówczas ze zdziwieniem młodzieńca z najszlachetniejszej familji rzymskiej, nazwiskiem Festus, który przywdział hełm z przyłbicą więcej dla zamaskowania się, niż dla obrony. Odkrycie to sprawiło, iż z nierównie większem zajęciem śledzono teraz przebieg walki.
Odtąd młody patrycjusz widoczną zaczął brać przewagę w pogoni za nieprzyjacielem, któremu bieg utrudzała tarcza, przebita dzirytem; nie chciał, wyjmując go z tarczy i odrzucając, dostarczyć oręża rozbrojonemu tym sposobem nieprzyjacielowi. Pobudzony jednak okrzykami widzów i nieustanną ucieczką przeciwnika, cisnął na ziemię tarczę z grotem i również swobodniej mógł się poruszać. W tej właśnie chwili mirmillon zatrzymał się nagle, odwrócił i wzniósł maczugę, rozmachując ją nad głową do ciosu. Retiarius ze siwej strony przygotował sieć, ale zanim zdążył ją rzucić, już maczuga, jakby siłą machiny wyrzucona, świszcząc złowrogo, opisała łuk w powietrzu i ugodziła go w piersi. Zachwiał się retiarius i padł, oplątany zwojami własnej sieci. Festus wówczas wyrwał z tarczy przeciwnika swój dziryt i przyłożywszy grot do gardła leżącego bezbronnie na ziemi, spoglądał na lud, aby się dowiedzieć, czy chce śmierci zwyciężonego, czy też mu żyć pozwoli. Wszystkie ręce podniosły się do góry, jedne złączone, inne pojedynczo, z odstawionym wielkim palcem. Niepodobieństwem było wśród takiego chaosu rozpoznać większości żądania, zaczęto przeto wołać: — Do westalek! Do westalek! — gdyż do nich się zwracano w wypadkach tego rodzaju wątpliwości. Festus zwrócił się ku podjum. Powstało dwanaście westalek: ośm z nich ukazywało odstawione palce, większość tedy była za śmiercią. Widząc to, retiarius sam ostrze dzirytu przysunął do właściwego miejsca na gardle, Festus zadał mu cios śmiertelny, a on skonał z okrzykiem:
— Cezar jest bogiem!
Lud przyklasnął zwycięzcy i zwyciężonemu, pierwszy bowiem zabił zręcznie, a drugi umarł z wdziękiem. Festus okrążył amfiteatr, dziękując skinieniem za oklaski, a gdy opuszczał arenę przez jedne drzwi, przez drugie wynoszono ciało współzawodnika.
Niewolnicy pozłacanemi grabiami zrównali piasek na arenie i zatarli ślady krwi, poczem ukazali się nowi zapaśnicy. Byli to dwaj dimacharij.
Ci walczyli bez hełmów, pancerzy, tarcz i nagolenników; w każdej ręce mieli po mieczu. Zapasy ich przypominają owe pojedynki francuskie na sztylety z czasów Frondy. Wymagały one niezmiernej zręczności i uważane były za szczyt sztuki szermierczej, a stąd najbardziej były pożądane. Zdarzało się, że sami mistrzowie występowali do popisu. Tym razem walczył nauczyciel z uczniem. Ten ostatni tak się wyćwiczył w zawodzie, że czuł się na siłach zmierzyć się z mistrzem. Złe obejście, jakiego od niego doznawał, zasiało w sercu jego nasiona nienawiści z pragnieniem zemsty, co jednak dotychczas najstaranniej taił. Wyczekując sposobności, wciąż się ćwiczył, aby posiąść wszystkie tajniki trudnej sztuki. I oto sposobność się nadarzyła. Wśród ludu, tak zamiłowanego w szermierce, zapasy te wzbudziły niezmierne zaciekawienie. Szermierze ci walczyć z sobą mieli po raz pierwszy naprawdę, bronią wyostrzoną. To też ukazanie się ich powitano burzliwemi oklaskami, które wtedy dopiero umilkły, gdy na skinienie cezara, przewodniczący igrzyskom dał znak rozpoczęcia walki.
Przeciwnicy zbliżali się ku sobie przeniknięci tą głęboką zawiścią, jaką obudzą każde współzawodnictwo; ale ta sama zawiść, błyskawicami strzelająca z ich oczu, zaostrzyła ostrożność walczących, bo nietylko szło im o życie, lecz i o rozgłos, który jeden posiadał oddawna, a drugi ubiegał się oń w tej chwili.
Starły się miecze: dwa igrające węże, dwie krzyżujące się błyskawice łatwiej mogłyby być dostrzeżone w swych zmianach płomienistych ruchów, niż ruchy mieczów, któremi prawą ręką nacierali, gdy tymczasem mieczami lewej ręki, jakby tarczą, odbijali wzajem wymierzane ciosy. Przechodząc z ataku do obrony, uczeń cofnął nauczyciela aż pod lożę cezara; potem nauczyciel przyparł ucznia aż do podium westalek; po chwili znowu obaj wrócili na środek cyrku, nietknięci, chociaż najmniej dwadzieścia razy każdy miecz tak blisko był piersi, że rozdarł tunikę, szukając pod nią serca. Nakoniec młodszy odskoczył w tył — widzowie krzyknęli:
— Habet!
Krew strumieniem spływała mu z pod tuniki po nodze, mimo to, więcej jeszcze zaciekły, znów rzucił się do walki i po dwóch starciach okazało się, że i nauczyciel uczuł ostrze żelaza w swych żyłach. Tym razem jednak żaden okrzyk się nie rozległ z ław amfiteatru; naprężona ciekawość jest niema. Za każdym ciosem, zręcznie wymierzonym lub odpartym, rozlegał się tylko ów szmer głuchy, który objaśnia aktora, iż jeżeli mu publiczność nie przyklaskuje, czyni to dlatego, żeby nie przerywać gry.
Zapał walczących wzmagał się, miecze krzyżowały się coraz szybciej; zdawało się, że walka nie będzie rozstrzygnięta i że ją przerwie dopiero wyczerpanie sił. Nauczyciel, cofając się przed uczniem, pośliznął się i upadł: noga trafiła na miejsce zbroczone krwią; uczeń, korzystając z tej przypadkowej przewagi, rzucił się na niego z zajadłością. Ku wielkiemu zdziwieniu widzów, żaden z nich się nie podnosił. Cały amfiteatr powstał wznosząc w górę złączone dłonie.
— Wolność i życie! — wołano.
Zapaśnicy wciąż leżeli nieruchomie. Wówczas wszedł na arenę kierownik igrzysk, niosąc dzielnym szermierzom palmy zwycięstwa od cezara i różdżki wolności. Ofiarował je umarłym, bo zapaśnicy, splótłszy się rękoma, zadusili się w uścisku.
Wystąpić teraz mieli andabatae, zapewne dla urozmaicenia programu. Te zapasy nie wymagały sztuki ni zręczności, szermierze bowiem mieli głowy całkiem osłonięte hełmami, w których znajdowały się tylko otwory przy ustach i przy uszach — walczyli tedy na ślepo. Lud atoli niezmiernie lubił tę straszną „ślepą babkę“, w której każdy cios był niebezpieczny, bo zapaśnicy nie posiadali nic, coby go odwrócić lub osłabić mogło.
W chwili, gdy te ofiary zostały wprowadzone na arenę wśród wybuchów śmiechu widzów, Anicetus zbliżył się do cezara i wręczył mu listy. Neron czytał je z wielkim niepokojem, a przy ostatnim twarz mu się dziwnie zmieniła. Czas pewien jakby się namyślał, następnie wstał i wyszedł spiesznie, polecając, aby nie przerywano igrzysk. Nie był to wypadek nadzwyczajny. Często się zdarzało, że pilne sprawy powoływały cezarów z igrzysk na Forum, do Senatu albo do Palatynu, co bynajmniej nie trwożyło widzów. I tym więc razem nie zwrócono uwagi na oddalenie się cezara, a nawet z zadowoleniem patrzano na opuszczającego swe miejsce władcę. Lud, pozbywszy się krępującej go obecności pana, uczuł się zupełnie swobodny i lepiej się bawił.
Igrzyska tedy trwały w dalszym ciągu. Andaebatae, wprowadzeni na arenę, poruszali się nie*zgrabnie, usiłując odnaleźć się i zbliżyć do siebie za pomocą słuchu i przy jego pomocy starając się odgadnąć niebezpieczeństwo.
Wywiązywały się stąd sceny komiczne. Jeszcze byli daleko od siebie, a już wzięli się do oręża, lecz miecze ich siekły tylko powietrze.
Widzowie, śmiejąc się, objaśniali ich fałszywie krzykami:
— Naprzód! Śmiało! Na prawo! Na lewo!
Oni, słuchając tych wskazówek, coraz bardziej się oddalali, aż znaleźli się tyłem odwróceni do siebie, nie przestając machać mieczami. Szydercze śmiechy wyprowadziły ich z błędu. Po niejakim czasie udało im się zbliżyć wzajem i rozpocząć walkę. Miecze się skrzyżowały, jeden z zapaśników otrzymał cios w udo, drugi w lewe ramię. Znów się potem oddalili, a ponieważ nie mogli się rychle odszukać, jeden położył się na ziemi, podsłuchując kroki przeciwnika. Gdy ów się zbliżył, leżący ciął go silnie mieczem. Tamten cofnął się, zaczepił nogą o leżącego i sam upadł w pobliżu. Podniósł się jednak zaraz, przyklęknął i kreśląc mieczem koła po arenie, trafił wreszcie na szyję leżącego przeciwnika w miejscu przez hełm nieosłoniętem. Zamach był tak silny, że ściął głowę przeciwnika, jak brzytwą. Głowa potoczyła się w swej żelaznej powłoce na bok, a kadłub drgnął, brocząc krwią i po chwili dopiero znieruchomiał. Pozostały przy życiu gladjator, słysząc okrzyki ludu, zrozumiał, że zadał śmiertelny cios przeciwnikowi. Wstał nie wiedząc co się stało i wciąż się jeszcze bronił, siekąc mieczem powietrze. Trwało to dopóty, póki na arenę nie wszedł przełożony igrzysk i nie zdjął mu hełmu, mówiąc:
— Zwyciężyłeś, jesteś teraz wolnym.
Poczem wyprowadził go przez drzwi, zwane sana vivaria, ponieważ tamtędy wychodzili ocaleni szermierze, gdy trupy wynoszono przez spoliarium, rodzaj korytarza, biegnącego pod ławami amfiteatru. Tam na rannych oczekiwali lekarze, i przechadzali się poważnie dwaj ludzie, jeden przebrany za Merkurego a drugi za Plutona; Merkury miał obowiązek sprawdzać, czy w ciałach, napozór martwych, nie tleją jeszcze iskry życia, a dokonywał tego dotykając końcem kaduceusza, rozpalonego w ogniu; Pluton zabijał młotem tych, których lekarze uznali za nieuleczalnych.
Skoro ślepi szermierze znikli z areny, zgiełk wielki zapanował w cyrku w oczekiwaniu na bestjarjów, t. j. zapaśników, walczących z dzikiemi zwierzętami. Tym razem zapaśnikami mieli być chrześcjanie. Zwykle przy tych zapasach sympatja ludu była po stronie szermierzy, ale gdy w ich roli występowali znienawidzeni wyznawcy nowej wiary, przerzucała się na stronę zwierząt. Tak było i teraz.
Tłum obiecywał sobie obfitą ilość krwawych wrażeń, więc niecierpliwił się. Lżono niewolników, że zbyt wolno przywracali do porządku krwią obluzganą arenę. Niewolnicy spieszyli się usilnie, wkrótce też zjawiły się nowe ofiary.
Ukazały się najprzód kobieta w szacie białej i takąż okryta zasłoną. Przyprowadzono ją do wkopanego pośrodku drzewa i przywiązano do niego w połowie ciała. Jeden z niewolników zdarł z niej zasłonę, a widzowie ujrzeli twarz wspaniale piękną, bladą, z wyrazem spokojnej rezygnacji. Tłum zaszemrał. Chociaż młoda dziewica była chrześcjanką, jednak wzbudziła współczucie wśród tych rzesz, rzadko się wzruszających i zwykle zajadłych w nienawiści. Po chwili na arenie ukazał się młodzieniec. Zawsze bowiem do walki z dzikiemi bestjami stawiano chrześcijanina i chrześcjankę, dając pierwszemu wszelkie środki obrony, a to dlatego, aby usiłowanie ocalenia życia nietylko własnego lecz i swej towarzyszki, którą była zwykle jego siostra, kochanka lub matka, pobudzając nową odwagę w bracie, kochanku lub synu, przedłużało zapasy, od których się zawsze prawie usuwali chrześcjanie spragnieni męczeństwa, chociaż wiedzieli, że zostaną wolni, jeżeli pokonają trzy pierwsze zwierzęta, jakie na nich wypuszczą.
Młody chrześcijanin, chociaż odrazu można w nim było poznać odwagę, siłę i zręczność, również nie myślał walczyć z żarłocznemi bestjami. Gdy mu niewolnicy podali miecz, dwa oszczepy i przyprowadzili numidyjskiego rumaka, on wstrząsnął głową, przeszedł się po arenie, spójrzał wzrokiem spokojnym po przypatrujących mu się z gorączkowem oczekiwaniem tłumach, potem dał znak ręką, że nie chce konia ani broni, padł na kolana wzniósł oczy w niebo i zaczął się modlić. Lud zawiedziony w oczekiwaniach, zaczął szemrać i grozić. Zgromadził się na widowisko, a nie na męczeństwo. Gdy groźby nie pomogły, zaczęto wołać:
— Na krzyż! Na krzyż!
Ów wrzask napełnił młodzieńca rozkoszą — twarz mu się rozjaśniła, oczy zapłonęły odblaskiem przeczuwanych niebiańskich błogości. Wyciągnął rękę do tłumu, dziękując mu za wyrok śmierci męczeńskiej. W tej chwili usłyszał za sobą głębokie westchnienie dzieweczki.
— Wołasz mnie, Akteo? — zapytał.
— Sylasie, zlituj się nade mną — szepnęła błagalnie Aktea — gdym cię ujrzała, promień nadziel wstąpił w me serce. Tyś mężny, silny i nawykły do walki z mieszkańcami lasów i pustyń; gdybyś chciał walczyć, możebyś nas oboje ocalił...
— A męczeństwo? — przerwał Sylas, ukazując na niebo.
— A cierpienie? — rzekła Aktea, zwiesiwszy głowę na piersi. — Niestety! jam nie miała szczęścia urodzić się, jak ty, w mieście świętem; jam nie słuchała słów Prawdy z ust Tego, dla którego mamy umierać. Jestem córką Koryntu, wychowaną w religji mych przodków; dzisiejsza wiara moja jest nowa, a wyraz męczeństwo znany mi jest zaledwie od dnia wczorajszego. Może miałabym odwagę sama umrzeć wśród męczarni, ale nie będę mogła patrzeć na twoje udręczenia... Zlituj się Sylasie...
— Dobrze, stanę do walki — rzekł Sylas — jestem bowiem pewny, że nie minie mnie to szczęście, które mi dzisiaj wydzierasz.
To rzekłszy, dał rozkazujący znak niewolnikom i zawołał wyniośle:
— Konia, miecz i oszczepy!
Usłyszawszy rozkaz Sylasa, tłum grzmiącemi wybuchnął oklaskami, spodziewając się, że ujrzy walki herkulesowe, zdolne wstrząsnąć do głębi najbardziej wygasłe serca.
Sylas zbliżył się do konia: był on także synem Arabji. Dwaj współziomkowie poznali się; człowiek przemówił do konia kilka wyrazów w języku nieznanym, a szlachetne zwierzę zarżało, jakby pojmując ich znaczenie. Wówczas Sylas zrzucił z grzbietu konia siodło, uwolnił go od wędzidła, a rumak wdzięcznemi skokami okazywał radość z uwolnienia go od tego jarzma, które obrażało jego dumę.
Z kolei Sylas odrzucił te części odzieży, któreby mu swobodę ruchów krępowały, zwinął swój płaszcz czerwony około lewego ramienia, pozostał tylko w tunice i zawoju. Przypasał potem miecz, wziął do ręki oszczepy, przywołał konia, który mu był posłuszny, jako ułaskawiona gazella, dosiadł go, trzykroć okrążyć drzewo, do którego była przywiązana Aktea, podobny do Perseusza, występującego w obronie Andromedy.
Rumaka kierował tylko głosem i dotknięciem kolan; znać było, że duma Araba zaczęła brać górę nad pokorą chrześcijanina.
Rozwarły się wielkie drzwi pod podium i potężny byk z Kordoby, podrażniony przez niewolników, wpadł rycząc na arenę, przebiegł kilka kroków, a oślepiony blaskiem i ogłuszony okrzykami tłumów, stanął, usiłując zrozumieć, co się z nim dzieje. Spostrzegłszy Sylasa, zmierzył go krwawym wzrokiem, pochylił olbrzymi łeb i zaczął przedniemi nogami miotać piasek pod brzuch, rył nogami ziemię, buchając z nozdrzy parą. Rzucono mu wtenczas pod nogi wór słomą wypchany, mający podobieństwo postaci ludzkiej. Zwierz skoczył do niego, aby stratować kopytami mniemanego wroga. Gdy był tem zajęty, Sylas cisnął włócznię, która utkwiła głęboko w łopatce olbrzyma. Wstrząsnął się byk, zaryczał z bólu i ze łbem spuszczonym, znacząc za sobą na piasku ślad krwi, zwrócił się ku nowemu napastnikowi. Ten, pozwoliwszy mu się zbliżyć, uskoczył nagle w bok, a gdy byk w rozpędzie go mijał, Arab drugi dziryt utopił mu w boku. Zwierz stanął, nogi się pod nim zachwiały, lecz po chwili odzyskał siły i natarł na jeźdźca, który szybko zaczął uchodzić.
Rozpoczęła się gonitwa dokoła amfiteatru. Zwierz widocznie słabł, biegł coraz wolniej, wreszcie padł na przednie kolana. Po chwili zerwał się, rycząc straszliwie i snać odstąpiwszy zamiaru dopędzenia Sylasa. rozglądał się dokoła, szukając nowej ofiary, na której mógłby wywrzeć swą wściekłość. Spostrzegł Akteę. Rzucił się ku niej. Koryntjanka krzyknęła trwożnie. Czuwał jednak nad nią Sylas. Puścił się za bykiem, dognał go w kilku susach, z konia na jego grzbiet przeskoczył, ująwszy lewą ręką róg, łeb mu na bok przekręcił, a prawą zadał cios śmiertelny, wbijając mu w piersi miecz aż po rękojeść. Zwierz zachwiał się i padł o pól włóczni od Aktei, która wybladła, drżąca, z zamkniętemi oczyma oczekiwała śmierci, była bowiem pewna, że ją byk stratuje i rozszarpie. Okrzyki i oklaski tłumów oznajmiły jej zwycięstwo Sylasa — wtedy dopiero otworzyła oczy.
Trzej niewolnicy weszli na arenę. Dwaj z nich prowadzili konie, które zaprzęgli do byka, aby go wywlec ze szrank; trzeci trzymał w ręku amforę z winem i czarę, którą napełnił i podał Sylasowi. Ten lekko zwilżył w niej usta i innej broni zażądał. Przyniesiono mu łuk, strzały i nowy oszczep, potem wszyscy spiesznie opuścili arenę, bo pod lożą cezara podniosła się krata, i wspaniały lew Atlasu wkroczył majestatycznie na widownię.
Miał istotnie pozór króla zwierząt. Znalazłszy się wśród potoków światła, zaryczał tak donośnie, że wzdrygnęli się widzowie, a i rumak numidyjski zarżał z przestrachu. Sam tylko Sylas, oswojony z tym głosem potężnym, który tyle razy słyszał w pustyniach swej Ojczyzny, rozścielających się od jeziora Asfaltydy do źródeł Mojżesza, spokojnie przygotowywał się do walki, ukryty za drzewem, wkopanym blizko tego, do którego przywiązana była Aktea. Tam przyczajony kładł na cięciwę najostrzejszą ze swoich strzał.
Tymczasem lew nie przewidując niebezpieczeństwa, kroczył po arenie z dawnym majestatem: niekiedy zatrzymywał się, poziewał i piasek areny zamiatał kiciastym ogonem. Niewolnicy zaczęli go jątrzyć z ukrycia, miotając na niego chorągiewki w jaskrawych barwach. Zwierz nie wychodził jeszcze z równowagi. Naraz świsnęła strzała Sylasa i utkwiła w łopatce króla pustyni. Lew zatrzymał się, okazując więcej zadziwienia niż bólu, jakby nie wierząc, aby mogła znaleźć się tak zuchwała istota, któraby go śmiała wezwać do walki. Lecz gdy ból się zwiększył, zwierz wstrząsnął się, ślepia krwią mu nabiegły, otworzył paszczę i wydał ryk, podobny do grzmotu, wybiegającego z pieczary podziemnej; potem wyrwał strzałę z rany, skruszył ją w zębach, rzucając dokoła spojrzenie tak straszne, że widzowie, chociaż odgrodzeni od areny żelazną kratą, cofnęli się w tył z przerażeniem. Lew widocznie szukał przedmiotu, na którymby swój gniew królewski mógł wywrzeć. W tej chwili spostrzegł konia, który porzucony przez swego jeźdźca, drżał, jak gdyby wyszedł z lodowatej kąpieli, chociaż był okryty potem i pianą. Na widok ofiary, lew, wydawszy kilka krótkich, ostrych ryków, odsądził się i potężnym skokiem zbliżył się do niej o dwadzieścia kroków.
Zaczęła się wówczas druga gonitwa, jeszcze ciekawsza od pierwszej, bo tym razem umiejętność człowieka nie tamowała zwierzęcych instynktów; siła i szybkość mierzyły się z całą swą dziką energją, a oczy dwustu tysięcy widzów odwróciły się na chwilę od dwojga chrześcijan, śledząc za tą fantastyczną pogonią z namiętnem rozciekawieniem. Drugi skok znów znacznie zbliżył lwa do konia, który wparty w głąb cyrku, nie śmiąc zwrócić się w prawo ani w lewo, przeskoczył przez głowę swego nieprzyjaciela, a ten ścigał go nierównemi skokami, jeżąc grzywę i wydając co chwila ostry ryk, na który koń odpowiadał pełnem trwogi lżeniem. Trzy razy jeszcze rumak przesunął się po arenie z szybkością błyskawicy, podobny do mitycznego zjawiska, do piekielnego bieguna, odprzężonego od rydwanu Plutona, a za każdym razem lew zbliżał się do niego bez widocznych wysiłków, bies gnąc z nim już teraz niemal równolegle. Wreszcie koń widząc, iż ujść nie zdoła, stanął przy kracie dęba, bijąc konwulsyjnie powietrze przede niemi nogami. Wówczas lew zaczął zbliżać zwolna, jak zwycięzca, pewny, że mu ofiara już ujść nie zdoła; chwilami przystawał, ryknął, grzywą wstrząsnął, szarpnął piasek szponami i znowu się zbliżał. Rumak stał pewien czas, jak odrętwiały, jakby przybity do miejsca strasznym wzrokiem wroga, potem padł i rzucał się rozpaczliwie po piasku. W tej chwili druga strzała wyleciała z łuku Sylasa i utkwiła głęboko między żebrami lwa. Człowiek przychodził na pomoc koniowi i zwracał na siebie wściekłość lwa, którą ten niedawno od niego odwrócił.
Lew zrozumiawszy, że w pobliżu znajduje się wróg niebezpieczniejszy, od tego, którego pokonał samym wzrokiem, spostrzegł Sylasa, gdy ten, dobywszy z za pasa trzecią strzałę, kładł ją szybko na cięciwę. Zwierz stał przez chwilę, jakby badając człowieka, a korzystając z tego, Sylas wyrzucił nowy pocisk, raniąc nim kark zwierza. To, co potem nastąpiło, wydało się jakby zwrotami huraganu. Lew rzucił się na człowieka, człowiek przyjął go oszczepem, potem człowiek i lew potoczyli się razem na ziemię. Ujrzano wylatujące w powietrze szmaty ciała, a najbliżsi widzowie zostali przejęci dreszczem.
Aktea jękiem rozpaczy pożegnała Sylasa Nie miała już obrońcy, ale nie miała i nieprzyjaciela; lew tyle tylko przeżył człowieka, ile potrzeba było do zemsty: śmierć kata nastąpiła jednocześnie ze zgonem ofiary. Koń nie żył, chociaż go lew nie dotknął.
Niewolnicy usunęli z areny, wśród szalonych wrzasków, przeplatanych oklaskami, trupy człowieka i zwierząt.
Teraz wszystkie oczy zwróciły się ku Aktei, którą śmierć Sylasa pozbawiła obrony. Dopóki widziała go żyjącym, nie traciła nadziei ocalenia. Zrozumiała, że z jego śmiercią wszystko się dla niej skończyło, usiłowała więc za niego i za siebie nieść modły, które jednak gasły w niewyraźnych dźwiękach na jej ustach pobladłych i zmartwiałych. Była wprawdzie chwila, że się zaczęło objawiać dla niej współczucie wśród tłumu, który wziął ją zrazu za Żydówkę, teraz zaś poznał, że była Greczynką. Kobiety zwłaszcza i młodzież zaczynali szemrać, a niektórzy powstali, chcąc się domagać dla niej łaski. Lecz oto na ławach wyższych rozległy się krzyki: — Siedzieć! Siedzieć! — bo podniosła się krata, a z pod niej wysunęła się tygrysica.
Ujrzawszy się wolną, przypadła do ziemi i oglądała się dokoła groźnie, ale spokojnie i bez zdziwienia; potem wciągając w nozdrza powietrze, czołgać się zaczęła jak wąż ku miejscu, gdzie zginął koń: tu wspięła się i wsparła o kras tę, gryząc pręty, których on dotykał, potem zaryczała lekko, obwąchując żelazo, piasek, powietrze i usiłując zbadać, gdzie się podział łap, który zwęszyła. Teraz poczuła też zapach ciepłej krwi i wyziewy świeżo rozszarpanego ciała, gdyż niewolnicy jeszcze nie zrównali piasku. Wciąż węsząc, skierowała się ku drzewu, przy którem odbyła się walka Sylasa z lwem, pożerając po drodze strzępy rozszarpanego ciała. Zatrzymawszy się przy kałuży krwi, zaczęła ją chłeptać, porykując. Wypiwszy krew, znów się rozglądała już ze ślepiami roziskrzonemi i wtenczas dopiero ujrzała Akteę, która, zamknąwszy oczy, oczekiwała na śmierć.
Spostrzegłszy ofiarę, bestja przypadła brzuchem do ziemi i zaczęła się czołgać ku niej ukosem, a gdy się znalazła od niej o dziesięć kroków, podniosła nozdrza i węszyła z dziwną uwagą; nakoniec jednym skokiem przesadziła przestrzeń, dzielącą ją od chrześcijanki i znalazła się tuż przy niej. Wszyscy myśleli, że Aktea zostanie w mgnieniu oka rozszarpana na sztuki. Tymczasem stała się rzecz nadzwyczajna. Tygrysica pokornie i pieszczotliwie łasiła się u stóp chrześcijanki, wydając przyjazne mruczenie. Zdurniona Aktea otworzyła oczy i poznała swą niedawną przyjaciółkę, a Febe również poznała swoją panią. Była to bowiem ulubiona tygrysica cezara.
Tłum, nieznający stosunku, jaki zachodził pomiędzy chrześcijanką a tygrysicą, oniemiał z podziwu. Zaczęto szeptać, iż wola bogów ukróciła srogość bestji i oto ze wszystkich stron ozwały się wołania:
— Łaski! Łaski!
Aktei zresztą po wytrzymaniu trzech prób, z prawa należała się łaska. Tłum rozgłośnie przypominął to prawo, a przechodząc, jak zwykle, od okrucieństwa do litości, rzucał ocalonej dziewicy złote łańcuchy, wstęgi, kwiaty i wieńce.
Spełniając żądanie ludu, wszedł na arenę Libikus, czarny dozorca tygrysicy i przeciął sznury, któremi Aktea była przywiązana do drzewa. Ocalona dziewica upadła na ziemię, nie mogąc się utrzymać na nogach, tak ją wyczerpały przebyte wrażenia. Widząc to, Libikus podniósł ją i prowadził ku drzwiom sana vivaria, przeznaczonym dla zwycięskich gladjatorów. Tam oczekiwały na nią niezliczone tłumy, bo heroldowie już oznajmili zawieszenie igrzysk, aż do godziny piątej wieczorem.
Na widok ocalonej, rozległy się znów oklaski i okrzyki, chciano ją w triumfie obnosić po mieście na rękach. Ale ona złożyła dłonie błagalnie, prosząc, by ją zostawiono w spokoju. Zastosowano się do jej woli. Lud rozstąpił się przed nią, a ona udała się do świątyni Djany i usiadła za kolumną przysionka, lejąc łzy rzęsiste, bo sama była na świecie, bez ojca, kochanka, obrońcy i przyjaciela: ojca porzuciła sama, kochanek o niej zapomniał, a Paweł i Sylas ponieśli śmierć męczeńską.
Gdy noc nadeszła, przypomniała sobie, że jeszcze jej pozostała wielka rodzina chrześcijan, udała się przeto do katakumb.
Wieczorem, o godzinie zapowiedzianej, rozpoczęła się druga część widowiska w cyrku. Przybył i cezar, zasiadł w swej loży, zabawa odbywała się według programu. Gdy zmrok zapadł, Neron przypomniał sobie, iż przyrzekł ludowi dać widowisko przy blasku pochodni. Przyrzeczenia dotrzymał. Do dwunastu słupów żelaznych przywiązano dwunastu chrześcijan, owiniętych płachtami, napuszczonemi smołą i siarką, i te żywe pochodnie zapalono. A przy ich blasku ukazali się na arenie nowi zapaśnicy i nowe bestje...
Nazajutrz rozeszła się w Rzymie wiadomość, że listy, które odebrał cezar podczas widowiska a które tak silnie go poruszyły, oznajmiały o buncie legji hiszpańskiej i galijskiej, pod dowództwem Galby i Windeksa.
W trzy miesiące po opowiedzianych wypad*kach, przy schyłku dżdżystego dnia, pięciu jeźdźców wyjechało z Rzymu przez bramę Nomentańską i udało się drogą tejże nazwy. Jadący przodem nie miał na nogach obuwia, odziany był w tunikę niebieską, na którą narzucił wielki ciemny płaszcz, a głowę osłonił tak szczelnie, że twarzy nie można było dostrzec. Uczynił to może z powodu ulewnego deszczu, a może dlatego, żeby nie być poznanym.
Deszcz padał rzęsistszy, wkrótce zaś połączył się z nim huragan, ze straszliwemi grzmotami i błyskawicami. Lecz na burzę nie zwracano uwagi, bo na ziemi dziwne się działy rzeczy. Tu również burza szalała. W ogrodach cezara słychać było krzyki, podobne do wrzawy rozhukanego oceanu. Po drogach snuły się tajemnicze gromady, a żołnierze pretorjańscy, opuściwszy swe koszary w obrębie Rzymu, obozowali poza miastem, za bramami Salaryjską i Nomentańską, gdyż tu czuli się bezpieczniej. Słowem była to jedna z tych złowrogich nocy, podczas których odbywają się przewroty na niebie i ziemi.
Gromadka jezdnych, dążąca drogą Nomentańską, miała pozór ludzi strwożonych, uchodzących przed niebezpieczeństwem. Jej przywódca snać był przedmiotem szczególnego gniewu bogów i ludzi, bo gdy opuszczał Rzym, ziemia zadrżała w swoich posadach. Wstrząśnienie to było bardzo silne, a objęło przestrzeń od krańca Appenin do podnóża Alp. Powtórzyło się ono kilkakrotnie przyczem ziemia tak się kołysała, że konie tajemniczych jeźdźców przypadały na kolana. Gdy jeźdźcy owi przebywali most, rzucony przez Tyber, zauważyli, iż rzeka, zamiast płynąć nrmalnie ku morzu, zwróciła się burzliwie ku żródłom swoim, co się raz tylko zdarzyło, a mianowicie w chwili, gdy Juljusz Cezar został zamordowany. Niebawem jeźdźcy znaleźli się na wzgórzu, z którego można było objąć wzrokiem cały Rzym. Stał tam cyprys tak stary, jak to miasto.
Sędziwego drzewa nie tknęły największe huragany, oszczędziły go najburzliwsze przewroty społeczne, a oto teraz strzaskał go piorun, jednocześnie zaś tajemniczą gromadkę owionął jakby obłok płomienny.
Przywódca gromady, za każdą groźbą żywiołów, wydawał głuche jęki i mimo ostrzeżeń towarzyszy, naglił konia do pośpiechu. O pół mili od miasta, spostrzeżono gromadę wieśniaków, którzy nie zważając na burzę, dążyli do Rzymu i to w świątecznych szatach, z czapkami wyzwoleńców na głowach. Na ten widok, człowiek z zasłoniętą twarzą chciał zwrócić w bok i uchodzić przez pole; ale towarzysz ujął konia jego za uzdę i zmusił do pozostania na drodze. Gdy wieśniacy się zbliżyli, jeden z nich zapytał tajemniczych jeźdźców:
— Czy jedziecie z Rzymu?
— Tak jest — odpowiedział towarzysz zasłoniętego jeźdźca.
— Cóż tam słychać o Ahenobarbie?
Człowiek zasłonięty zadrżał.
— Podobno uciekł — rzekł towarzysz.
— A czy wiadomo dokąd?
— Ku Neapolowi. Mówią, że go widziano na drodze Appijskiej.
— Dzięki wam — rzekli wieśniacy i udali się dalej, wznosząc okrzyki:
— Niech żyje Galba! Śmierć Neronowi!
Okrzykom tym zawtórowały głosy obozujących za miastem pretorjanów.
Tajemniczy jeźdźcy spotkali o pół mili cały oddział żołnierzy.
— Coście za jedni? — zapytał jeden hastatus, zagradzając im drogę swą włócznią.
— Stronnicy Galby, szukamy Nerona — od*parł jeździec.
— Życzę wam lepszego szczęścia niż nasze — rzekł dekurjon.
— Jakto?
— Powiedziano nam, że Neron uchodzi tą drogą, spostrzegłszy przeto człowieka, pędzącego galopem, mniemaliśmy, że to był on.
— I cóż?... — zapytał głosem drżącym osłonięty.
— Zabiliśmy go — odparł dekurjon — lecz obejrzawszy trupa, przekonaliśmy się, żeśmy się pomylili; bądźcie więc szczęśliwsi i niech was Jowisz prowadzi!
Osłonięty chciał znów pędzić galopem, lecz towarzysze znów mu zatrzymali konia. Jechał zatem dalej wolno. O pięćset kroków, koń jego potknął się o trupa, leżącego na ziemi i tak gwałtownie w bok uskoczył, że zasłona opadła z twarzy jeźdźca. W tej chwili nadjechał żołnierz pretorjański, wracający z urlopu.
— Witaj cezarze! — zawołał, spostrzegłszy jadącego naprzeciw.
Poznał Nerona przy blasku błyskawicy.
Był to istotnie Neron — on to się potknął o trupa człowieka, którego wzięto za niego. Neron, którego wszystko w tej chwili trwożyło, którego zmienne koleje losu ze szczytu potęgi wtrąciły w to opłakane położenie. Neron, kryjący się, zbiegły, szukający ratunku od śmierci, której me miał odwagi sam zadać sobie lub z innej ją przyjąć ręki.
Cofnijmy się teraz wstecz, aby się dowiedzieć, co go przywiodło do takiej niedoli.
Właśnie wówczas, gdy wchodził do cyrku, gdzie go witały okrzyki: — Niech żyje Neron Olimpijski! Neron Herkules! Neron Apollo! Neron August! zwycięzca całego świata! Chwała jego głosowi boskiemu Szczęśliwi ci, którzy napawać się mogą jego niebiańskiemi dźwiękami — wtedy właśnie goniec z Galji wpadł do miasta bramą Flamińską na koniu potem i pianą okrytym, przebiegł pole Marsowe, przebył łuk Klaudjusza, okrążył kapitol, wpadł do cyrku i straży czuwającej przy loży cezara oddał listy, które z tak daleka i tak skwapliwie przewoził. Były to listy, po odczytaniu których Neron opuścił cyrk tak spiesznie.
Oznajmiały one, iż groźny bunt wybuchnął w Galji.
Państwo Rzymskie było wówczas zagrożone na wszystkich niemal swoich kresach. W Germanji niższej Fontejus Kapiton, w Galji Windcks, w Hiszpanji Galba, w Luzytanji Otton, w Afryce Klaudjusz Macer, w Syrji Wespazjan — wszyscy oni z legjami swemi tworzyli groźny łańcuch, który za lada skinieniem opasać mógł stolicę. Małej tylko do zapalenia pożaru potrzeba iskierki, a tę iskierkę zatlił Juljusz Windeks.
Pretor ów, rodem z Akwitanji, pochodzący z rodziny królewskiej, człowiek z dzielnem sercem i mądrą głową, pojął, że nadszedł już czas, upadku rodu cezarów. Bez żadnych względem samego siebie widoków, szukał człowieka, któryby mógł liczyć na sympatję ogólną. Z drugiej strony Pireneów sąsiadem jego był Sulpicjusz Galba, słynny z licznych zwycięstw w Afryce i Germanji. Oddawna już go powoływały do władzy legendy gminu i wyrocznie bogów. Windeks wyprawił do niego potajemne listy, żądając, ażeby wystąpił otwarcie jako kandydat do władzy i ofiarując mu pomoc stu tysięcy Gallów.
Zawsze lękliwy i chwiejny Galba, tym razem również usposobienia nie zmienił; otrzymane listy spalił aby żadnego nie zostawić śladu, ale całą ich osnowę zachował w pamięci.
Windeks zrozumiał, że Galba chciał być silniej popchnięty: nie przyjął przymierza, ale też nie zdradził tego, co mu je ofiarował. Przygotował więc wszystko już pewnie i po raz drugi do niego napisał.
Po przybyciu na rozkaz Nerona do Hiszpanji, Galba wszelkimi siłami starał się zaskarbić sobie popularność. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby upoważniał prokuratorów do gwałtów, natomiast wiedziano, że starał się ich nadużycia powściągnąć i głośno ubolewał nad krzywdzonymi. Wszyscy, co go otaczali, znali dokładnie jego zamiary, ale nigdy on sam nie zwierzał się z nich nikomu. Gdy odebrał listy Windeksa, zaprosił przyjaciół na wspaniałą ucztę, podczas której oznajmił im o wrzeniu w Galji i odczytał powtórne wezwanie Windeksa, żadnych o niem od siebie nie czyniąc uwag, natomiast na ich radę się zdając. Zdumienie ogarnęło wszystkich. Długo panowało milczenie. Wreszcie Venius, energiczniejszy od innych, zwrócił się ku Galbie i patrząc mu w oczy przenikliwie, rzekł:
— Według mnie, Galbo, tu niema się co namyślać. Pozostają tylko dwie drogi: albo przyjąć propozycję Windeksa, zawrzeć z nim sojusz i tem samem wystąpić przeciw Neronowi; albo oskarżyć go przed cezarem i wypowiedzieć mu wojnę. Co do ostatniego, nie uważałbym tego za słuszne. Czy można bowiem potępiać Windeksa za to, że chce, aby Rzymianie mieli tak dobrego władcę, jak ty?
Galba zaś rzekł wymijająco:
— W dniu piątym przyszłego miesiąca mam obdarzyć w Nowej Kartaginie wolnością kilku niewolników. Jeżeli nic wam nie przeszkodzi, przybądźcie tam.
Przyjaciele oświadczyli, że stawią się z pewnością i zaraz rozgłosili, iż rozstrzygną się tam losy Państwa Rzymskiego.
Jakoż w dniu oznaczonym zgromadzili się w Nowej Kartaginie wszyscy najznamienitsi obywatele Hiszpanji, a gdy Galba się ukazał, jednomyślnie go ogłosili cezarem.
Takie wiadomości zawierały listy, które Neronowi doręczono w cyrku. Dowiedział się z nich przytem, że Windeks w swych proklamacjach nazywał go nędznym śpiewakiem i to go najwięcej ubodło. Nie mogąc mu przebaczyć tej zniewagi, zażądał od Senatu, aby surowo ukarał Windeksa, potem znów w dalszym ciągu prowadził dawny, ohydny tryb życia, jakby zapominając o groźnem położeniu. A pogarszało się ono z każdą chwilą. Bunt w Hiszpanji i Galji rozszerzał się coraz bardziej.
Galba zebrał gwardję przyboczną z wyborowego żołnierza i utworzył rodzaj Senatu. Z pomiędzy wszystkich wodzów, prefektów i pretorów, jeden tylko nie przyłączył się do buntu, lecz nie przez sympatję dla Nerona, ale dlatego, że Windeks był cudzoziemcem, Galbę zaś uważał za człowieka chwiejnego umysłu i słabego charakteru, obawiał się przeto, iżby Rzym nie ucierpiał na tej zmianie. Był nim Wirginjusz. Utrzymał on swoje legje w wierności dla Nerona i powiódł do walki ze zbuntowanymi Gallami, pragnąc ocalić — jak mówił — państwo od hańby poddania się władzy nieprawowitej.
Gallowie dotrzymali swych zobowiązań. Wodzowie trzech najliczniejszych ludów tego kraju: Sekwańczyków, Eduensów i Awernijczyków, zgromadzili się około Windeksa. Wirginjusz, z swojej strony, miał pod sobą legje Germanji, posiłkowe wojsko Belgów i jazdę Batawów. Z temi siłami stanął pod miastem Bezanson, które trzymało z Galbą i zaczął je oblegać; lecz zaledwie uczyniono pierwsze przekopy, ukazały się w oddali zastępy Windeksa.
Gallowie powoli zbliżali się ku oczekującym Rzymianom i gdy się znaleźli od nich o trzy strzelenia, zatrzymali się, by sprawić szyk bojowy. Wówczas Windeks wezwał Wirginjusza na poufną rozmowę. Na przestrzeni, rozdzielającej dwa wojska, rozpięto namiot, do niego udali się obaj wodzowie, a ich straże czuwały dokoła namiotu.
Rozmowa odbyła się w cztery oczy. Windeks zwierzył się Wirginjuszowi z zamiarów, a ten przekonawszy się, iż działał nie dla siebie, lecz na rzecz Galby, zawarł z nim sojusz. Postanowili udać się razem na Rzym i właśnie mieli oznajmić to wojsku, gdy wielkie krzyki dały się słyszeć na prawem skrzydle armji. Z Bezanson wyszła centurja, z zamiarem połączenia się z Gallami, a gdy ci chcieli zbliżyć się do niej, żołnierze Wirginjusza, sądząc, że zamyślają na nich uderzyć, sami postąpili ku nim, pragnąc uprzedzić napad.
Ten oto był powód wrzasków, które usłyszeli wodzowie. Każdy z nich rzucił się do swych szeregów zaklinając żołnierzy, aby się zatrzymali; ale głos ich stłumiły krzyki Gallów, którzy przytem podnieśli puklerze. Krzyki te wzięto za wrogie oznaki, a nieporozumienie wywołało straszliwe skutki. Obie strony, bez wodzów, bez szyku, wiedzione starą nienawiścią zwyciężonych do zwycięzców, rzuciły się na siebie z zajadłością dzikich bestyj. Rozpoczęła się rzeź obustronna. W przeciągu dwóch godzin padło Gallów 20.000, a Germanów i Batawów 16.000. Wreszcie Gallowie się cofnęli. Nazajutrz w namiocie, gdzie wodzowie wczoraj się porozumiewali poufnie, znaleziono zwłoki Windeksa. Widząc, że szlachetne nadzieje jego jak dym się rozwiały, sam się życia pozbawił, rzucając się na miecz. Żołnierze Wirginjusza, którzy znaleźli ciało, zażądali nagrody, utrzymując, iż to oni zabili wodza nieprzyjaciół. Nagrodę otrzymali, lecz dzieląc się nią, poswarzyli się, a jeden, uważając się za pokrzywdzonego przy podziale, wyjawił prawdę.
W Hiszpanji również zaszły pomyślne dla Nerona wypadki. Jeden z legjonów sprzysiągł się przeciwko Galbie i gdy ten udawał się do kąpieli, uderzył na niego w wąskiej uliczce. Galba cudem prawie uniknął niebezpieczeństwa. Ponieważ jednocześnie dowiedział się o klęsce Gallów i śmierci Windeksa, więc zwątpił o sprawie, wszystko poczytał za stracone i już zgóry czując się zagrożony, ukrył się w warownem Klunium. Wkrótce jednak wróżby pomyślne przywróciły mu nadzieję. Było ich wiele. Gdy schroniwszy się do Klunium, polecił wzmocnić jego mury, pewien żołnierz, przy pierwszem zagłębieniu rydla w ziemię, wydobył kosztowny starożytny pierścień z wyobrażeniem bogini Zwycięstwa. Pierwsza ta wróżba znacznie uspokoiła Galbę. Udawszy się dnia tego na spoczynek, zobaczył we śnie posąg Fortuny, który wzniósł tej bogini w willi swej Fondi. Bogini oznajmiła mu, iż zbyt już długo oczekuje na jego przybycie i jeżeli niezwłocznie do niej nie pospieszy, innego obdarzy swemi względami. A willa Fondi znajdowała się przy drodze do Rzymu. Gdy się obudził, oznajmiono mu, iż do Dertozy, miasta położonego nad Ebrem, zawinął okręt pełen broni, lecz bez sternika i majtków. Te wróżby i wiele jeszcze innych utwierdziły go w przekonaniu, że zamysłom jego sprzyjają bogowie.
Neron zaś groźne wypadki lekceważył. Bunt ucieszył go nawet, gdyż dawał powód do nałożęnia na zbuntowaną ludność nowych podatków tytułem kary. Zadowolił się więc posłaniem Senatowi odezwy Windeksa, domagając się, jak już nadmieniliśmy, ukarania go surowo za to zwłaszcza, że śmiał go nazwać nędznym śpiewakiem. Polecił następnie najcelniejszym obywatelom Rzymu, aby jak najspieszniej stawili się u niego. Wezwani sądząc, iż tu idzie o radę w sprawach państwowych, przybyli niezwłocznie. Ale Neron przedstawił im nowo wynaleziony organ wodny, tłumaczył im misterne urządzenie onego, nadmieniając złośliwie:
— Pokazałbym to wszystko publicznie w teatrze, gdyby Windeks na to pozwolił.
Dopiero, gdy otrzymał nowe listy donoszące, iż wojsko Gallów liczyło już 100.000 ludzi, zaczął myśleć o przygotowaniach do wojny. Wydawał najdziwniejsze rozporządzenia. Kazał sprowadzić wozy do teatru i swego pałacu, a na nie ułożyć instrumenty muzyczne. Następnie powołał pod broń ludność miejską, a gdy nikt się nie stawił, polecił obywatelom wolnym dostarczyć pewną liczbę niewolników, sam odwiedzał ich domy, wybierając ludzi najmłodszych i najsilniejszych, nie wyłączając nawet rządców dworskich i sekretarzy. Zgromadził potem 400 najpiękniejszych ladacznic, kazał im ostrzyc włosy, a uzbroiwszy je w topory i amazońskie puklerze, przeznaczył ten oddział do straży przy swej osobie. Udał się z kolei na ucztę, a wracając z niej, wsparty na ramionach Faona i Sporusa, rzekł do oczekujących na niego obywateli, iż niema wcale powodów do obawy, gdyż dość mu będzie ukazać się Gallom, przemówić do nich, a uznają się za zwyciężonych, on zaś hymn triumfu zanuci i zaraz go nawet układać pocznie.
W kilka dni nowy goniec przybył z Galji. Tym razem przynosił dobre wieści: oznajmiał o spotkaniu się legij rzymskich z Gallami, o porażce tych ostatnich i o śmierci Windeksa. Neron wydał okrzyk radości, jak szalony biegał po komnatach i ogrodach pałacu, nakazał nowe igrzyska i widowiska, zapowiadając, iż sam śpiewać będzie w teatrze wieczorem i zapraszając celniejszych obywateli na wielką ucztę nazajutrz.
Jakoż udał się do gimnazjum wieczorem, ale po drodze zauważył, iż w mieście dzieje się coś dziwnego. Spostrzegł jeden ze swych posągów nakryty worem, a w wory zaszywano wówczas ojco- i matkobójców, wraz z małpą, kotem, żmiją i topiono w Tybrze. Dalej nieco, na kolumnie spostrzegł następujący napis: „Neron śpiewał tak wiele, że obudził koguty“[4]. Dalej jeszcze usłyszał, że jakiś patrycjusz grozi i złorzeczy swoim niewolnikom, a gdy posiał dowiedzieć się, co ci ludzie panu swemu zawinili, odpowiedziano mu:
— Zdradzili jego zaufanie, przeto domaga się on na nich vindexa[5].
Widowisko rozpoczęło się sztuką, w której grał aktor Eatus. Rola jego zaczynała się od tych wyrazów:
— Pozdrowienie memu ojcu, pozdrowienie mej matce.
Gdy to mówił, zwrócił się ku Neronowi i uczynił gest picia i pływania, co przyjęto jednomyślnym oklaskiem, zrozumiano bowiem, że aktor przypomina morderstwo Klaudjusza i Agrypiny. Neron też śmiał się i przyklaskiwał z innymi, czując, że gdyby okazał urazę, przyznałby się niejako do morderstwa.
Gdy przyszła kolej na niego, opuścił lożę, aby się ukazać na scenie, lecz gdy się ubierał do wystąpienia, rozeszła się między widzami wiadomość, że uschły laury Liwji i że wszystkie jej kury pozdychały.
Wiadomość ta niemałe wywarła wrażenie. Trzeba bowiem wiedzieć, ze gdy Liwja Druzdla, małżonka cezara Oktawjusza, siedziała razu pewnego przed willa, swoją w Wejach, orzeł ze szczytu obłoków upuścił na jej kolana białą kurę, która nietylko nie była zraniona, ale nie zdawała się być przelękniona. Zdziwiona Liwja, oglądając kurę spostrzegła, iż trzyma ona w dziobie gałązkę lauru. Wieszczbiarze uznali to za znak bogów i polecili Liwji, aby zasadziła laur i hodowała kurę, nadmieniając, że dopóki trwać będą rozmnożone z tej kury ptaki i rozwinięte z gałęzi drzewa, dopóty ród jej istnieć będzie i trwać przy władzy najwyższej. Jakoż z gałęzi lauru wyrósł cały gaj, a kura tak się rozmnożyła, że miejscowość nad Tybrem, o dziesięć mil od Rzymu, otrzymała nazwę ad Gallinas, t. j.: kurzej. Otóż nagłe wyschnięcie owego gaju laurowego i wyginięcie potomstwa kury Liwji wzięto za nieomylną przepowiednię upadku Nerona i jego rodu.
Złowroga wiadomość silnie poruszyła Nerona. Ukazał się jednak na scenie, ale tu nowy czekał go omen. Mimo, że rolę swoją poprzedził pokorną do widzów przemową, w której zapewniał ich, że wszelkich sił użyje, aby zasłużyć na ich względy, nie mógł wywołać zajęcia. Słuchano go obojętnie, w głębokiem milczeniu, nie zachęcając oklaskami, co się nigdy nie zdarzyło. On, zawsze pewny siebie, teraz drżał i jąkał się. Dopiero gdy wypowiedział ten wiersz:
— Małżonka moja, mój ojciec i moja matka, wszyscy pragną mej śmierci.
— Wtedy dopiero huczne zagrzmiały oklaski, a ich znaczenia było oczywiste. Zrozumiał je i Neron. Szybko tedy opuścił scenę, lecz na schodach, zaplątawszy się w powłóczystej szacie, upadł i zranił się w policzek. Podniesiono go bez zmysłów, ocucono i przeniesiono do pałacu.
Tam zamknął się w swej komnacie, drżąc z trwogi i gniewu. Uspokoiwszy się nieco, wziął do rąk tabliczki i skreślił na nich cały szereg straszliwych projektów, którym brakło tylko jego podpisu, aby się stały rozkazami. Zamierzał tedy oddać Gallów na rabunek żołnierstwu; wytruć cały Senat, zaprosiwszy senatorów na ucztę; podpaślić Rzym ze wszystkich stron i jednocześnie wypuścić wszystkie dzikie bestje, aby ów lud niewdzięczny, który tak widocznie żądał jego śmierci, został zgładzony ze szczętem... Po chwili odsunął tabliczki i rzucił się na łoże, ażeby we śnie nowych doznać udręczeń.
Śniło mu się bowiem, że się zbłąkał wśród noscy na wzburzonem morzu, że mu ktoś z rąk wydzierał ster okrętu, którym kierował. Potem został nagle przeniesiony do teatru Pompejusza, gdzie czternaście posągów Koporjusza, wyobrażających narody Rzymowi podległe, zeszło ze swych podstaw i gdy jeden z nich zagradzał mu drogę, inne otoczyły go kołem, które wciąż się zmniejszając, zaczęło go dusić marmurowym uściskiem. Z trudem zdołał się wyrwać z objęć posągów i biegł blady, zdyszany, bez głosu przez pole Marsowe, a gdy mijał mauzoleum Augusta, drzwi grobowca roztwarły się same i z głębi dało się słyszeć trzykrotne wołanie. W tej chwili ocknął się, powstał z łoża drżący, z włosem najeżonym, z czołem potem oblanem, zwołał ludzi, rozpytywał się, co słychać w mieście, a gdy go zapewniono, że spokój panuje zupełny, kazał sproś wadzić Sporusa, z którym resztę nocy spędził.
Z nadejściem dnia, znikły trwogi nocne, ale nie ustąpiła obawa, lęk, niepewność, tak, że wzdrygał się co chwila. Kazał przywołać gońca, który przywiózł wiadomość o śmierci Windeksa. Był to jeździec batawski, świadek stoczonej pod Bezanson walki. Neron pokilkakroć powtarzać sobie kazał szczegóły tej bitwy, a nadewszystko śmierci Windeksa i uspokoił się dopiero, gdy mu żołnierz przysiągł na Jowisza, iż na własne oczy widział trupa, okrytego ranami i przygotowanego do grobu; wówczas cezar kazał mu wyliczyć sto tysięcy sestercyj i darował własny pierścień.
Nadeszła godzina obiadu. Goście cezara zgromadzili się w Palatynie; przed ucztą, zaprowadzono ich, podług zwyczaju, do łaźni, a gdy wychodzili z kąpieli, niewolnicy przynieśli każdemu białą togę i wieniec kwiatów. Neron czekał na nich w trilinium, odziany również w białą togę, z wieńcem na głowie. Położono się na łożach przy dźwięku rozkosznej muzyki.
Obiad był urządzony z całym przepychem uczt rzymskich: przy nogach każdego biesiadnika leżał niewolnik, gotów na każde jego skinienie; przy stole oddzielnym jadł parazyta, rodzaj błazna, a w głębi sali, na wzniesieniu, tancerki wschodnie z nieporównanym wdziękiem i lekkością, odtwarzały swawolne gonitwy Zefira i Flory.
W miarę spełniania czar, ożywiała się biesiada, stawała się też coraz rozwiąźlejsza. Tancerki zastąpione zostały przez kuglarzy, a gdy oszołomienie doszło do rozpasania, Neron ujął cytrę i śpiewał strofy, wyszydzające Windeksa, przyczem wykonywał gesty i ruchy ohydne. Biesiadnicy przyklaskiwali mu z zapałem. Wtedy właśnie zjawił się nowy posłaniec z listami z Hiszpanji, oznajmującemi o wyniesieniu Galby na godność cezara.
Neron oczom nie wierzył; kilkakroć odczytywał listy, to blednąc, to czerwieniejąc. Naraz porwał dwie wspaniałe wazy, które bardzo cenił i nazywał homerycznemi, ponieważ były ozdobione malowidłami, wyobrażającemi epizody z „Iliady“, rzuciwszy je o ziemię, strzaskał na drobne czerepy, potem upadł na łoże, szarpał odzież, tłukł gło*wą o krawędź stołu, wołając, iż spotyka go niesłychane, nieznane na świecie nieszczęście, bo czy słyszaną jest rzeczą, aby cezar tracił władzę za życia... Na te szalone krzyki, przybiegła mamka jego, Auclage, objęła go rękami jak dziecię, starając się uspokoić. Ale słowa pociechy drażniły zrozpaczonego i wkrótce wyrzekania zmieniły się w wybuch niepohamowanego gniewu. Kazał sobie podać trzcinę i papyrus, na którym skreślił rozkazy do wodza pretorjanów. Podpisawszy je, szukał swego pierścienia, aby wycisnąć nim swój znak monarszy, zapomniawszy, że klejnot ten darował gońcowi z Galji. Nie mogąc znaleźć pierścienią, zażądał innego od Sporusa, który podał mu własny. Neron, nie obejrzawszy klejnotu, przycisnął go do wosku, lecz gdy rzucił okiem na odcisk, zadrżał, spostrzegł bowiem, że pieczęć wyobrażała zejście Prozerpiny do piekieł. Była to nowa przepowiednia, a w danej chwili zaiste straszliwa. Czy to posądzając Sporusa, że mu podał taki pierścień umyślnie, czy w przystępie szału, gdy się zbliżył do niego ulubieniec, pragnąc się o przyczynie nagłego gniewu dowiedzieć, Neron, nie zwracając uwagi na liczne zgromadzenie, uderzył go pięścią w twarz tak silnie, że Sporus krwią się zalał i upadł zemdlony.
Tym razem dla siebie samego cezar odwoływał się do tajemniczej sztuki starej swej przyjaciółki. Przepędzili z sobą noc całą, a Lokusta w jego obecności przyrządziła wielce subtelną truciznę. Neron, umieścił ją w złotej puszce, którą ukrył w sprzęcie drewnianym, z tak kunsztownem zamknięciem, że go tylko on sam i Sporus umiał otworzyć.
Tymczasem wiadomość o zamiarach Galby z szybkością piorunową rozchodziła się po wszystkich prowincjach państwa. Nie była to już groźba odległa i niepewna, rozpaczliwy zamysł cudzoziemca, ale poważnie obrachowany i już w czyn się przyoblekający zamysł patrycjusza, którego ród od wieków był w Rzymie znany i poważany; który był wnukiem Kwintusa Katulusa Kapitolina, obywatela wsławionego w dziejach Ojczyzny świetnemi cnotami i zasługami; który wreszcie sam cieszył się ogólną sympatją i popularnością.
Sympatja zaś owa wzrastała tembardziej, im więcej się mnożyły powody niechęci dla Nerona.
Ten ostatni, zajęty igrzyskami i orgjami, zapomniał wydać rozkazów, które wydać był powinien jako prefekt Annony, wskutek czego okręty, mające przywieźć zboże z Sycylji i Aleksandrji, wypłynęły wtenczas zaledwie, gdy już wrócić powinny. Opóźnienie to spowodowało w przeciągu dni kilku niesłychane podrożenie zboża i głód. Rzym cały miał oczy nieustannie zwrócone na południe, a ilekroć jaki okręt zbliżał się do portu Ostji, wylegał na brzeg Tybru. Nazajutrz też po dojściu nowin o obwołaniu Galby cezarem, lud zgłodniały i zniechęcony napełniał Forum, gdy ujrzano z daleka okręt, płynący Tybrem ku Rzymowi. Natychmiast wszystko, co żyło, pobiegło do portu Oelius. Wszyscy mniemali, że statek ten poprzedza okręty, wiozące zboże — wszyscy przeto dążyli na jego spotkanie z okrzykami radości. Ale srodze się omylono: statek przywoził piasek z Aleksandrji dla wysypania aren cyrkowych. Gdy się o tem dowiedziano, powstało głośne szemranie i złorzeczenia.
Wśród rozgoryczonego tłumu znajdował się wyzwoleniec Galby, Icelus. Rozszerzał on na wszystkie strony pochwały dla swego pana i jego daleko sięgające obietnice, gdy jakiś młodzieniec, z twarzą osłoniętą palium, wręczył mu ukradkiem tabliczki, wypełnione pismem. Icelus przebiegł je oczyma, a na jego twarzy zajaśniał wyraz triumfu. Były to bowiem tabliczki, na których Neron nocy ubiegłej kreślił niedoszłe rozkazy spalenia po raz drugi Rzymu, który nie chciał przyklaskiwać jego popisom aktorskim, i wypuszczenia zwierząt drapieżnych, aby Rzymianie nie mogli ognia ugasić. Icelus tedy przeczytał głośno otrzymane pismo, ale zemsta podobna tak się wydała ohydna i wprost szalona, że nikt jej nie chciał uwierzyć, a nawet zaczęto krzyczeć, że pismo odczytane przez Icelusa było wymyśloną potwarzą. Lecz Nimphidus Sabinus wziął z rąk wyzwoleńca tabliczkę i przyjrzawszy się jej bacznie oświadczył, że nietylko poznaje doskonale pismo Nerona, ale nadto jemu wyłącznie właściwy sposób mazania, przekreślania i dopisywania. Takiemu świadectwu nie można było przeczyć, bo Nimphidus Sabinus, jako prefekt pretorjatu, miał często sposobność oglądania własnoręcznego pisma Nerona.
W tej chwili ukazali się senatorowie, w ubiorze zaniedbanym, bez płaszczów; szli do Kapitolu, dokąd ich powoływał przewodniczący Senatu, który również tajemniczą drogą otrzymał tabliczkę z pismem Nerona, wyjawiającem zamiar wytrucia wszystkich senatorów podczas uczty proszonej.
Neron z wierzchołka tarasu palatyńskiego przyglądał się czas pewien wzburzonym tłumom, po*tem zeszedłszy do ogrodów Serwiljusza, posłał wyzwoleńca Faona do naczelnika pretorjanów. Ale posłaniec Galby uprzedził w obozie posłańca cezara. Nimphidus Sabinus przyrzekł w imieniu owego cezara siedm tysięcy pięćset drachm na każdą głowę załogi rzymskiej, a dla każdego żołnierza wojsk, znajdujących się w prowincjach, po tysiąc dwieście pięćdziesiąt drachm. Odpowiedział więc naczelnik pretorjanów Faonowi, że może tylko za taką samą sumę dać Neronowi pierwszeństwo. Faon przyniósł to oświadczenie cezarowi. Ale suma żądana wynosiła czterysta dwadzieścia siedm miljonów, siedmset czterdzieści trzy tysiące pięćset złotych na naszą monetę, a skarb państwa był wyczerpany rozrzutnością cezara bez miary tak, iż Neron nie posiadał ani dwudziestej części tej sumy. Jednak nie stracił nadziei. Noc się zbliżała, mógł więc osłonięty ciemnością udać się do swych starych przyjaciół i przy ich pomocy, zgromadzić potrzebną sumę.
Wyszedł tedy z ogrodów Serwiljusza, przywdziawszy odzież człowieka z gminu; lecz napróżno chodził z domu do domu, napróżno wzywał i błagał, serca i drzwi były przed nim zamknięte.
Zrozumiał wówczas, że ani jednej chwili już nie miał do stracenia i nie wracając już do ogrodów Serwiljusza, skierował się ku Palatynowi, dla zabrania złota i kilku kosztownych klejnotów. Okrążywszy fontannę Jowisza i świątynię Westy, przekradł się chyłkiem, pod zasłoną cienia pałaców Tyberjusza i Kaliguli, do swych wspaniałych ogrodów, które miał za chwil kilka opuścić na zawsze, stamtąd zaś wszedł do Złotego Pałacu i przez skryte korytarze, dotarł do swoich komnat. Stanąwszy na progu, osłupiał...
Podczas jego nieobecności, rozbiegły się straże Palatynu, unosząc z sobą wszystko, co tylko znalazły pod ręką: kołdry atalickie, naczynia srebrne, sprzęty najkosztowniejsze. Pobiegł do szkatułki, w której schował truciznę Lokusty — ale nie było już tam puszki złotej, a z nią znikła ostatnia jego ucieczka. Rzucił się wtedy twarzą na ziemię i wołał z całej siły o ratunek.
Trzy osoby przybiegły: Sporus, Epafroditcs, jego sekretarz, i Faon, jego wyzwoleniec. Na ich widok, Neron podniósł się na jedno kolano, a wyczytując z ich twarzy smutnych i ponurych, że już nie było nadziei, rozkazał Epafroditowi przywołać gladjatora Spikulusa, lub kogokolwiek innego, aby go zabił. Prosił potem Sporusa i Faona, którzy przy nim zostali, aby zanucili hymn rozpaczy, który śpiewać zwykły najmowane do płaczu przy pogrzebach kobiety. Zabrzmiał tedy hymn żałobny, a jeszcze go nie skończyli, gdy wrócił Epafrodites. Ani Spikulus, ani też nikt inny przyjść nie chciał. Wówczas Neron opuścił ręce, wołając:
— Niestety! niestety!... nie mam więc ani przyjaciół, ani wrogów!
Chciał potem wyjść z Palatynu, biedź do Tybru i utopić się. Ale zatrzymał go Faon, ofiarując mu swój dom wiejski, położony o cztery mile od Rzymu, między drogami Salaryjską i Nomentańską. Neron przyjął ofiarę. Przygotowano pięć koni. Dosiadł jednego, twarz okrył zasłoną i w towarzystwie Sporusa, który go ani na krok nie odstępował, zostawiwszy Faona w Palatynie, aby mu przyniósł nowiny, przez bramę Nomentańską wyjechał drogą, na której opuściliśmy go w chwili, gdy został poznany przez żołnierza przy blasku błyskawicy.
Mała gromada zbliżyła się nakoniec ku willi Faona, położonej tam, gdzie dzisiaj Serpentara. Ta wioska, ukryta za górą Świętą, mogła służyć za schronienie Neronowi przynajmniej do czasu, dopóki nie zdoła zadać sobie śmierci, gdy go już wszystkie środki ocalenia miną. Epafrodites, który znał drogę, stanął na czele i zboczył na pole. Neron udał się za nim, dwaj zaś wyzwoleńcy i Sporus tworzyli straż tylną. Po chwili usłyszeli szmer jakiś na drodze: Neron tedy i Epafrodites więcej jeszcze zboczyli, gdy Sporus i dwaj wy*zwoleńcy jechali około góry Świętej. Szmer był spowodowany przez patrol, wysłany, pod dowództwem centurjona, w pościgu za cezarem. Sporus i wyzwoleńcy zostali zatrzymani, lecz gdy między nimi nie znaleziono Nerona, pozwolono im udać się w swoją drogę.
Tymczasem Neron i Epafrodites zmuszeni byli zsiąść z koni, gdyż dolina zarzucona była odłamami skał i bryłami ziemi, wyrwanemi z łożysk podczas trzęsienia, które dało się uczuć w chwili, gdy mała gromadka wyjeżdżała z Rzymu. Ciernie i chwasty do krwi kaleczyły gołe nogi Nerona i szarpały na nim płaszcz. Ujrzeli nakoniec czarną jakąś masę w cieniu. Pies zaczął szczekać poza murem, przy którym się znaleźli. Idąc przy murze, dotarli do jaskini, z której wydobywano piasek. Otwór jej był niski i ciasny. Neron, przejęty trwogą, położył się na brzuchu i wpełznął do środka. Wówczas szepnął mu Epafrodites, że obejdzie mur wokoło, zakradnie się do willi i dowie się, czy cezar będzie mógł udać się tam bezpiecznie.
Neron, zostawszy sam w jaskini, uczuł strach wielki, zdało mu się, że jest już w grobie, którego drzwi zamknięto nazawsze. Wyszedł tedy z jaskini pospiesznie. O kilka kroków ujrzał kałużę. Tak silne pożerało go pragnienie, iż nie mógł się powstrzymać od zwilżenia ust. Podłożywszy więc płaszcz pod nogi dla uchronienia się od ostrych kamieni i cierni, zawlókł się do kałuży, zaczerpnął z niej dłonią owej wstrętnej wody, którą połknął chciwie, poczem spoglądając w niebo, rzekł z wyrzutem:
— Takiż to ostatni napój Nerona!
Przez pewien czas siedział nad brzegiem kałuży zamyślony, ponury, wyjmując ciernie, uwięzłe w płaszczu, gdy nagle ozwał się głos, wołający go po imieniu. Zadrżał z przestrachu. Obróciwszy się, spostrzegł Epafroditesa z pochodnią w ręku. Sekretarz dotrzymał słowa. Dostawszy się przez drzwi główne do willi i wskazawszy wyzwoleńcom miejsce, gdzie był cezar, wspólnemi siłami przebili mur stary i skruszały, aby mógł się tą drogą dostać z jaskini do willi. Neron, tak skwapliwie pobiegł za przewodnikiem, że zapomniał płaszcza nad brzegiem kałuży. Wrócił do jaskini, a z tej przeszedł do małej izdebki niewolnika, słabo oświetlonej małą glinianą lampą, w której znajdował się barłóg ze szmat i stara opończa do przykrycia.
Neron usiadł na barłogu i oparł się grzbietem o ścianę; będąc spragnionym i głodnym, prosił o pokarm i napój. Przyniesiono mu kęs czerstwego chleba i czarę z wodą. Spojrzawszy na chleb, odrzucił go ze wstrętem, a wodę uznał za zbyt zimną, prosił więc, żeby mu ją ogrzano. Udano się spełnić to żądanie, on zaś, znów sam zostawszy, wsparł głowę o kolana i siedział nieruchomy w tej postawie. Drzwi się otworzyły. Mniemając, że mu przynoszą wodę, Neron uniósł głowę i ujrzał Sporusa z listem w ręku.
Na bladej twarzy eunucha, zwykle znużonej i smutnej, malowała się tak okrutna, dzika radość, że Neron wpatrywał się w nią ze zdumieniem, jak gdyby jej nie poznawał. Sporus postąpił ku niemu i podał mu pergamin. Domyślił się Neron, że w piśmie tem niepomyślna dla niego mieściła się nowina. Nie biorąc przeto listu do ręki, zapytał:
— Od kogo mi to przynosisz?
— Od Faona — odparł Sporus.
Neron pobladł i zagadnął po chwili:
— A wiadoma ci treść pisma?
— Senat uznał cię za zdrajcę, kazał cię odnaleźć i przyprowadzić na plac kaźni...
— Mnie, na plac kaźni! — zawołał Neron, przypadając na jedno kolano — na plac kaźni mnie! Klaudjusza cezara!...
— Nie jesteś już Klaudjuszem cezarem — odparł zimno Sporus — jesteś Domitius Ahenobarbus, uznany za zdrajcę i skazany na śmierć!...
— Zdrajca... na śmierć... — zawołał Neron, porywając się na nogi. — Ale mogę jeszcze uciekać, mam jeszcze czas do ucieczki, mogę się schronić w lesie Larycji, w bagniskach Minturnijskich, stamtąd dostanę się na jaki okręt, ukryję się w Sycylji lub w Egipcie...
— Uciekać! — powtórzył Sporus dziwnym tonem. — Uciekać? A którędy?
— Tędy! — zawołał Neron, rzucając się ku otworowi, przez który się dostał z jaskini — mogę wyjść tędy, ponieważ tą drogą wszedłem.
— Wszedłeś, to prawda, ale nie wiesz, iż zaraz potem zawalono otwór jaskini tak silnie, że chociaż jesteś doskonałym atletą, wątpię, czybyś mógł odepchnąć skałę, którą otwór zamknięto.
— Na Jowisza, to prawda! — jęknął Neron, napróżno wytężając wszystkie siły do odepchnięcia głazów. — Kto zamknął tę jaskinię? Kto przytoczył tę skałę?
— Ja i wyzwoleńcy — odparł Sporus.
— Dlaczegóżeś to uczynił? — dlaczegoś mnie zamknął, jak Kakusa w pieczarze?
— Żebyś w niej umarł, jak on! — rzekł Sporus z wyrazem strasznej nienawiści.
— Umrzeć! umrzeć! — jęczał Neron, uderzając się w głowę — czy cały świat chce mojej śmierci? czy już wszyscy mnie opuścili?
— Tak zaiste — potwierdził Sporus — cały — świat chce, żebyś umarł, ale nie wszyscy cię opuścili. Widzisz przecież, że ja tu jestem i umrzeć chcę z tobą.
— Tak, tak — mruknął Neron, padając znowu na barłóg — tak, to wierność.
— Mylisz się cezarze — rzekł Sporus, krzyżując ręce na piersiach i wpatrując się dziwnie przeznikliwie w Nerona — to nie wierność, to zemsta.
— Zemsta! — zawołał Neron zdumiony — zemsta! I cóżem ci uczynił, Sporusie?...
— Coś mi uczynił? — powtórzył Sporus, zbliżając się tuż do niego i roześmiawszy się gorzko, począł mówić gwałtownie: — Oto z dziecka, które żyć zaczęło aby zostać człowiekiem, aby mieć udział w uczuciach ziemi i rozkoszach nieba, uczyniłeś najnieszczęśliwszą istotę, która do niczego nie miała prawa, dla której zgasły wszystkie radości świata... Przykuty do mej nicości i niedołęstwa, widziałem przed sobą wszystkie ponęty życia, wszystko, co się nazywa uszczęśliwieniem, patrzałem na to wszystko, jak Tantal na owoce i wodę, których nie mógł dosięgnąć. To niedosyć. Gdybym mógł cierpieć i płakać w szatach żałoby, w milczeniu i samotności, możebym ci jeszcze przebaczył; ale jak możni tego świata, musiałem przywdziewać purpurę, uśmiechać się, jak szczęśliwi, żyć między ludźmi, jak ci, co żyją prawdziwie, ja, biedny cień, biedna mara, biedne widziadło!
— Czegóż więc chciałeś? — rzekł Neron lękliwie. — Dzieliłem z tobą moje bogactwa, moje rozkosze, moją potęgę; byłeś uczestnikiem wszystkich moich triumfów, jak ja sam, miałeś pochlebców i dworzan? A gdym już nie wiedział, co ci dać jeszcze, obdarzyłem cię mojem imieniem...
— Właśnie za to cię nienawidzę, Neronie! Gdybyś kazał mię otruć, jak Brytannika, zamordować, jak Agrypinę, otworzyć żyły, jak Senece, — mógłbym ci przebaczyć teraz, gdy śmierć nad tobą wisi... Ale nie uważałeś mię ani za mężczyznę, ani za kobietę; obchodziłeś się ze mną, jak z cackiem, z którem można uczynić wszystko, co się podoba; jak z marmurowym posągiem, ślepym, niemym, bez serca i czucia. Te łaski, o których prawisz mi teraz, były to tylko ozłocone upokorzenia; im większą okrywałeś mię sromotą, im wyżej wynosiłeś mię nad innych, tem snadniej każdy zmierzyć mógł moją hańbę. I to jeszcze nie wszystko. Kiedym ci podał przedwczoraj ów pierścień, zamiast mnie zabić sztyletem, przez cobyś wzbudził mniemanie w tych wszystkich, którzy przy tem byli, żem wart był śmiertelnego ciosu, tyś uderzył mię pięścią, jak służalca, jak niewolnika, jak psa!
— Tak, tak — rzekł Neron — zbłądziłem w samej rzeczy. Przebacz mi, mój dobry Sporusie...
— A jednak — mówił dalej Sporus — ta istota bez imienia, bez nazwiska, bez przyjaciół, bez serca, jeżeli nie mogła czynić dobrze, mogła szkodzić przynajmniej; mogła dostać się nocą do twej komnaty, wykraść twoje tabliczki, skazujące na śmierć Senat i lud i rozrzucić je, jakby siłą wiatru i burzy, na Forum i Kapitolu, a to dlatego, żebyś ani od Senatu, ani od ludu nie mógł spodziewać się przebaczenia; mogła również ukryć puszkę z trucizną Lokusty, abyś bez żadnej obrony wpadł w ręce tych, którzy cię szukają dla zadania ci hańbiącej śmierci.
— Mylisz się! — zawołał Neron, wydobywając z pod sukni sztylet — mylisz się! Zostaje mi jeszcze to żelazo.
— Tak, ale nie odważysz się użyć go ani dla siebie, ani dla drugich.
— W każdym razie, jestem tu tak dobrze ukryty, iż mię nie znajdą — rzekł Neron.
— Możebyś istotnie zdołał się ukryć przed poszukiwaniami, gdybym przed chwilą nie spotkał centurjona i nie powiedział mu, gdzie cię znajdzie. On już jest tutaj... słyszysz... to jego kroki!
— Nie będę nań czekał — rzekł Neron, przykładając ostrze sztyletu do serca — uderzę... i skończę z życiem...
— Nie odważysz się — powtórzył Sporus.
— A jednak — mruczał Neron po grecku, szukając ostrzem sztyletu miejsca właściwego do zadania ciosu, przyczem dłoń mu dygotała konwulsyjnie — jednak nie godzi się, żeby Neron nie miał umrzeć... O świecie... jak wielkiego tracisz we mnie artystę....
Nagle zatrzymał się, wyciągnął szyję, najeżyły mu się włosy, krople potu wystąpiły na czoło, bo rozległ się nowy hałas u drzwi; słuchał przez chwilę, potem zacytował wiersz Homera:
„Już słyszę tentent szybkonogich rumaków...“
W tej chwili wpadł do izby Epafrodites.
Nie omylił się Neron — przybyła pogoń szukająca go.
Ani chwili czasu nie było do stracenia, jeżeli chciał uniknąć hańbiącego zgonu. Odprowadził Epafrodita na stronę, kazał mu przysiądz na Styks, że nie wyda jego głowy nikomu, raczej go spali całego, potem wyciągając sztylet powtórnie, oparł ostrze jego na szyi.
Znowu rozległ się hałas, ale tym razem bliższy, groźniejszy. Wówczas Epafrodites uchwycił rękę Nerona, uzbrojoną sztyletem i pchnął ją tak, że żelazo aż po rękojeść utkwiło w szyi, potem wybiegł ze Sporusem z izdebki, drzwi zamykając za sobą.
Neron krzyknął przeraźliwie, wyrwał z rany i daleko rzucił od siebie sztylet, przypadł na jedno kolano, potem na drugie; wsparłszy się lewą ręką o ziemię, usiłował prawą zatamować krew, która mu bluzgała przez palce; obejrzał się po raz ostatni dokoła z wyrazem niewysłowionego przerażenia, a widząc się samotnym, upadł na ziemię z przeciągłym jękiem.
W tej chwili we drzwiach ukazał się centurjon. Spostrzegłszy leżącego nieruchomie Nerona, rzucił się do niego i usiłował zatrzymać płynącą z rany krew połą od płaszcza. Lecz Neron, zbierając ostatek sił, odepchnął go od siebie, spojrzał na niego groźnie i skonał.
Wieczorem przybyła do willi jakaś kobieta, poważna, blada, smutna, choć młoda i piękna.
Otrzymała ona od powiernika Galby, Icelusa, który do czasu przybycia swego pana, wydawał w Rzymie rozkazy, pozwolenie oddania ostatniej posługi Neronowi. Rozebrała zmarłego, obmyła krew, którą ciało jego było zbroczone, owinęła w biały płaszcz, szyty złotem, który jej darował, gdy się po raz ostatni z sobą widzieli, potem przewiozła zwłoki, na zakrytym wozie, do Rzymu i tam je złożyła w grobowcu Domicjana, wśród ogrodów. Uczyniwszy to, dzień cały pozostawała w tem miejscu żałoby, gdy zaś nadszedł wieczór, wstała i udała się do katakumb.
Epafrodita i Sporusa znaleziono w willi nieżywych; leżeli obok siebie, a pomiędzy nimi oprożniona puszka złota. Przygotowana przez Lokustę trucizna dla Nerona wystarczyła na obu.
Tak umarł Neron w trzydziestym drugim roku życia, właśnie w rocznicę dnia, w którym kazał zamordować Oktawję. Ponieważ zginął w miejscu ustronnem, niemal bez świadków, a do grobu złożony został również tajemniczo, bez wymaganej zwyczajem pompy, więc w umyśle ludu rzymskiego, najłatwowierniejszego ze wszystkich ludów na świecie, powstały wątpliwości co do jego śmierci. Utrzymywano, że dostał się do portu Ostji, a stamtąd uciekł na okręcie do Syrji, więc też go z dnia na dzień w Rzymie oczekiwano. Przez lat piętnaście nieznana ręka zdobiła grób jego kwiatami. Również przez długie lata wystawiano, niekiedy na mównicach jego wizerunki i czytano jego proklamacje, jak gdyby żył jeszcze i miał wrócić potężny na zgubę swych nieprzyjaciół. Jeszcze po upływie lat dwudziestu pięciu od jego śmierci — według opowieści Swetonjusza — zjawił się jakiś człowiek u wojowniczych Partów, który mienił się Neronem i długo znajdował wiarę u tego ludu, który szczególną cześć dla parnięci Nerona przechowywał.
Legenda przeszła do chrześcijan. Ś-ty Hieronim, opierając się na kilku wyrazach Ś-go Pawła, przedstawił Nerona, jako Antychrysta, a przynajmniej jako jego poprzednika. Sulpicjusz Sewerus twierdzi, że Ś-ty Marcin przepowiedział w swych djalogach, iż przed końcem świata, Neron ukaże się na Zachodzie, gdzie przywróci część bałwanów, a Antychryst na Wschodzie, gdzie odbuduje kościół i miasto Jeruzalem, które ma być stracą jego państwa. Ten ostatni ma potem ogłosić się Mesjaszem, wydać wojnę Neronowi, pozbawić go życia i władzy. Wreszcie Ś-ty Augustyn zapewnia, że za jego życia, to jest na początku V wieku, utrzymywano jeszcze, że Neron wcale nie umarł, ale ukrywa się w miejscu niedostępnem, skąd ma kiedyś powrócić z całą swą siłą i okrucieństwem, dla odzyskania straconej władzy.
Dziś jeszcze, w całym tym długim szeregu cezarów, z których każdy przyczynił się do wzbogacenia zbioru pomników Rzymu, najpopularniejszy jest Neron. Istnieje dom Nerona, łaźnia Nerona, wieża Nerona. W Bauli pewien winiarz pokazywał mi willę Nerona.
Pośrodku odnogi Bai, majtkowie moi. zatrzymali się właśnie w tem miejscu, gdzie zatonąć miała przygotowana przez Nerona dla Agrypiny triremma. Gdym wracał do Rzymu drogą Nomentańską, wieśniak pokazywał mi miejsce, przez ktore przebywał Neron, udając się Serpentary; wśród zwalisk, rozrzuconych po tej wspanialej dolinie, pokazał mi ruiny willi, w której zabił się Neron.
Gdym jechał z Florencji, woźnica mój ukazał mi jakieś gruzy, leżące z prawej strony sklepienia de la Sorta w Rzymie, mówiąc:
— To grobowiec Nerona.
Niechże teraz kto wytłumaczy zapomnienie w tychże miejscach imion Tytusa i Marka Aureljusza.
Neron tyran, Neron okrutnik, Neron morderca, rozpustnik, szatan wcielony, żyje wciąż w pamięci ludu — a czcigodne imiona Tytusa i Marka Aureljusza są zapomniane.
Czem to wytłumaczyć?