Niedokończony poemat/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niedokończony poemat |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały poemat Cały tom I |
Indeks stron |
Patrz przyjacielu! w jakiej purpurze Bóg dnia się zrywa. Bodaj by tak się rodzić człowiekowi i kiedyś tak ziemi panować! Patrz! jak ta biedna, ostatnia gwiazdeczka umiera — mówią, że tkliwe serca tak zwykły konać przed światłem geniuszu. O! słońce bywaj, bywaj! zajrzyj w te jary kędy dotąd lęgną się ciemności i mostami tęcz połącz brzegi tych bladych potoków. Tak mi świeżo — tak mi dobrze — tak bystro — ostro — tak daleko widzę — czuję, że dzisiaj nie chybię ni razu. Giemza co na tamtym wierzchołku mech gryzie, niedożyje południa. — Ot! trąbki naszych od góry jodeł się odezwały — chodźmy!
Ja tu zostanę —
Czy nie wiesz, że o tej godzinie zwykłem modlić się do Pana? —
To poczekam.
Czy nie wiesz, że w samotności zwykłem modlić się do Pana?
To powiedz kiedy chcesz a wrócę po ciebie.
Wieczorem zastaniesz mnie na tem samem miejscu.
Przez Boga żywego, człowiecze chodź ze mną, proszę cię, chodź — bez ciebie nie będę umiał celować. Aż na tamten szczyt nagi dostać się musim — tam kryształy rosną i dzikie zawieszają się kozy — chodź! strzelcy mówią, że stamtąd świat cały widać!
I stąd można świat cały zobaczyć!
Jak?
Zamknąwszy oczy i ukorzywszy ducha przed Panem!
Znowu zatrąbili — bądź zdrów! teraz z góry na dół, potem znów w górę, w górę aż pod te obłoki. Aligier! serdecznie mi żal, że nie chcesz iść zemną!
Nie podawaj się tak naprzód — czepiaj się gałęzi — widzę przecież — widzę — tylko nie oglądaj się ku mnie — ostrożnie tam, koło wodospadu! —
Już on mnie nie słyszy — lotem ptaka leci jak gdyby nie ciężał do ziemi — płocho, wysmukle, niedbale o pierwszej zorzy życia buja dziecię śmiertelne, podobne duchom, które już nigdy o śmierci nie posłyszą. Ale one znają tajemnice życia. Ono i o życiu nic nie wie. Jak eter, z którego błękity uwite, zróść się może w bryłę ciemną lub w jasne słońce lub w nikłą parę, igraszkę powiewów, tak i ono wszystkiem być może lub niczem! — wybranym niebios lub ofiarą piekła!
Ojcze Niebieski! onych dni, zaciemniły się drogi Twoje na tej kuli ziemskiej. Twarz Twoja zakryła się obłokiem. Znów Cię ludzie szukają i znaleść nie mogą. Ty wschodzisz. Ty wejdziesz — czemu oni patrzą w sam środek niebios? czemuż nie na widnokręgi? — Ojcze Niebieski! ta chwila przejścia to straszny zmierzch oczom, to straszna pokusa myślom, to straszny ból sercom ich! Jeśli jej nie skrócisz, to wielu z nich poginie!
Za tym Cię proszę, Panie, któregoś duszę mi powierzył — wysłuchaj o niej świadectwa mego. Ona bezustannie, sama o tem nie wiedząc, ku niebu twemu się wydziera. Zaród wszelkiej piękności, iskra Twoja pali się w jej głębiach, tylko że ciało jako mgła wielka obeszło ją zewsząd — przez mgłę, duch, którego strzegę, szuka Ciebie!
I nie przejrzał dotąd, że Ty nietylko wysoko nad nim, nietylko głęboko pod nim, ale też i wewnątrz niego samego przebywasz. Daruj mu więc Panie, że tęskni za Tobą.
— A na to dozwól mi, bym go ostrzedz mógł w tej przedostatniej chwili.
— Niech dzisiejsza noc mnie słucha, gdy ją zaklnę Twojem Imieniem — niech wyziewy dolin i pary potoków zlecą się do mnie, a ja z nich stworzę wiotkie postacie, natchnę je myślą Snu, który jutrzejszej nie dożyje zorzy!...
Ale w nim będzie prawda wiekuista Twoja i prawda doczesna tej ziemi.
A ten, którego miłuję, wspomni kiedyś o wiekuistej Twojej, i za to, Ty go zbawisz, o Panie!
Cóż to? dotąd na tem samem miejscu, pod tą samą jodłą, i dotąd się modlisz? daj mi rękę — wstań.
A ty tak prędko wróciłeś, Henryku?
Prawda — już wieczór.
Dzień ci więc przeminął jako jedna chwila?
Szczęśliwy komu tak całe życie mija — znać, on żyje w wieczności! — Lecz cóź się z tobą działo? co ta krew znaczy na twoich piersiach i na rękojeści noża?
O małom nie zginął — to nie krew lekkiej giemzy lub niewinnego daniela. Słuchaj tylko, a zarazem idźmy drogą naszą, bo strzelców wyprawiłem naprzód i nim ich dogonimy, noc będzie.
Zstępuję za tobą.
Otóż słuchaj! — strzeliłem do dzikiej kozy; spadła z urwiska, potoczyła się aż na samo dno przepaści. Wołam więc moich tyrolczyków, powiadam, wskazuję, ale żaden nie był, nie widział, zatem sam muszę iść do jaru po zgubę. I poszliśmy we trzech, obchodząc daleko, szukając przeprawy, coraz niżej na dół, aż w bory ciemne, wielkie bory sosen. Czarno tam, a taki szum, jakby się każde drzewo modliło do Boga — idziem, a tu coś łamie się po gęstwinie, tuż przed nami, nie dalej jak na strzał — może sarna, jeleń może — ja do strzelby — patrzę — zapomniałem nabić — sięgam więc po nabój — aż w tej samej chwili niedźwiedź się wydobywa z zarośli — i stanął i wietrzy i ujrzał nas! — Moi od razu, razem oba wystrzelą — kule gdzieś po skórze tylko drasnęły niedźwiedzia. Stanął dęba i rycząc sunie ku nam — oni krzykną na mnie i pierzchnęli — krzyczą jeszcze i co tchu na blizkiej sosny wdzierają się konary. Sam jeden zostałem — nie wiem czemu, bo jakiejże chwały człowiek dorwać się może w boju ze zwierzęciem, nie wiem czemu, ale wstyd mi było uciekać. Ojce moi nigdy czy z łowów czy z pola bitew nie uciekali. Strzelbę rzuciłem — nóż wyrywam z pochwy — a już kudłaty król boru siedzi mi na piersiach — jak człowiek chciał mnie opasać rękoma — pazury w żywe mięso mi ciśnie. Natychmiast go pchnąłem w pierś i w pierś go pchnąłem raz drugi. Za trzeciem się dopiero obalił — padłem z nim razem ale on już leżał podemną, bez ducha! potem strzelcom w oczy plunąłem i darowałem im skórę zakłutego — na pamiątkę podłości.
Pan cię obronił — za ocalenie podziękowałżeś Panu?
Może nie słowami, ale całem serca czuciem, kiedym się zerwał, otrząsł i rad że żyję, wzniósł ręce do nieba!
Są chwile, w których Pan więcej nie żąda od nas!
Dziwna! anim o tyle nie opadł na siłach — takim rzeźki jak z rana. — Uważaj Aligier jak prędko schodzimy — już mieszkania ludzi niedalekie być muszą, kiedy to dziewczę tędy przechodzi. Hej! dobry wieczór śliczna! — czy nie słyszysz? czy się boisz? zatrzymaj że się i daj mi konwalije, które trzymasz w dłoni!
Nie dam ich tobie, ale tamtemu —
Bo całkiem wygląda jak ten biały Anioł co stoi po prawej stronie Bogarodzicy nad naszym wielkim ołtarzem — ale ty z innych stron zapewnie, tyś nigdy nie był w kościele naszym, tyś nie widział tego Anioła — (do Aligiera). Dobry wieczór — proszę cię weź te kwiatki panie!
Dzięki ci, dziecię — bądź szczęśliwem, dziecię!
A zatem ja brzydki panienko?
I ty piękny, lecz nie tak jak Anioł!
Daj mi połowę tych kwiatów, zachowam je na pamiątkę, że proste dziewczę uczuło to samo co ja, kiedym pierwszy raz w życiu cię ujrzał — prawdę mówi, prawdę — i nie tylko lica twoje urodziwsze ale i duch twój wznioślejszy od mego. Aligier, czy pamiętasz tę pierwszą chwilę naszego spotkania? Ona mi stoi w oczach gdyby teraźniejsza —
I mnie również, bo od tej chwili stałem się przyjacielem twoim —
Ot! widzę ten stary budynek, w którego salach tysiąc rówienników moich siedzi, a nauczyciele z katedr mówią do nas. Widzę te w węża załamane wschody — i zakręt ten — i wschód ten sam kamienny, na którym mi się sam objawiłeś — nie prawdaż, harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wątłe na siłach. Szedłem właśnie z domu, przechodziłem wśród nich wszystkich z dumą na czole, świadom, że mnie nienawidzą — lecz czemu, nieświadom! Ścisnęli się kołem i coraz mi ciaśniej! krzyczą „panicz, panicz,“ jakby hańbą być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan kościele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło — poręczy żelaznych się uchwyciłem — oni ciągną mnie na dół, za ręce, za nogi, za płaszcza zwoje. Byłbym może pod ich stopy runął, ale tyś się ukazał — schodziłeś z góry taki sam blady, taki sam wysmukły jak dzisiaj, tylko że z okiem w płomieniach. Nikt cię nie znał — widywali cię tylko czasem i pamiętali wyraz twego czoła — krzyknąłeś — oni odpadli odemnie. Daj rękę, Aligier, ja nigdy tej chwili, nigdy nie zapomnę.
O nie możesz, Henryku, ale słów, którem wtedy wyrzekł, pierwszych słów moich do ciebie nigdy nie zapomnij!
Tak — czuję jeszcze twój uścisk — słyszę jeszcze głos twój: „Oni niesprawiedliwi. Ty bądź więcej niż sprawiedliwy — przebacz im duchu i kochaj ich w czynach“ potem zeszliśmy razem, a tyś przechodząc wśród nich spokojnym czasami powtarzał głosem, „hańba wam.“
I od dnia tego nierozdzielni byliśmy —
I będziem do śmierci — bo od dnia tego wiem, żeś wyższy odemnie i za to kocham ciebie.
Do śmierci mówisz?
Ja umrę przed tobą —
Nie szpeć takiem przeczuciem tej cichej godziny. Raczej okiem całem pijmy to światło złagodniałe — piersią całą to letnie powietrze, woniami róż dzikich natchnione! patrz! te ostatnie promienie na śniegu gór, ta gwiazda wschodząca nad szczytem skał, to uśmiech Boga nad nami — a ty zemną, a ty przy mnie — czegóż więcej nam trzeba?
Jeszcze raz ci mówię: Ja umrę przed toba. —
Nie dobryś — przecież już ojciec mi umarł — i matka i siostra śpią w trumnie — i wielu z tych między któremi wzrosłem odeszło na wieki — groby ich marzą o mnie w biednej, dalekiej Ojczyznie. Sam jeden żyję ostatni z rodu mego — a tybyś miał opuścić mnie także, pójść tam gdzie lepiej, nie zostać się zemną! nie — nie, Aligier!
Czy mi ostatnią wolę zapisujesz? Aligier daj pokój — niechcę słuchać tego — zwiałeś mi wszelkie przezrocze z błękitu niebios — zasłona jakaś roztacza mi się przed oczyma; powiedz, gdzie jesteśmy? co to się znaczy? przecież już nam blizko było doliny? Dziś jeszcze, kiedyśmy razem o brzasku tędy przechodzili, krzyż, tu na prawo, gdzieś widziałem! gdzież się podział?
Idź za mną.
Alboż znasz lepiej kraj ten odemnie? ot! wschodzi księżyc, przyjaciel mój — on mi rozwiąże zagadkę.
Czekajmy więc.
Przez Boga żywego! im więcej światła przybywa, tem bardziej niewidzianą nigdy wydaje mi się okolica — niech tylko opadną te wyziewy — tam, tam bieli się droga — nie — to mgły wstęga na łące. Hej! czy niema tam kogo! Hej! hola! odezwijcie się — wystrzelę — może nas usłyszą!
Góry usłyszały i odpowiadają.
Jaki grzmot echowy! — czy pojmujesz jakim my sposobem zabłądzili? zdaje się, szliśmy wciąż jak się należy — w tem, jedną razą, czy uważasz, potrojone skały — same niebo się odmieniło — tam morze z chmur jar zalało i jak niewzruszony Lodnik świeci. Stąd wstają wyziewy, snują się, snują aż w mózgu się zawraca. Teraz ciemno choć oczy wykłuj — ot! znów księżyc górą a taki jaskrawy, przykry! Aligier! ja już nie trafię do ładu.
Czego więc czekasz? — idź za mną!
Na lewo tym ciasnym wąwozem?
Takie natchnienie moje!
Pójdę, gdzie chcesz, szukaj, krąż, wstępuj w górę, schodź w dół, wszystko mi jedno — nim zorza zejdzie, musim błądzić wciąż — nigdym takiej nocy nie widział — kto wśród niej mądry będzie, ten albo wielkim tych puszcz dziedzicem, albo giemzą, tych skał panią — Hej! gdzie ty? odezwij się!.
Tu obok.
Przeklęta mgła, buchnęła mi z pod samych stóp — zaćmiła oczy — a teraz sobie w górę płynie do tamtych sióstr — patrzaj! czy to nie stary król na tronie z brodą, z berłem w ręku — za nim zaraz wąż ogromny — nie, smok raczej — nie, już teraz czteroskrzydlny Cherubin — a tam, ot! tam w przedziale między skałami, widzisz cały naród cieniów spieszy na sąd ostateczny! — a to co? na czemże się ja tak potknąłem?
To, wywrócone wrota za któremi stary cmentarz leży.
I właśnie księżyc teraz zaświecił jak blady czyściec dusz nad tym cmentarzem ciał — przed chwilą jeszcze taki rzeźki byłem, lżejszy od powietrza, a w tej chwili tak mi ciężko, tak serdecznie źle — nie wiem czemu i skąd — chyba mnie te stare nieboszczyki urzekły. Gdybym usiadł na tem kamieniu, zdaje mi się, zasnąłbym.
Oprzyj się na mnie.
Dobrze, bo kleją mi się powieki i chciałbym tu zostać.
Dalej jeszcze trochę — aż do tej białej kaplicy.
Dobrze — ciszej nam będzie pod dachem, niż na tym wietrze!
Czemu więc stajesz? idźże.
Boże! czy wzrok mój oszalał od jadu tych wyziewów? albo czy śpię już i śni mi się?
Co widzisz?
Czoło twoje dziwnie zżółkło w tych miesięcznych promieniach — oczy tak ci zapadły — wychudłeś — zdajesz mi się coraz starszy, wyższy — czy to ty?
Ja, Henryku!
Głos twój tylko jeden podobny do ciebie. Teraz marzy mi się, że wieniec laurowy błysnął koło włosów twoich i krąży i znika i znów się pokazuje — odpędź go — ja się boję ciebie — nie pójdę dalej. Sen mnie tłoczy ku ziemi — padnę — daj mi upaść! Bóg widzi żem twarz gdzieś podobną oglądał — gdzieś....
Jeszcze kroków kilka.
Gdzie to było? — gdzie?... A znam ten wieniec, znam ten podziemny ogień w oczach, z innego świata przyniesion! — Taki obraz w sali godowej, w domu ojca, na obiciu w gwiazdy srebrne, na obiciu zielonem, w domu ojca Tak. I ojciec mawiał, że przed laty człowiek ten zwiedził piekło i czyściec i w raju był... Mistrzu, mistrzu, gdzie mnie wiedziesz?
Teraz możesz zasnąć.