Niedokończony poemat/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niedokończony poemat |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
NIEDOKOŃCZONY POEMAT.
I.
WSTĘP.
(Góry w okolicach Wenecyi. — Wschód słońca. — Na skale Aligier i Młodzieniec w stroju myśliwskim).
Młodzieniec.
Patrz przyjacielu! w jakiej purpurze Bóg dnia się zrywa. Bodaj by tak się rodzić człowiekowi i kiedyś tak ziemi panować! Patrz! jak ta biedna, ostatnia gwiazdeczka umiera — mówią, że tkliwe serca tak zwykły konać przed światłem geniuszu. O! słońce bywaj, bywaj! zajrzyj w te jary kędy dotąd lęgną się ciemności i mostami tęcz połącz brzegi tych bladych potoków. Tak mi świeżo — tak mi dobrze — tak bystro — ostro — tak daleko widzę — czuję, że dzisiaj nie chybię ni razu. Giemza co na tamtym wierzchołku mech gryzie, niedożyje południa. — Ot! trąbki naszych od góry jodeł się odezwały — chodźmy! Aligier.
Ja tu zostanę — Młodzieniec.
Aligier! co tobie dzisiaj? od kiedy słońce zaszło wczoraj, tyś do mnie nie przemówił słowa. Gdyśmy o północy zaczęli wdzierać się na skałę, w milczeniu stąpałeś stroną przepaści, znakiem ręki tylko ostrzegając mnie o niebezpieczeństwie. A teraz gdy łowy się rozpoczną, gdy od grania psów zadrżą wszystkie kory sosen, i ziemia i skały i duch w nas — ty się ociągasz, ty niechcesz być z nami? |
Czy nie wiesz, że o tej godzinie zwykłem modlić się do Pana? —
To poczekam.
Czy nie wiesz, że w samotności zwykłem modlić się do Pana?
To powiedz kiedy chcesz a wrócę po ciebie.
Wieczorem zastaniesz mnie na tem samem miejscu.
Przez Boga żywego, człowiecze chodź ze mną, proszę cię, chodź — bez ciebie nie będę umiał celować. Aż na tamten szczyt nagi dostać się musim — tam kryształy rosną i dzikie zawieszają się kozy — chodź! strzelcy mówią, że stamtąd świat cały widać!
I stąd można świat cały zobaczyć!
Jak?
Zamknąwszy oczy i ukorzywszy ducha przed Panem!
Znowu zatrąbili — bądź zdrów! teraz z góry na dół, potem znów w górę, w górę aż pod te obłoki. Aligier! serdecznie mi żal, że nie chcesz iść zemną!
Nie podawaj się tak naprzód — czepiaj się gałęzi — widzę przecież — widzę — tylko nie oglądaj się ku mnie — ostrożnie tam, koło wodospadu! —
Już on mnie nie słyszy — lotem ptaka leci jak gdyby nie ciężał do ziemi — płocho, wysmukle, niedbale o pierwszej zorzy życia buja dziecię śmiertelne, podobne duchom, które już nigdy o śmierci nie posłyszą. Ale one znają tajemnice życia. Ono i o życiu nic nie wie. Jak eter, z którego błękity uwite, zróść się może w bryłę ciemną lub w jasne słońce lub w nikłą parę, igraszkę powiewów, tak i ono wszystkiem być może lub niczem! — wybranym niebios lub ofiarą piekła!
Ojcze Niebieski! onych dni, zaciemniły się drogi Twoje na tej kuli ziemskiej. Twarz Twoja zakryła się obłokiem. Znów Cię ludzie szukają i znaleść nie mogą. Ty wschodzisz. Ty wejdziesz — czemu oni patrzą w sam środek niebios? czemuż nie na widnokręgi? — Ojcze Niebieski! ta chwila przejścia to straszny zmierzch oczom, to straszna pokusa myślom, to straszny ból sercom ich! Jeśli jej nie skrócisz, to wielu z nich poginie!
Za tym Cię proszę, Panie, któregoś duszę mi powierzył — wysłuchaj o niej świadectwa mego. Ona bezustannie, sama o tem nie wiedząc, ku niebu twemu się wydziera. Zaród wszelkiej piękności, iskra Twoja pali się w jej głębiach, tylko że ciało jako mgła wielka obeszło ją zewsząd — przez mgłę, duch, którego strzegę, szuka Ciebie!
I nie przejrzał dotąd, że Ty nietylko wysoko nad nim, nietylko głęboko pod nim, ale też i wewnątrz niego samego przebywasz. Daruj mu więc Panie, że tęskni za Tobą.
— A na to dozwól mi, bym go ostrzedz mógł w tej przedostatniej chwili.
— Niech dzisiejsza noc mnie słucha, gdy ją zaklnę Twojem Imieniem — niech wyziewy dolin i pary potoków zlecą się do mnie, a ja z nich stworzę wiotkie postacie, natchnę je myślą Snu, który jutrzejszej nie dożyje zorzy!...
Ale w nim będzie prawda wiekuista Twoja i prawda doczesna tej ziemi.
A ten, którego miłuję, wspomni kiedyś o wiekuistej Twojej, i za to, Ty go zbawisz, o Panie!
Cóż to? dotąd na tem samem miejscu, pod tą samą jodłą, i dotąd się modlisz? daj mi rękę — wstań.
A ty tak prędko wróciłeś, Henryku?
Prawda — już wieczór.
Dzień ci więc przeminął jako jedna chwila?
Szczęśliwy komu tak całe życie mija — znać, on żyje w wieczności! — Lecz cóź się z tobą działo? co ta krew znaczy na twoich piersiach i na rękojeści noża?
O małom nie zginął — to nie krew lekkiej giemzy lub niewinnego daniela. Słuchaj tylko, a zarazem idźmy drogą naszą, bo strzelców wyprawiłem naprzód i nim ich dogonimy, noc będzie.
Zstępuję za tobą.
Otóż słuchaj! — strzeliłem do dzikiej kozy; spadła z urwiska, potoczyła się aż na samo dno przepaści. Wołam więc moich tyrolczyków, powiadam, wskazuję, ale żaden nie był, nie widział, zatem sam muszę iść do jaru po zgubę. I poszliśmy we trzech, obchodząc daleko, szukając przeprawy, coraz niżej na dół, aż w bory ciemne, wielkie bory sosen. Czarno tam, a taki szum, jakby się każde drzewo modliło do Boga — idziem, a tu coś łamie się po gęstwinie, tuż przed nami, nie dalej jak na strzał — może sarna, jeleń może — ja do strzelby — patrzę — zapomniałem nabić — sięgam więc po nabój — aż w tej samej chwili niedźwiedź się wydobywa z zarośli — i stanął i wietrzy i ujrzał nas! — Moi od razu, razem oba wystrzelą — kule gdzieś po skórze tylko drasnęły niedźwiedzia. Stanął dęba i rycząc sunie ku nam — oni krzykną na mnie i pierzchnęli — krzyczą jeszcze i co tchu na blizkiej sosny wdzierają się konary. Sam jeden zostałem — nie wiem czemu, bo jakiejże chwały człowiek dorwać się może w boju ze zwierzęciem, nie wiem czemu, ale wstyd mi było uciekać. Ojce moi nigdy czy z łowów czy z pola bitew nie uciekali. Strzelbę rzuciłem — nóż wyrywam z pochwy — a już kudłaty król boru siedzi mi na piersiach — jak człowiek chciał mnie opasać rękoma — pazury w żywe mięso mi ciśnie. Natychmiast go pchnąłem w pierś i w pierś go pchnąłem raz drugi. Za trzeciem się dopiero obalił — padłem z nim razem ale on już leżał podemną, bez ducha! potem strzelcom w oczy plunąłem i darowałem im skórę zakłutego — na pamiątkę podłości.
Pan cię obronił — za ocalenie podziękowałżeś Panu?
Może nie słowami, ale całem serca czuciem, kiedym się zerwał, otrząsł i rad że żyję, wzniósł ręce do nieba!
Są chwile, w których Pan więcej nie żąda od nas!
Dziwna! anim o tyle nie opadł na siłach — takim rzeźki jak z rana. — Uważaj Aligier jak prędko schodzimy — już mieszkania ludzi niedalekie być muszą, kiedy to dziewczę tędy przechodzi. Hej! dobry wieczór śliczna! — czy nie słyszysz? czy się boisz? zatrzymaj że się i daj mi konwalije, które trzymasz w dłoni!
Nie dam ich tobie, ale tamtemu —
Bo całkiem wygląda jak ten biały Anioł co stoi po prawej stronie Bogarodzicy nad naszym wielkim ołtarzem — ale ty z innych stron zapewnie, tyś nigdy nie był w kościele naszym, tyś nie widział tego Anioła — (do Aligiera). Dobry wieczór — proszę cię weź te kwiatki panie!
Dzięki ci, dziecię — bądź szczęśliwem, dziecię!
A zatem ja brzydki panienko?
I ty piękny, lecz nie tak jak Anioł!
Daj mi połowę tych kwiatów, zachowam je na pamiątkę, że proste dziewczę uczuło to samo co ja, kiedym pierwszy raz w życiu cię ujrzał — prawdę mówi, prawdę — i nie tylko lica twoje urodziwsze ale i duch twój wznioślejszy od mego. Aligier, czy pamiętasz tę pierwszą chwilę naszego spotkania? Ona mi stoi w oczach gdyby teraźniejsza —
I mnie również, bo od tej chwili stałem się przyjacielem twoim —
Ot! widzę ten stary budynek, w którego salach tysiąc rówienników moich siedzi, a nauczyciele z katedr mówią do nas. Widzę te w węża załamane wschody — i zakręt ten — i wschód ten sam kamienny, na którym mi się sam objawiłeś — nie prawdaż, harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wątłe na siłach. Szedłem właśnie z domu, przechodziłem wśród nich wszystkich z dumą na czole, świadom, że mnie nienawidzą — lecz czemu, nieświadom! Ścisnęli się kołem i coraz mi ciaśniej! krzyczą „panicz, panicz,“ jakby hańbą być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan kościele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło — poręczy żelaznych się uchwyciłem — oni ciągną mnie na dół, za ręce, za nogi, za płaszcza zwoje. Byłbym może pod ich stopy runął, ale tyś się ukazał — schodziłeś z góry taki sam blady, taki sam wysmukły jak dzisiaj, tylko że z okiem w płomieniach. Nikt cię nie znał — widywali cię tylko czasem i pamiętali wyraz twego czoła — krzyknąłeś — oni odpadli odemnie. Daj rękę, Aligier, ja nigdy tej chwili, nigdy nie zapomnę.
O nie możesz, Henryku, ale słów, którem wtedy wyrzekł, pierwszych słów moich do ciebie nigdy nie zapomnij!
Tak — czuję jeszcze twój uścisk — słyszę jeszcze głos twój: „Oni niesprawiedliwi. Ty bądź więcej niż sprawiedliwy — przebacz im duchu i kochaj ich w czynach“ potem zeszliśmy razem, a tyś przechodząc wśród nich spokojnym czasami powtarzał głosem, „hańba wam.“
I od dnia tego nierozdzielni byliśmy —
I będziem do śmierci — bo od dnia tego wiem, żeś wyższy odemnie i za to kocham ciebie.
Do śmierci mówisz?
Ja umrę przed tobą —
Nie szpeć takiem przeczuciem tej cichej godziny. Raczej okiem całem pijmy to światło złagodniałe — piersią całą to letnie powietrze, woniami róż dzikich natchnione! patrz! te ostatnie promienie na śniegu gór, ta gwiazda wschodząca nad szczytem skał, to uśmiech Boga nad nami — a ty zemną, a ty przy mnie — czegóż więcej nam trzeba?
Jeszcze raz ci mówię: Ja umrę przed toba. —
Nie dobryś — przecież już ojciec mi umarł — i matka i siostra śpią w trumnie — i wielu z tych między któremi wzrosłem odeszło na wieki — groby ich marzą o mnie w biednej, dalekiej Ojczyznie. Sam jeden żyję ostatni z rodu mego — a tybyś miał opuścić mnie także, pójść tam gdzie lepiej, nie zostać się zemną! nie — nie, Aligier!
Czy mi ostatnią wolę zapisujesz? Aligier daj pokój — niechcę słuchać tego — zwiałeś mi wszelkie przezrocze z błękitu niebios — zasłona jakaś roztacza mi się przed oczyma; powiedz, gdzie jesteśmy? co to się znaczy? przecież już nam blizko było doliny? Dziś jeszcze, kiedyśmy razem o brzasku tędy przechodzili, krzyż, tu na prawo, gdzieś widziałem! gdzież się podział?
Idź za mną.
Alboż znasz lepiej kraj ten odemnie? ot! wschodzi księżyc, przyjaciel mój — on mi rozwiąże zagadkę.
Czekajmy więc.
Przez Boga żywego! im więcej światła przybywa, tem bardziej niewidzianą nigdy wydaje mi się okolica — niech tylko opadną te wyziewy — tam, tam bieli się droga — nie — to mgły wstęga na łące. Hej! czy niema tam kogo! Hej! hola! odezwijcie się — wystrzelę — może nas usłyszą!
Góry usłyszały i odpowiadają.
Jaki grzmot echowy! — czy pojmujesz jakim my sposobem zabłądzili? zdaje się, szliśmy wciąż jak się należy — w tem, jedną razą, czy uważasz, potrojone skały — same niebo się odmieniło — tam morze z chmur jar zalało i jak niewzruszony Lodnik świeci. Stąd wstają wyziewy, snują się, snują aż w mózgu się zawraca. Teraz ciemno choć oczy wykłuj — ot! znów księżyc górą a taki jaskrawy, przykry! Aligier! ja już nie trafię do ładu.
Czego więc czekasz? — idź za mną!
Na lewo tym ciasnym wąwozem?
Takie natchnienie moje!
Pójdę, gdzie chcesz, szukaj, krąż, wstępuj w górę, schodź w dół, wszystko mi jedno — nim zorza zejdzie, musim błądzić wciąż — nigdym takiej nocy nie widział — kto wśród niej mądry będzie, ten albo wielkim tych puszcz dziedzicem, albo giemzą, tych skał panią — Hej! gdzie ty? odezwij się!.
Tu obok.
Przeklęta mgła, buchnęła mi z pod samych stóp — zaćmiła oczy — a teraz sobie w górę płynie do tamtych sióstr — patrzaj! czy to nie stary król na tronie z brodą, z berłem w ręku — za nim zaraz wąż ogromny — nie, smok raczej — nie, już teraz czteroskrzydlny Cherubin — a tam, ot! tam w przedziale między skałami, widzisz cały naród cieniów spieszy na sąd ostateczny! — a to co? na czemże się ja tak potknąłem?
To, wywrócone wrota za któremi stary cmentarz leży.
I właśnie księżyc teraz zaświecił jak blady czyściec dusz nad tym cmentarzem ciał — przed chwilą jeszcze taki rzeźki byłem, lżejszy od powietrza, a w tej chwili tak mi ciężko, tak serdecznie źle — nie wiem czemu i skąd — chyba mnie te stare nieboszczyki urzekły. Gdybym usiadł na tem kamieniu, zdaje mi się, zasnąłbym.
Oprzyj się na mnie.
Dobrze, bo kleją mi się powieki i chciałbym tu zostać.
Dalej jeszcze trochę — aż do tej białej kaplicy.
Dobrze — ciszej nam będzie pod dachem, niż na tym wietrze!
Czemu więc stajesz? idźże.
Boże! czy wzrok mój oszalał od jadu tych wyziewów? albo czy śpię już i śni mi się?
Co widzisz?
Czoło twoje dziwnie zżółkło w tych miesięcznych promieniach — oczy tak ci zapadły — wychudłeś — zdajesz mi się coraz starszy, wyższy — czy to ty?
Ja, Henryku!
Głos twój tylko jeden podobny do ciebie. Teraz marzy mi się, że wieniec laurowy błysnął koło włosów twoich i krąży i znika i znów się pokazuje — odpędź go — ja się boję ciebie — nie pójdę dalej. Sen mnie tłoczy ku ziemi — padnę — daj mi upaść! Bóg widzi żem twarz gdzieś podobną oglądał — gdzieś....
Jeszcze kroków kilka.
Gdzie to było? — gdzie?... A znam ten wieniec, znam ten podziemny ogień w oczach, z innego świata przyniesion! — Taki obraz w sali godowej, w domu ojca, na obiciu w gwiazdy srebrne, na obiciu zielonem, w domu ojca Tak. I ojciec mawiał, że przed laty człowiek ten zwiedził piekło i czyściec i w raju był... Mistrzu, mistrzu, gdzie mnie wiedziesz?
Teraz możesz zasnąć.
Zdało się młodzieńcowi, że się postać Danta ku niemu odwróciła i rzekła: „Kędy wiekuista Miłość i Rozum i Wola, stamtąd mnie posłano bym ci pokazał piekło dni teraźniejszych — zbądź więc trwogi wszelkiej i kędy idę, idź!“ I jak słup bladawy uniosła się postać w przestwór ciemny i po mglistych stąpała wyziewach, gdyby po falach nadpowietrznych. Czasem z pod jej stóp wyrywał się nikły meteor, a stąd i zowąd podnosiły się szare brzaski i przepływały i gasły w oddali; — a duszy młodzieńca stało się bardzo smętno, bo nie wiedziała dokąd idzie, a szła w nieskończoność i czuła, że w nieskończoność złego.
Postać zatrzymała się na szczycie góry jakiejś i niby we wnętrza jej zstępować zaczęła, a rozwidniało się stopniami i z obu stron drogi stały kute w skale ściany — przez ciasne strzelnice śniady świt się wdzierał — przy ścianach, na prawo, na lewo, zbrojni, w jednakim stroju, wszyscy równi wzrostem, wszyscy jednakowi tym samym liców wyrazem, a ciągłym ruchem to garbią się, to prostują, czyszcząc żelazne lufy, które trzymają w ręku. Postać dotknęła powiek młodzieńca znikomem dłoni powiewem, mówiąc: „Przejrzyj — boć tu zaprawdę wstęp do piekła na ziemi.“ A wnet obaczył dusze onych wszystkich, na pół z ciał wychylone, nie mogące ani wstąpić do nich napowrót, ani też w pełni się oderwać — i targając się, płakały: „Nam ni żyć, ni umrzeć — gdzie każą, iść musim — przeciw Bogu, a idziemy, przeciw braciom, a idziem — biada nam!“ — I płacz ich był nieukojony. Postać stanęła, pytając: „Mówcie czem wy i jakie imię wasze?“ — Lecz usta onych ciał wszystkich nic nie odpowiedziały. — „Gdzie ojczyzna wasza?“ — A oczy onych ciał wszystkich podniosły się w górę pełne podziwu. „Gdzie dom wasz?“ a wśród ócz tylu niektóre tylko upuściły łzę jakoby mętnego wspomnienia. Lecz ramiona wszystkie coraz żywiej się ruszały, gładząc wciąż lufy i ostrząc kolce bagnetów; — aż z nad niemych ciał odjękły wszystkie dusze razem: „Dziećmi nas jeszcze zagnano w świat — kazali nam zapomnieć o sobie, a drugich zabijać — kto się opierał, ten sam jak zdrajca, kulą zabity, legł — a teraz nie pamiętamy skądeśmy wyszły, nie wiemy gdzie pójdziem.“ A na to im blada postać: „Dawniej, kiedy męże stawali do boju, znali jakiej sprawie służą i czemu trzeba umierać — oni jako bogi wojny, a wy jako jej bydlęta.“ I jednem skinieniem rozerwawszy łańcuch zbrojnych, poszła postać ku wschodom, co się wiły w głąb.
Za wieszczem zeszedł młodzieniec w ciemne podziemia — nagle potop światła roztoczy się przednim; ujrzał mury czarne i kraty i obręcze z łańcuchami wpojone do murów i w lampach alabastrowych lubieżne płomienie i jedwabie kobierców na ziemi — i mnóstwo ludzi koło jednego człowieka, który na wyniosłem krześle, biały i wysmukły jak niewiasta, przewraca kartki księgi czarnej. Przed nim krzyż marmurowy, olbrzymi, pod same sklepienia — i rozpięty na krzyżu posąg Chrystusa. Od stóp do głów wzdrygnął się cień Danta i rzekł: „U starych potępieńców nie spotkałem tego świętego znaku. Oni przynajmniej nie umieli bluźnić Bogu, Boga samego imieniem — ale patrz i słuchaj.“
Przełożony nad mnóstwem, schylił się i ciągnął z pod stóp krzyża ciężkie wory złota. Wszyscy, którzy tam stali, kołem przystąpią do niego! — wszyscy wyciągnęli ręce, pot chciwości kapie im z czoła. On im płacę rozdając uczy ich, a głos jego piszczący i drgliwy jak zgrzyt rylca po szklannem zwierciedle: „Gdziekolwiek się wkradniecie, bądźcie uprzejmi i słodcy — w domu starożytnego pana sypcie dumie pochlebstwa — w domu ubogim przymilajcie się nędzy. Gdzie mąż nęka żonę, pocieszajcie ją — gdzie ojciec synom skąpi, pożyczcie im grosza. Wszędzie gdzie silniejszy słabszego uciska, bądźcie słabszemu obroną, a wszystkie ich skarby i nadzieje, jak skarb ukryty, staną przed wami otworem. Jeśli kto ponury i milczący, sami zacznijcie rozpaczać, a krzyk wasz obudzi głos jego. Jeśli gdzie młodych spotkacie drżących niecierpliwie do czynu, zwiążcie ich zaraz strasznemi przysięgi — dajcie im pod szaty tajemnicze oręże — bo z ludźmi jak z kłosem — im pełniejszy, tem prędzej wykruszon! — A pamięć wasza niechaj będzie chciwa, ostra, nieskończona. Gdy wiatr trąca liście po drzewach, obzierajcie się za tym szumem — szpilkę gdy znajdziecie na drodze, podejmcie ją i przynieście tu, więcej ona warta niż miecz — bo gdzie miecz leży, tam już nie czas! — Kochajcie dzieci i bawcie się z niemi; — jak motyle na kwiatach, tak na ustach niedorośląt siadają czasem ich rodzin tajemnice. Wiedza jest darem darów. Ciała wszystkich, w jednem się nie zmieszczą więzieniu, ale głowa jedna zdoła objąć myśli wszystkich i jak wieczne więzień sklepienie zawisnąć nad niemi! — Idźcie w świat.“ A owi wszyscy ciężarni złotem poznikali jak mary.
Z drugiej strony lochu, zwinęła się różana makata, drzwi się za nią roztwarły. Weszli posługacze, wiodąc pod boki człowieka w łachmanach, który się wyprostował i ryknął jak zwierzę: „Dajcie jeść, dajcie pić — wczoraj ojciec umarł z głodu — dziś matka skonała — a mnie pali gorączka, i ja umrę w nocy.“ Skinął przełożony, a wnet podniosła się naprzeciwko lazurowa makata, za którą błysnął stół gnący się pod srebrem mis i kryształem czar. Rzucił się zgłodniały — ale wstrzymali go: „Wprzódy przysiąż nam na wierność.“ „Jeść, jeść! a przysięgnę potem.“ Na to rozśmiał się wysmukły i wskazał na krzyż, a konający padł na kolana przed krzyżem.
I zdało się młodzieńcowi, że głos przełożonego wzbił się jak syk węża: „Na Trójcę świętą i na mękę Pańską, co obaczę, co usłyszę, czego się domyślę, donieść tu przyrzekam, choćby jęk brata, choćby siostry westchnienie. Jeśli co przyjaciele, jeśli co krewni knują wypowiem, a niech ich gardło pod nóż kata się dostaje. Gdybym co zataił, niech sam zginę przybity do deszczek i rwany kleszczami, palon ogniem i pojon trucizną.“ Ale klęczący nie chciał powtórzyć słów onych i padł na ziemię wołając: „Umieram!“ a wysmukły odrzekł mu: „Umieraj!“ i założywszy ręce czekał.
Nastąpiło wielkie milczenie — i zdało się młodzieńcowi, że się sam pyta postaci! „Mistrzu! gdzie są dusze tych ludzi, że nie widzę ich, choć wzrok duchów od ciebie przyjąłem.“ A postać: „W sprawiedliwości Boga nie znalazło się dość srogiej kary na nie — zatem w wiekuistą puszczone pogardę, ztożsamiły się ze swemi ciałami. Im tylko wśród wszystkich świętych dar żywota odebran, i gdy te ich pierwsze ciała się rozwiążą, ich samych nie będzie już nigdzie.“ Wtem podrzucił się zgłodniały w stronę zastawionej biesiady — „przysięgnę,“ szepnął, sypiąc skry oczyma, a przełożony podał mu rękę i postawił go znów na kolana. On zaczął przysięgać!
I mara jakoby anioła, z zasłoną na czole, wyjrzała z przestrzeni, krzyż broniąc kręgiem skrzydeł swoich — i dopóki trwała przysięga, stał anioł rozpostarty przed krzyżem — lecz go nikt z tych wszystkich widzieć nie mógł. A gdy skonał ostatni wyraz przysięgi, gdy ciało zgłodniałe wstawszy wlokło się dalej, twarz anioła pokryła się wielką śniadością — i zasłonę rozdarł wołając: „Dusza jedna, Panie, zginęła!“ Ten krzyk na wskroś przeszył serce młodzieńca i zdało mu się, że musiał spuścić głowę z nieznośnego bólu.
Gdy oczy podniósł, wszędzie ciemności, a środkiem ich płynęły blade cmentarze, pełne sterczących rusztowań i kości niepogrzebanych, płynęły jedne za drugiemi jak nawalne chmury. Z nad nich wzbijały się jakoby tumany liści jesiennych z szumem żałobnym — pełno tam głosów mięszało się razem, a wszystkie skarżyły na donosicieli — i niewieści szloch i dziecinny płacz i mężów donośny jęk. A cień Danta rzeki do nich: „Przyjdzie na was czas niebożęta i żyć będziecie podwójną wiecznością — waszą własną i tych, którzy was zgubili — bo z nicości im przeznaczonej wycofnie się duch i przejdzie do was. Uciszcie się więc, o nieszczęśliwi!“ — A gdy tak mówił, zapłakał sam!
I napowrót szedł ku powierzchni ziemi, aż znów wstąpił pomiędzy zbrojne, którzy już stali teraz pod bronią jak rzędy posągów. Dźwięk trąb i bębnów odmierzał im spadkami czas i tryb życia. Jedni odchodzili na spoczynek, drudzy jak głazy na ich miejsca się wbijali, inni wziąwszy na cel leżących na ziemi więźniów, strzegli ich wiecznie z palcem na cynglu, z kolbą w piersiach, z okiem bez ruchu, nie oddychając. Czasem, gdzieś z tyłu, gdzieś po bokach, odzywał się huk rozstrzelania; — a w miarę jak młodzieniec za wieszczem się posuwał, rozstępowały się ściany wykute w skale, coraz szersze chwytając przestrzenie, aż pobiegły każda w stronę swoją, na wschód i na zachód, póki dosiądz zdoła oko.
Pobiegły — cały przestwór, zda się, ogarnąć chcą — i rosną w szerz i rosną w górę, lgnąc do widnokręgu kamiennem obiciem — sklepieniu niebios podścielając się kamiennem sklepieniem, aż stał się gmach ogromny jak świat; granitowy, szary, bez błękitów i bez zieloności. A w tym świecie ujrzał młodzieniec jakoby marę słońca w wielkiem oddaleniu, przybitą do pochyłych gzymsów i świecącą wiecznie ukośnemi promieńmi. A blask ich wydawał się raczej jak choroba światła, niż jak samo światło; — i w tej śniadości przechadzały się tłumy niezliczone jakoby narody ziemi, — i jako huk mórz wielkich, gwar ich mowy tłukł w ściany świata tego i rozbijał się.
Dusza marząca, dusza młodzieńca zapytała: „Mistrzu, gdzie jesteśmy?“ a on jej na to: „W świątyni, w której ludzkość zamieszkała na dzisiaj, ale w której Boga nie masz.“ I wystąpił zaraz między zgraję ludzi przy wejściu siedzących. Każden miał przed sobą dołek, własność swoją, długi i głęboki jak trumna — i nosił na głowie lampę, którą schyliwszy się, ten ciemny dołek oświecał, wybierając zeń rozmaitych rzemiosł narzędzia. I każden z nich pracował rękoma, z osłupiałym wzrokiem jak u obłąkanych; — i ujrzał młodzieniec takich, co trzymali w palcach główkę od szpilki — i mieli czoło wyżłobione zmarszczkami, jakby wszystkie lata nad zaokrągleniem główki tej przeżyli. A ile razy godzina śmierci, bijąca w oddali, odezwała się na tem olbrzymiem sklepieniu, ten i ów, tu i owdzie, spuszczał głowę i z jękiem w jamę swoją się staczał. Wtedy ich odwiązane dusze widnemi się stawały — jak modre obłoczki w kształcie kół zębatych, stęplów, lewarów, wznosiły się i płynęły równolegle do ziemi, wszystkie w stronę żółtego, odległego słońca.
A na widok wieszcza powstali ci ludzie, tłukąc lampy swoje i krzycząc: „Jeśliście bogi lub czarty, a wszystko nam jedno, o których słyszeliśmy kiedyś, złota dajcie, złota!“ I trzęśli się jak kościotrupy, z wyciągniętemi rękoma. Zapłoniła się blada postać Danta krwią gniewu i odparła im: „Opętane najemniki;“ a oni poupadali na ziemię jak martwe bryły przed Duchem.
I zapłoniła się powtórnie postać, lecz jakoby krwią natchnienia, mówiąc: „Iżali mnie zrozumiecie, gdybym wam o przeszłości prorokował? Kiedy ciało moje jeszcze z tamtej strony grobu w szczerym blasku słońca szło ku grobowi, byli także na on czas wyrobnicy na ziemi, a chorągwie ich cechów powiewały na krużgankach wież. Szkarłatem i wszelakim kamieniem drogim handlowali po jarmarkach miast — ale miecz tkwił, różaniec wisiał im u boku; — ich ręka na wzburzonych falach umiała rudlować, na lądzie sypać niezdobyte szańce. Srebro brali, a brud srebra zmywali krwią bitew! — Co wy dzisiaj, z palcami jak wosk miękkiemi poczniecie, wy, których usta nie zmówiły nigdy pacierza? wy bez sił na ziemi i bez nadziei w niebo, a łaknący złota?“— A chłopię śliczne jak anioł, ale zwiędłe przed czasem od pracy rąk, przyczołgało się — i głowę kładąc na stopach widma, rzekło po cichu: „Zmiłuj się nad nami! Co w dzień zarobim, w wieczór pożywamy — a nazajutrz o świcie znów robić musim. Nie mamy czasu modlić się do Boga, jedno robić, by zjeść co, a nie umrzeć — i ledwo co zjadłszy, znów robić by jeść — zmiłuj się nad nami.“ A widmo stało się śniade, jak ten chłopiec, który mu włosami stopy obcierał — i wzniósłszy oczy w górę westchnęło: „Przeszłość nie powróci — dziecię! — módl się o przyszłość do Ojca, który jest w niebiesiech.“ A chłopię odeszło szemrząc: „W niebiesiech może, ale nie na ziemi.“ — Tamci tymczasem zgrzytali, tarzając się w kurzawie. — I cień Danta przeszedł wśród nich jak nawałnica, unosząc się dalej.
A inne tłumy w środku świata tego stały pochylone nad ogromnym otworem. Twarze zazierających pływały w łunie czerwonej — grunt na około trząsł się od podziemnych huków — i zdało się młodzieńcowi, kiedy się przybliżył, że ujrzał jakoby łoże wyschłego jeziora, ocembrowane zewsząd kręgiem skalistych, prostopadłych ścian. A od głów ludzkich czarno tam w dole, od głów ludzkich miotanych jak fale w burzy — a od węgli palących się krwawe światło tam, od węgli dymiących jak żużle wulkanu — i nieustannie wzbijały się stamtąd groźby i przekleństwa!
Jak matka dziecię przytula do piersi, tak widmo ogarnie młodzieńca rękoma i zleci aż na ciemne dno otworu. Tam wrą i kipią dzikie postacie — ich lica zarosłe kudłatemi brody — rękawy podkasane, ramiona sine od nadbiegłych żył — naprzemian kupią się i rozsypują — czołgają się po ciemnicy jak żmije, to w blasku ognisk zrywają się jak męże gotowi do boju. Koło najbliższego płomienia dwunastu rosłych jak olbrzymy, uklękło — do pół ciała zdarli szaty z siebie; trzynasty przybył z sztyletem w prawej ręce, z czarą w lewej ręce, i rzekł: „poświęcę was.“ — Olbrzymy nabożnie pochylili głowy, a on na ich barkach nagich, kędy odbłysk żarów się płomieni, ryje ostrzem puginału głoski krwawe. Z nich żaden ni jęknie, ni zadrży. Słowo „Równość“ i słowo „Wolność“ na każdego plecach ranami wykwita. Wieszcz wtedy: „Patrz, jak ten człowiek zbiera w tę czarę krew kipiącą z ciał braci, zbiera każdą kroplę jej. Może myślisz, że on ją zachowa jako świadectwo męki, lub okaże ludowi jako godło zemsty?“ — A młodzieniec po cichu: „Mistrzu! czyż inaczej będzie?“ — Głos widma rozległ się jak łoskot podziemny: „Zaprawdę! on tę krew sprzeda kupcom na miejscu i o godzinie targów — przejdź więc i nie patrz na niego.“
A gdy szli dalej, rzesza jedna czarna wołać zacznie, zataczając się wśród węgli gasnących: „Ehej, ehej! czyż na zawsze ciemny padół mieszkaniem naszem? nigdyż się nie dostaniem na powierzchnię ziemi, do przybytków kupców?“ — A druga rzesza powiewem rąk budząc śpiące żary, przejęła głos pierwszej: „Do świątyni złotego słońca, kędy dostać i słodkich win i smacznej strawy i cienkich szat, — do giełdy, kędy człowiek grą zdobywa potęgę, a od kolebki do śmierci rąk ni razu nie kaleczy pracą.“ A trzecia wylała pełne flasze oleju na ogień, krzycząc: „Bądźmy odważni, a wstąpim do giełdy narodów — przecież i u nas znajdą się piersi jak mur i kły jak u drapieżnych lwów; — a długie gwoździe weźmiem z sobą, bo nie mamy szabel.“ Wtedy wszystkie zgraje razem klasnęły w dłonie, rycząc: „Choć opierać się będą inne plemiona, my się wedrzem na te brzegi kamienne. Raz tylko, raz jeden niech nam losy zdarzą położyć się w raju bogaczy, na ich jedwabnych kobiercach. Iżaliż lepiej może być w niebie, jako im na ziemi? Bądźmy więc jako oni szczęsnymi przed śmiercią.“ A wtem wstąpił między wołające on człowiek z puginałem i czarą wiodąc za sobą napiętnowane olbrzymy.
Mnóstwo przywitało go pijanem wrzaskiem, pytając: „Którego dnia wywiedziesz nas stąd?“ — On odparł: „Poczekajcie jeszcze nieco, a przyjdzie godzina.“ Olbrzymy podnieśli ręce, słyszano ich kości łom, krew świeża tryśnie im z ran, przysięga zagrzmi z ust. „Za was zwycięstwo lub zgon!“ — I przeciągnęli za wodzem w stronę jaśniejących szubienic, które stały długim rzędem, jedna w drugą, gorejącemi kagańcami strojne.
A pod każdą klęczały chłopięta, po bokach siedzieli prawnicy i biegli w piśmie, ucząc je jak mają imię naddziadów przeklinać. Dzieci, owe przekleństwa szemrzącym powtarzały chórem — a gdy które ucichło z niemocy lub zapłakało ze wstrętu, przystępowali nauczyciele z biczem w ręku, a ono zasłaniając się rączętami, ciągnęło dalej. Jak słup szary stanął cień Danta przy tym smugu klęczących — i słuchał — potem nagle krzyknął głosem wielkim. Prawnicy zbledli i zapytali: „Kto przemówił?“ A on na to: „Jeden z tych, którym złorzeczycie, wy kłamcy, wy obłudni — wy gorsi niż podły gad! bo macie wzrost szlachetnych i mowę uczonych.“
„Patrzcie się w moje umarłe oczy — iżali nie pęknie wam serce ze wstydu? Wiecie-li co wolność Ducha? Biada wam — wy znacie tylko co wygoda ciał.“ I przywołał dzieci i rozciągnął ręce nad temi, co w pobliżu się cisnęły i w stronę tych, co dalekie były, błogosławiąc wszystkim: „Nie wierzcie fałszom — wyście sługi — ale ojce ojców waszych byli wolnymi w prostocie serc swoich. Wiara w Boga tarczą im była od ucisku ludzi. Światłość wiosny rozkwitała w ich duszach: w chacie równin czy w zamku na szczycie skał, oni byli sobą — kochali kochając lub walczyli walcząc. Dziś jako świat wielki, tak miłości niema i jako świat wielki tak i walki nie masz.“
I zdało się młodzieńcowi, że jeden z prawników podniósł się i szedł do postaci trzymając dwie lufy w rękach — a był jednooki, krzyczał: „Równość i mord!“ i czapkę miał na bakier, a na niej wyszyte słowo: „Lud.“ Idąc zataczał się, a gdy stanął odwiódł kurki i zaczął mowę mieć, przewracając oko samotne i pieniąc się na ustach. Lecz postać przerwała mu: „Wrzask twój, dźwięk marny, a nie żadna myśl — nie krzykiem lecz czynem, nie mordem lecz nastrojem wszystkich, stoi Rzeczpospolita. Tyś zwierzę, a nie Duch — i zanim przeminie lat dziesięć, ty sam lud twój zdradzisz!“ Oko mówcy zaszło krwią i truchlejąc zniżył lufy żelazne, a cień Danta rzekł do młodzieńca: „Przechodząc plwaj na tę duszę pogardą! Z fal ta najgorzej huczy, co się ma rozbić na piasku; — piersi ludzkie, to fale świata.“
A tu grunt zaczął niżej zstępować, a światło szubienic przyświecało jeszcze ale coraz słabiej, aż ukazały się w dole inne gwiazdeczki, sine, niewzruszone, na wzór lamp czuwających w szpitalu. Każda z nich, nad rogożą zatknięta — na każdej rogoży niewiasta i lud cały niewiast leży, jęczy, wzdycha, płacze. Gdzie niegdzie ozwie się krzyk ostatni, śmiertelny — i znowu jęk, westchnienie, płacz przeciągnion w coraz dalsze i głębsze podziemia.
Jedna z tych zerwała się przed widmem Danta, okręciwszy około rąk włosy rozpuszczone i targając je; — a młodzieniec ujrzał jej duszę wplecioną między te włosy, od głowy do rąk i od rąk aż do stóp spływającą z niemi, w nieznośnych podrzutach: „Mów ty, a krzyknęła, „ktokolwiek jesteś, i ty drugi, mówcie wy oba mężczyźni, czemu mnie z powierzchni świata zepchnięto do dołu? Pókim ciało miała nadobne, chodziłam w promieniach słońca — ludzie dobrzy byli dla mnie. Gdym zwiędła jak kwiat, jak najpiękniejszy kwiat, wzięli mnie, zrzucili między gnijące w ciemny mrok, gdzie płacz i zgrzytanie. Im, mężczyznom kiedy zestarzeją, młodzi pieśni pochwalne śpiewają; nam przededniem śmierci nie wiele dni jeszcze, każą kłaść się do trumny. Prosim się, skarżym się, wołamy. Oni daleko, oni nie słyszą — potem konać zaczniem; oni jeszcze dalej, oni nie przyjdą nas pożegnać — tak trzeba umierać.“ A gdy mówiła, inne się dźwigały i wstawały, wołając: „Sprawiedliwości! sprawiedliwości!“ A za temi, inne jeszcze tłukąc się w pierś, szlochając, przeklinając. Aż strugi łez z ócz ich spłynęły na włosy ich długie i z włosów kapały na ziemię z głuchym szelestem dżdżu jesiennego. A słabsze lub bardziej znękane, ledwo się podniosły, znów upadały; inne, tylko klęczeć mogąc wlokły się na kolanach; inne, twarz przez pamięć piękności zasłaniając rękoma, szły ku widmu, a z za ich palców ócz tylko dwoje gasnących świeciło.
Ujrzał wtedy młodzieniec kilku starców w czarnych, długich szatach, z kropielnicą w ręku, rzucających wodę na te wszystkie głowy i śpiewających głosem ponurym. Jedne z niewiast spuściły czoło i cicho na rogoże pokładną się nazad. Inne przykląkłszy, całują tych starców w ręce i szepcą przed nimi nieskończone żale. Ale ta sama, co pierwsza się zerwała, jeszcze gwałtowniej drąc włosy, krzyknie ku nim: „Tam, na powierzchni świata, mężczyzni już nie słuchają was, ale rzekli wam: Idźcie, bądźcie szpiegami kobiet umierających! Gdy dusze ich od ciał się odrywają, uciszajcie ich skargi! Gdy klną nas zamykajcie im usta! bo ich jęki nie miłe nam! Czasem z przepaści, gdy wzniosą się razem, psują nam porę biesiady lub godzinę targów! A wy poszli, zstąpili, przyszli. Wy nas uczycie jak cicho umierać. Otóż ja umrę głośno, wołając: Duszem miała, duszę mam, a na ziemi ciało mi tylko przyznali! Ty sądź Boże, ty coś mi duszę dał!“ I dusza jej przed oczyma młodzieńca, ostatnią konwulsyą wyrwała się z plecionki jej włosów i poszła ponad lampy w ciemną przestrzeń, jak krwawe płótno przekłute tysiącami igieł.
Wieszcz przechodził zadumany, nic nie odpowiadając, jakoby ze wstrętem. Aż przyszedł do łoża białego, co stało na uboczu, w wielkiej odległości od tych wszystkich innych. Tam paliła się lampa na słupie marmurowym, pod krucyfiksem, i w szacie żałobnej, odwrócona klęczała niewiasta. Cień wieszcza się zatrzymał i stojąc milczał, jakoby w smutku głębokim.
„Mistrzu, kto ona?“ zapytał się młodzieniec. A cień mu na to: „Przed laty jednę tylko kibić podobną tej widziałem, raz na ziemi, a potem raz drugi tam wysoko, tam w niebie. Gdy twarz obróci, kto ona, poznamy.“ I stał, nie przerywając modlitwy niewieście.
A młodzieńcowi się zdało, że obok czarnej klęczącej widzi białą klęczącą, zupełnie tak samą, tylko że miasto długich włosów, skrzydła dwa miała anielskie cicho w krzyż zwite i złożone niżej ramion. A na tych skrzydłach głębokie rany i w każdej ranie gwóźdź sterczący, tak że się skrzydła rozwiązać nie mogą. Po chwili, obie te postacie zaszły jedna na drugą — i znów tylko czarna niewiasta klęczy. Wtedy cień: „Oto skończyła modlitwę, bo jej śnieżna dusza zniknęła“ i dodał jakoby mimowolnie: „Beatryx.“
Czarna pani obróciła się i rzekła: „Ta, która to imię nosiła przed laty, nic oprócz raju nie znała na ziemi, bo zgasła w pierwszej wiośnie życia; nic oprócz raju za ziemią, bo niebo zaraz ją wzięło do siebie! Ale mnie nikt pierwszej drugą nie zapłacił wiosną. To nie moje imię!“ I załamawszy dłonie, stała z twarzą bez krwi, białą jak alabaster.
A gdy wieszcz zaklął, tak mówić pocznie: „Urodziłam się w ziemi mlekiem i miodem płynącej, którą zwą dziś ziemią mogił i krzyżów, zwą też i ziemią niedoli! Tam w górze, wyście słyszeli o mnie. Lecz języków tysiąc zatruło i rozszarpało imię moje, zanim doszło do was. Zrazu zwali mnie rodzice: niewinną, śliczną, szczęśliwą! później nazwano mnie inaczej: Niewolnicą!“
„Bo obyczajem świata, mnie dzieckiem jeszcze, mnie bezmiłosną, wydano czy sprzedano za mąż. O! zapłaczcie nademną i nad temi wszystkiemi siostry mojemi, które nic jeszcze nie wiedząc ni czując, idą bezwolnie ciało i ducha oddać tym, co wszystko wiedzą i wszystko już czuli, — ale którym wiedza nie przyniosła anielskiej jasności, jedno dała chytrość zgrzybiałą szatanów!“
„Wszystko zniosłam, bo wszystko znieść można na tej smutnej ziemi, prócz jednego uczucia: pogardy! Kiedy ten sztylet wpadnie pomiędzy dusz dwoje, rękojeścią w sercu jednej, ostrzem w sercu drugiej utopion, jakżeż im dalej iść razem po drodze życia? Im, co już tylko tem jednem, tem śmiertelnem skute są do siebie żelazem? Jakżeż codzień ten sam chleb łamać, czekając aż śmierć wreszcie pobłogosławi, rozdzieli? Kazałam sobie, nie — a musiałam, prosiłam się Bogu, by nie — a musiałam pogardzać.“ Tu umilkłszy znów stała niewzruszona, z twarzą bez krwi, białą jak alabaster.
A gdy ją wieszcz znów zaklął, jęcząc odrzekła: „Bogu w dzień sądu, Bogu samemu odpowiem. Jedna ja wiem, jedna pamiętam! Jakby dziś, widzę ten pałac, tę ulicę lip rozwonionych i za gałęźmi słońce zachodzące. Czuję się pod temi drzewami, przechadzam się jakby w letargu. Wszak mówili tych dni wszystkich, że się coś gotuje na ziemi naszej? W powietrzu śród zapachu sianożęci, pływało jakieś przeczucie, jak kiedy zaraza ma uderzyć, jak kiedy wielu ludzi ma powstać i walczyć i zginąć! A mąż mój wysmukły i biały jak niewiasta, przechadza się także i czeka na coś, na kogoś! Ach! czeka z uśmiechem nigdy niezapomnialnym!“
„Z różnych stron do ogrodu wsuwają się ludzie — znam i tego i owego i wszystkich — to krewni, przyjaciele sąsiedzi! On im ściska dłonie, coś obiecuje, przysięga? Gdy słońce zaszło, prosi, by odpasali broń i siedli raz ostatni się naradzić. Każden broń odpasał, usiadł na murawie. On klasnął, znak dał — do syku węża podobny był gwizd jego. Żołnierze zewsząd, żołnierze, żołnierze...“
„Nie pytajcie mnie — jam imię tego człowieka nosiła — jam mu była przysięgła na wierność do grobu — ja go wam nie wydam, jak on wrogom braci swoich!...“
„A teraz oto trzecie imię moje na ziemi: shańbiona! Wiecież wy za co, o ludzie? Za to, że rozpacz rozerwała mi serce — a przyszedł dzień, w którym ukochaną zostałam; za to, że w tym dniu uwierzyłam w Piękność i Dobroć i Rozum na ziemi — za to, żem umarłą podniosła głowę, żem krzyknęła: O! jakże z trumny dobrze w niebo rość! — za to, żem święcie kochała?
I tu umilkłszy, znów stała niewzruszona z twarzą bez krwi, białą jak alabaster. A gdy ją wieszcz po raz trzeci zaklął, rzekła cicho: „Chodźcie za mną“ — i zdjąwszy lampę z pod krucyfiksu, coraz bardziej się oddala od ludu niewiast leżących, wijąc się w jakąś przestrzeń podziemną w lochy ciasne, a rozdłużające się żywotnie w miarę, jak ona rękę wyciąga i lampę podnosi.
Wszędzie te same ściany płaczące wilgocią — ciągle to samo sklepienie nizkie i duszne. Szelestu jej stąpań nie słychać — żaden powiew nie igra z jej lampy płomieniem. Młodzieniec idzie, a coraz mu tęskniej i zwiędłej i słabiej; nibyto powietrze umyka się zewsząd, odpływa od niego — nibyto ciężar jakiś niewidomy głowę mu przygniata — nibyto w piersiach krew mu już stygnie; i zdało mu się, że sam krzyknął: „nie pójdę dalej!“
A czarna Pani obróciwszy się, rzekła, lampę mu nad czołem trzymając: „Jednej godziny nie możesz wytrzymać ty, z rodu mężczyzn, ty silny i dzielny, tam gdzie mijają i przeminą wszystkie lata moje — odejdź więc w pokoju.“
A wieszcz smutno się odezwał: „Gdzież ten, który kochał ciebie?“ Ona spuszczając oczy odrzekła: „Tam, gdzie go jego męskie losy zagnały. Wyrwał mnie z samotności serca, a zostawił w ducha samotności — kochałam go, a opuścił mnie.“ I wskazała na kamień daleki, bielejący śród tych ciemnic, mówiąc: „Tam już dusza moja w własne skrzydła owinięta, pochowana leży — a to Ja, na które patrzycie, to tylko ciało, co dotąd nie umiało skonać.“
I z wielkiego smutku padła na kolana wołając: „Ty, który wiesz, powiedz, czy z nami tak na wieki będzie?“ I pierwszy raz wtedy zapłakała.
A Wieszcz rękę położywszy jej na czole: „Wyście dotąd były, jak lilije Boże, co rosną nic nie wiedząc o własnych barwach i woniach. Oto idzie dzień, w którym się każda z was na myślącą różę przemieni. Wymkną się struny natchnienia z rąk mężczyzn i przejdą w dłonie wasze. Oni do stóp wam pochyleni błagać was będą o jedną pieśń osłody, o jedno proroctwo nadziei, o jeden obraz piękności — bo ich dola, trudów nieznośnych i twardych czynów wtedy dolą będzie. Lecz wy zapatrzone w Bogu, nie spojrzycie na nich, nie usłuchacie ich płaczu. Wtedy im serca pękną, jako wam od wieków!“
„Wyrzecz jeszcze jedno słowo do mnie,“ rzekła czarna Pani, modląc się do wieszcza wzrokiem. A on: Tak będzie, aż przyjdzie na was wtórej przemiany godzina — i znów podacie im ręce — i serca ich konające zbawicie miłością — i na zawsze staniecie się jako siostry ich, równe im na ziemi i w niebie.“ A gdy czarna Pani coraz rzewniej płakała, dodał: „Odwołaj duszę, a nie lękaj się — bo gdyby co zaginąć mogło, prędzejby w sądach Pana olsnęła męska gwiazda chwały, niż wyschła na próżno łza nieszczęśliwej.“
A gdy klęcząca spokojniejszą się wydała, cień ją opuścił — i szedł prosto ku grobowi, porywając młodzieńca za sobą — i gdy grób ten biały mijał, rzekł: „Zaprawdę, ona umrze w tych ciemnościach i tu odpoczywać będzie, bo czas idzie dopiero, lecz nie nadszedł dotąd.“ — I grób ten pobłogosławiwszy, niósł siebie dalej — nazad z głębi w górę.
Aż przez otwór przepaści, wysoko, wysoko nad sobą, znów ujrzał młodzieniec sklepienie granitowe świata. W miarę jak się dobywał z głębi, ono się rozszerzało w śniadem świetle swojem — słychać było stamtąd jakoby huk tysiąca rozkołysanych dzwonów, jakoby odgłos kroków spieszących się, kroków miliona — i stęki kamiennych posadzek pod niemi! A gdy widmo stanęło u brzegu otworu i znakiem dłoni jak wirem przyciągnęło młodzieńca — on obaczył wszystkie narody ziemi idące ku żółtemu słońcu i pod tem słońcem wystawę olbrzymią, czarną, na której trony jakieś w oddaleniu świecą.
Jak gnane wyziewy, jak płynące koryta, jak pędzone trzody, tłumy prą się, rwą, rzucają, jedne za drugiemi, wszystkie w tę samą stronę. Dzwonów niewidzialnych dźwięk brzmi po całej przestrzeni — starce i młodzi, niewiasty i dzieci nadchodzą; przechodzą, mijają, pomieszani razem; a starce proszą się młodych, by zwolnili kroku, by się zatrzymali na chwilkę, by ich wzięli z sobą. Tamci ni się odwrócą, ni słuchać chcą — biegną! I blade dziewice stanąwszy i płacząc, proszą się braci, proszą się kochanych, by na nie zaczekali. Oni się nie obejrzą — biegną! I matki tam z niemowlętami na piersiach mijały, spiesząc się — i nagle tu i owdzie dziecko potrącone w biegu zapłacze, odwinie rączki, spadnie na posadzkę. Zewsząd inne następują tłoki — matka żadna się nie zatrzyma ni schyli, ale bieży dalej! Nad takiem ciałkiem dziecięcia zdeptanem stanął młodzieniec, pytając: „Mistrzu! czy to już sądu ostatecznego godzina?“ A widmo twarz zasłaniając rękami: „To tylko godzina sądu kupców — to giełdy i targów godzina!“
I rzekłszy, poniosło młodzieńca na wskroś przez świata przestrzeń, aż na tamten koniec, gdzie słońce ono i ona wystawa; — i zdało się młodzieńcowi, że stoi zawieszon w równi z tą wystawą, a niżej od słońca tego — i że go jakby skrzydła czyjeś utrzymują w powietrzu — a postać mistrza oblokła się w wielką pogardę i znikła.
A owo słońce było jakoby ze złota i ze sztucznych płomieni, a wystawa była z marmuru czarnego, wschodami wiodąca aż tam, gdzie górowały trony świecące. Na nich siedzieli wybrani kupcy z wędrownych pokoleń wschodu, w długich szatach, z siwemi brody, z purpurową przepaską na czole; a pod ich nogami leżały ogromne wory, pełne brzęczącego kruszcu.
I czasem, z tych leżących podnóżów wyrywały się przerywane głosy, jakoby nalegania, prośby, wyrzuty. I poznał młodzieniec, że w tych worach dusze kupców ukryte i spętane, płaczą. A w miarę jak się nieszczęsne coraz bardziej skarżyły, wzrastał gniew siedzących — i gniotąc wory stopami, zagłuszali jęki tych własnych dusz swoich.
A gdy się biedne uciszały, oni wolnym i chrapliwym głosem zaczynali radzić, wskazując czasem rękoma na odmęt ludów, ciągnący ku nim z stron wszystkich. A nad idącemi narody, wisiały w przestworze ogromy mgieł czarnych, poprzerzynane pasami rudej jasności; i przejrzał młodzieniec, że to był kształt wszystkich dusz ludzkich zgromadzonych razem i lecących zbiorowo nad ludźmi, — niby krew ulotniona, niby żużle roztopione, niby żar dogorywający śród wielkich ciemności.
Pod tą łuną, jak pod piekłem nadpowietrznem, szły narody na wzór kry huczącej, na wzór burzy, co grzmi. Czasem wzbijał się krzyk padających, głuchy stęk duszonych i deptanych. Jeden z kupców z tronu wstał — skinął — i wnet obok wystawy, na dole, rozsunęły się ogromne głazy, rozwarły się lochy, i rzędem z pod nich, niemo, posągowo, powstawać i iść zaczęli żołnierze z bronią w ręku, z bagnetami u luf — i potrójnym szeregiem stanęli z obojej strony wschodów marmurowych.
Coraz więcej huku, łoskotów, jęków, nawoływań — każden ród, każde plemię, każda zgraja chce się pierwsza przecisnąć. Ogromy zbite z tysiąca rąk, głów i piersi, przewalają się, zniżają, podnoszą. To błyśnie krwawem światłem łuna nad niemi, to znów szaro i sino i marnie w powietrzu. Jak trąby morskie, jak walący potop wód i chmur, już dochodzą do stóp wystawy. Żołnierze zagrzegotali bronią i broń wymierzyli ku mnóstwom; na chwilę wielka cisza nastanie — a inny kupiec wstał i zawołał: „Oto się targi rozpoczynają“ — i dzwony bijące, raz jeszcze uderzywszy razem, oniemiały w przestrzeni.
Wtedy kupiec zapytał się ludzi o wypadki dnia zeszłego — a w miarę, jak mu z dołu głosy przełożonych nad ludami książąt i mędrców odpowiadały, donosząc o waśniach i rzeziach, o odkryciach i wynalazkach, stojący za nim wspólnicy radzili i układali się — i znów wielka cisza nastała. Słychać tylko szept głosów kupieckich w granitowym świecie. Łuna nadpowietrzna zbladła, wszystkie dusze ludzi razem pobladły od oczekiwania!
A po chwilach kilku kupiec mówca ogłosił o ile się podniosły jedne, a zniżyły drugie ceny na ziemi. Wtedy z mnóstwa nieoddychającego wzniesie się nawałnica poklasków i złorzeczeń, krzyku i płaczu. Jedne zgraje wołają: „Z głodu pomrzemy!“ — a drugie: „Niech żyją kupcy wszechmożni!“ Jedne pląsają wrzeszcząc: „My wygrali! wygrali!“ a inne: „O kupcy, o Bogi nasze! zmiłujcie się nad nami!“ I znów zaczęły się swarzyć i bić i mordować; znów jedne ciała poszły w dół, a drugie w górę, deptając po tamtych!
Trupów wiele ujrzał młodzieniec tratowanych przed wystawą; a po tych trupach porządkiem przechodząc, zaczęli żyjący wstępować na marmurowe wschody. Pierwsi szli książęta z berłem w ręku, z mieczem u boku, otoczeni wielkimi urzędnikami narodów. Sklepienie z żołnierskich bagnetów wzniosło się nad ich głowami i strzegło ich od stóp wystawy po pół olbrzymich wschodów; a tam kupcy zstąpili ku nim i ścisnąwszy im ręce, wiedli ich wyżej.
Za nimi wstępować zaczęli wszyscy przemyślni świata — rękodzielnicy i wyrobniki — lichwiarze i kramarze; jedni nieśli towary, drudzy wory spore, inni jeszcze powiewne papierów zapisanych zwoje. W miarę jak dochodzili połowę wschodów musieli stawać, a grzmiący głos z góry pytał się o imię każdego z nich. Oni odpowiadali nazwą rzemiosła lub towaru, lub rękodzielni, alboli też liczbą jaką — bo własnego, ludzkiego imienia żaden już nie miał na świecie.
A za nimi, z morza czarnego lodów, oto wydobył się orszak zgarbionych i smętnych, trzymający w ręku, dźwigający na plecach, dawne jakieś miecze, kolczugi i hełmy. W tej samej chwili młodzieniec usłyszał w powietrzu: „Patrz na starej szlachty ostatnich potomków.“ I obejrzawszy się, ujrzał znów widmo za sobą.
Orszak wstępował po wschodach czarnych aż doszedł ich połowy i tam na szerokim stopniu marmurowym zasiadł. Każden z tych ludzi wtedy zacznie nożem i młotem pracować koło zbroi, którą przyniósł — tłuc ją, rozrywać i łamać. A widmo: „Patrz jak wybierają Damasceńskie złoto i Perskie turkusy z ojcowskich tarcz — jak zamierzchłe dyamenty oddzierają od buzdyganów i szabel — by ślad ostatni starożytnej chwały ponieść kupcom na sprzedaż.“ A gdy tak skarżył cień Danta, oni odłamki rozbitych zbroić rzucali na dół — i powstał chrzęst wielki tylu hełmów, pancerzy i kordów, zlatujących po marmurze i roztrącających się.
A syny dzielnych wstały i szły wyżej, trzymając ku kupcom wyciągnięte dłonie pełne proszku złotego i błyszczących klejnotów — a idąc, prosili się głosem uniżonym, by mogli wstąpić między książęta i handlarze. Dano znak z góry, że wolno im — wtedy podziękują i wzniósłszy głos zaczną się targować o cenę kosztowności onych! Ścięły się usta Danta i plusnęła z nich krew, a głosem grobowym zawołał: „Piekło dawnych ludzi nie bolało mnie tyle!“
I położył dłoń niedotkliwą na głowie młodzieńca mówiąc: „pamiętaj...“ Ale w tej samej chwili zdał się znowu zniknąć i stopił się z przezroczem przestrzeni — i nie było go!
Od środka świata, z podziemiów przepaści, wzbił się teraz posępny, wściekły wrzask, który przeleciał po nad głowy narodom i rozbił się o wystawę. Książęta i urzędniki na chwilę pobledli — ale kupcom twarz się nie odmieni — rozśmieli się tylko, głaszcząc brody siwe.
Szły stamtąd olbrzymie postaci samym środkiem mnóstwa czarnego — szły na przebój i coraz bardziej rosły w oczach młodzieńca, aż poznał owych dwunastu poświęconych i ich wodza trzynastego, który ich prowadził, sztylet w prawicy trzymając, a w lewicy czarę.
A gdy zbliżał się do wystawy, twarz jego, po nad głowami innych ludzi, zdała się pryskać iskrami, nabiegać potęgą. Przywiódł swoich aż na pierwszy wschód — tam kazał im posiąść i czekać. Sam, nie pytając o żadne pozwolenie, a ręką odginając bagnety żołnierzy, wstąpił i w górę szedł — ogromny, niewstrzymany, potrząsając grzywą włosów jak lew!
A jeden z kupców zeszedł ku niemu i wprowadził go aż na sam szczyt wystawy, w środek koła radnego. W tej chwili zdało się młodzieńcowi, że nagle oczy olbrzyma pozbyły iskier i że gniew czoła jego mięknieje. Jednak stanąwszy śród kupców krzyknął głosem podobnym do grzmotu: „Od sponiewieranych, uciśnionych i nędznych raz ostatni przynoszę wam pozew; — równy podział wszystkim, albo zgon wam.“ I głosowi temu odklasnęły zostawione na dole męczenniki — i głosowi temu wtórowały zgraje niektóre — i głosowi temu w oddali, odkrzyknęła przepaść.
Olbrzym schylił się i obosieczny puginał rzucił na posadzkę — potem jeszcze niżej się garbił i spuszczał, aż czoło jego zniknęło z oczu narodów — i tak przełamany, siadł na jednym z tronów kupieckich i cichym głosem zapytał: „Mówcie prędko — za tę czarę krwi, wiele dajecie dzisiaj?“
A gdy mu kupcy oznajmili cenę, którą byli naznaczyli, on odparł: „Nie dosyć za tę krew dzisiaj. Alboż wy wiecie, co się dzieje w przepaści? Alboż wy śmieli kiedy zstąpić do niej? Teraz, tam zgromadzeni wyją i czekają na powrót mój, piersi sobie kalecząc i rwąc włosy z wściekłości! Dziś, po tylu już zawodach znów zawiedzeni, może się zbuntują; — może już nie pochlebstwem, nie wymową, nie obiecankami, ale tym puginałem będę musiał ich spokoić. A wy się tu ze mną targujecie? O kupcy i pany ziemi! czyż błogi ciąg dni waszych nie wart trochy więcej złota?“ Kupcy mu na to: „Alboż nie codzień to samo nam mówisz? jednak, byś nie narzekał, krwi, którąś przyniósł, podwyższamy cenę.“ I radząc między sobą ofiarowali mu więcej. Lecz on znów odparł: „Nie dosyć mi za tę krew dzisiaj!“ I wznosząc czarę do góry, udał, że chce wstawać z tronu.
Wtedy jeden z kupców, z przepaski purpurowej na czole odpiął ogromny dyament, i rzekł: To gwóźdź z krzyża na Golgocie, co się tak przekrysztalił tej nocy, w której Bóg wasz skonał. Nazajutrz zaraz z rana prapradziad mój oderwał go z drzewa. Odtąd chowamy go w rodzie naszym. Mów, czy ci dość tego dyamentu za krew twoich braci dzisiaj.“
Olbrzym spojrzał — i wnet zniżył czarę — i krew z niej całą wylał na czarny marmur przed stopy kupcom, mówiąc: „Gwóźdź moim.“ Żyd rzucił mu dyament do próżnej czary, która w jękliwy oddzwoniła dźwięk!
I porwał się wódz poświęconych i brał się nazad ku narodom świata. Zstępując złorzeczył i groził aż przybył do swoich, którzy się podnieśli, pytając: „A co? kiedyż?“ On dumnym głosem im odparł: Wy tylko za mną idźcie teraz — dziś nie czas jeszcze — lecz przyjdzie godzina!? I pociągnąwszy ich za sobą, przerzynał się przez mnóstwo, w stronę przepaści.
Wtedy kupiec mówca oznajmił narodom, że wielki pokój i wszelka bezpieczność na ziemi; że każdemu godzi się wejść i zejść, handlować sprzedażą i kupnem! Na tronach w górze zasiedli wszyscy kupcy i wszyscy książęta — u stóp ich, orszak szlachty pokładł się na marmurze — głowy oparli o brzęczące wory, z których dusze kupieckie jęczały — w garściach ścisnęli zdarte ze zbroic klejnoty — i tak leżeli niewzruszeni, bezbronni, ze zmarszczonemi brwiami, z dużą łzą w oku! A ludzie wszelacy tłoczyli się wschodami nieustannie to w górę, to na dół, jak dwa nurty przeciwpłynne — i powstał gwar waśniących się i godzących się; — a na dole mnóstwo, hucząc, sprzedawało i kupowało także!
A były tam zgraje ponure i wołające, że chleb dzisiaj na zawsze straciły, — ale nikt ich nie słuchał! Stały tam całkie rzędy ludzi, jakoby chorych i trzęsących się od zimna, a żebrzących, — ale nikt na nie nie spojrzał. Leżały tam gdzieniegdzie ciała stratowane, ustami jeszcze ruszające i szemrzące: „ratunku!“ — ale nikt im ręki nie podał!
A gdy tak działo się na ziemi, owa łuna dusz wszystkich, pluskając krwawemi połyski, coraz bardziej w przestrzeniach siniała. Na kształt serc, co jedne po drugich pękają, gasły i przepadały wszystkie jej ogniska, światełka, promienie. Wreszcie czepiając się gzymsów granitowych, czarną kopułą dymu zawisła nad gmachu ścianami — i słońce ono żółte od niej się zaćmiło — i gmach ten niezmierny sczerniał widnokrężnie od podstaw swych po szczyty swoje. Kupcy tylko jedni na tronach śród tej nocy błyszczą. I świat był jako giełda ciemna — a oni, jako króle świata!
I wszystkie te obrazy zachodząc jedne na drugie, mieszać się i psuć zaczęły przed okiem młodzieńca. Z mgły coraz posępniejszej i gęstszej znów wyjrzało widmo z twarzą smętną, lecz pełną pokoju — i młodzieniec usłyszał: „Odwróć się od tego piekła podłych!“ i chód orzeźwiający jakby powiew nocnego wiatru z tym głosem Danta przemknął mu po skroniach.
Widmo ujęło go za rękę i poszło przodem — i szło po chmurach jakichciś białych i cichych, śród zapachu niewidzialnego ziela. Szafir nieba tu i owdzie się wynurzał — gwiazdki jakieś migały w oddali — aż znów jęk wielki przybiegł z za tych chmur i rozległ się po nich i skonał; — a ledwo skonał, drugi się podniósł — i trzeci — i czwarty. A srebrne chmury się rozsuwały jak stado potwożonych łabędzi.
I zdało się młodzieńcowi, że na jednej z nich został wraz z Wieszczem — i że stamtąd jak z wyniosłego ganku patrzy na szeroką równinę i szczerych błękitów krąg, którym pełnia księżycowa przyświeca. I zdawało mu się, że przed sobą, na polach onych, widzi wszędzie jakoby las z samych chudych i wysokich drzew — niby to sosny, a dziwnie obcięte — każda o dwóch konarach tylko i każda na osobnej mogile — a jęki nie ustawały; — owszem, częściej zaczęły powracać — a każden z nich trząsł powietrzem jak grzmot — jakby tysiąców ludzi cierpiących razem, przedśmiertny, słysznokrężny krzyk! Cień zapytał się: „Czy widzisz czyściec dni teraźniejszych?“ Młodzieniec na to: „prócz niebios tych i boru tego, nie widzę nic.“ Wtedy Wieszcz, wznosząc powoli ręce: „Powtórny widzeń dar przejąć musisz odemnie, bo wzrokiem, którym przenikałeś podłych, ujrzeć nie możesz szlachetnych. Lecz wprzód, coć powiem, wysłuchaj uważnie!“
„Śmierci niema — są tylko straszne marzenia o niej. Pan nigdy i nigdzie jej nie pomyślał, bo wszędzie i zawsze sam żyje. Własnem znikczemnieniem tylko, zadać sobie można wiekuisty zgon; — a kto umrze tak, temu życia ni grobu już niemasz — spodlił się do nicości i znicestwiał przez podłość. Chyba po milionach lat coś rozbudzi się z niego — taki nie oczyszcza się, ni zmartwychwstaje. Lecz kto odżyć ma, ten przemienić się musi; — każde przemienienie, do czasu nosi pozór śmierci. Oto próba grobu!
„A w niej pełno szyderstwa i łez i bolu i złudzeń. Osobniki i całkie plemiona i ludzkość i światy muszą ją wytrzymać — każdy nieśmiertelny musi się jej dotknąć. Kto jej nie zniósł, ten zginął na zawsze. Bądźże lwiego serca teraz, bo tych złudzeń kształty oto się rozwiodą przed tobą.“ I dłoń przykładając mu do powiek tchnął na nie.
I zdało się młodzieńcowi, że z każdej sosny boru tego, wytryska przed nim postać ukrzyżowanego męża. Ujrzał mnóstwo ciał w powietrzu rozpiętych, krwawych, drgających; — coraz ich więcej. W widmowem świetle księżyca tłumy ich za tłumami występują tu i tam i owdzie i dalej jeszcze i dalej; jedne obok drugich, jedne za drugiemi aż pod sam widnokrąg się ciągną — cała przestrzeń żywa, głośna, konająca niemi. I poznał młodzieniec, że to naród cały w Chrystusowej męce rozwieszon nad własną ziemią swą, i łzy zalały mu wzrok!
A cień wtedy: „Nie odwracaj się ale patrz, choć wstrętno ci! By zwyciężyć ból, w ból wwiedzieć się trzeba. Uważaj, w tym lesie niezmiernym, pracą umyślną, potężną, każda sosna odgałęźniona i przeciosana w krzyż! Uważaj, każda podparta mogiłą z gruzu — a gruz ten, to żywych niegdyś kościołów i zamków dziś sucha kość. I uważaj jeszcze, wszędzie między mogiłami jednakie odstępy — krzewów ni darni nigdzie. Jak skały przebudowają w miasto, bory te przebudowane w jeden cmentarz mąk. Doskonały kat tylko tak odmierza ból, tak porządkuje śmierć!“
I spojrzał znów młodzieniec i zdało mu się, że widzi po tych wszystkich mogiłach, jakoby wstęgi mgły miesiącem osrebrzonej — a choć wiatru żadnego niema, to podnoszą się, to zniżają naprzemian, jakby cierpiące także i bezspokojne. I poznał młodzieniec, że to szeregi niewiast i dzieci, w białych szatach pod krzyżami stojące. I widać było ręce ich wyciągnięte ku wierzchołkom drzew, gdyby mnóstwo skrzydeł bladych, chcących, a nie mogących wzlecieć — i z niemocy opadały na dół — a wtedy wszczynała się drżąca, modlitwiana pieśń, którą pochłaniał płacz!
A krew kapie i kapie z góry na te tłumy śnieżne, i przelewa się przez nie — i ścieka pomiędzy mogiły; — a stamtąd słychać jakoby strumieni wzbierających szum. I znów zdało się młodzieńcowi, że go Widmo upomina: „Nie odwracaj się od tych topniejących mnóstw i od tych czerwonych potoków. Teraz idzie na wszystkie ukrzyżowane śmiertelny, przepływny dreszcz — skonać nie mogą, ale muszą konać tak, a ty widzieć to! Rozkazujęć, patrz!“
A nim jeszcze spojrzał, już usłyszał jęk z tysiąca tysięcy krzyżów, rozgrzmiewający się — i wszystkie drzewa od kończyn równiny zaskrzypiały — i wicher powstał od tyłu głosów rozdzierających i wiał tu i tam! Wszystkie ciała jakby jednym bolu podrzutem schwycone, trzęsą się i szarpią, każde na krzyżu swym — i jak po piorunie letni deszcz, tak wszędzie krwi gęstsze puściły się strugi. I zwolna przemija ta burza mąk — stopniami umilkła równina — znów na wszystkich krzyżach niewzruszenie, porządnie — wszędzie cicho znów — krwi tylko słychać nieustanny spad!
I oto przez powietrze przeleciał śmiech rozrzynający je. I spojrzał młodzieniec w stronę śmiechu tego, pod sobą zaraz; a tam na czystem polu przed pierwszym rzędem krzyżów, czernieje kopiec wysoki z samych rozwalin i węgli, jakby ostatek miasta po wielkim pożarze — a z warstw popiołu wyzierają szczątki dział i połamana broń — i snuje się dym siny, opasujący stojącego na tych zgliszczach olbrzyma.
I w tej chwili promień księżyca wpłynął nań. Znać koronę ze stali jakby plecioną z łańcuchów — znać płaszcz żołnierski i kajdanami podpasan, tylko że zamiast miecza, bicz rzemienny wisi u kajdan tych i aż do stóp mocarza spływa. A gdy jęk ukrzyżowanych się odezwie, on głowę wytęża, przysłuchuje się: a gdy zabrzmi niewieści szloch, on odpowiada nań dłoni poklaskiem. A cień Danta rzekł: „Doskonały kat! Słuchaj teraz, on ich kusić zacznie!“
I zdało się młodzieńcowi, że przechylił się z nad kopca ukoronowany olbrzym i że rękę wyciągnął ku umęczonym mnóstwom, a drugą trzymał na pasie z kajdan i na biczu, jakby na orężu jakim — i wołał: „Wyrzeczcie się przeszłości i przyszłości, i ojczyzny i Boga — uznajcie mnie przeszłością i przyszłością, ojczyzną i Bogiem — a jakom kazał was powbijać na krzyż, tak każę z krzyża zdjąć. Tłuszcze me przywołam i zdejmą — i naród szczęsny uczynię z was! Dam i jadła i napoju i wszelkiej obfitości moc. Będą jeszcze ciała zdrowe, świeże, tyjące, z waszych nędznych, podziurawionych ciał!“
Ale tłumy ukrzyżowane nie odpowiadały nic — zwykłym nawet nie skarżą się jękiem — krwi tylko wystąpił aż po za pierwsze krzyże szeroki prąd — i jak bałwan morski w brzeg, uderzyła w kopiec, a w bryzgu tym usłyszał młodzieniec jakoby słowo: nie. I śnieżne tłumy niewieście nie odpowiedziały nic — tylko gdy fala od kopca wracała, schyliły się i zerwały z ziemi dzieciątka swe — a całe rzędy dzieci onych, trzymanych w powietrzu, krzyknęły: nie! A ledwo rozległ się ten tysiączny drobnych głosów szmer, wielka się jasność rozleje w przestrzeni — i młodzieniec oczy w górę wzniósł!
A tam wysoko, wysoko, na samym szczycie nocnych błękitów, zdawało się, że z ponadniebnych głębi zstępują dwie drogi mleczne, przecinające się z sobą w jeden ogromny, jasno-biały krzyż — i na krzyżu tym widać było rozwieszoną postać, w coraz dolniejsze spływającą przestrzenie, z rozpostartemi nad światem ramiony, których łuk się rozszerzał i olbrzymiał co chwila. I ujrzał młodzieniec na tem czole nadniebnem koronę cierniową, jakoby z palących się a cichych piorunów. I na tych dłoniach i na stopach tych ujrzał jakoby ran trzy, błyszczących jak trzy czerwone księżyce — i nieustannie z nich lały się jakoby tęcze krwi — i każda tęcza taka spadając, przekrapiała się na roje gwiazd, które rozsypywały się i świeciły po niebie. I tak, w chwale i krwi, ukrzyżowana i stwarzająca, coraz to niżej i niżej spuszczała się postać, rozsłoneczniając przestwory pod sobą — aż z dróg mlecznych, które ją niosły, stały się jak dwie bezmierne obręcze ze srebra, od wschodu na zachód i od południa na północ okuwające widnokrąg, aż z krwi płynącej stało się milion gwiazd, jakoby welon gwiazd, który przesłonił jej kształty. I wzrok ócz Jej tylko przebijał, jak dwie żywe błyskawice, które nie rozchodziły się na wszechświat, ale szły prosto na dół od nieba do ziemi i padały w pełni na ukrzyżowanych las.
I w tem spojrzeniu Bożem wystąpiły te wszystkie ciała blade i zbroczone — i wszystkie te głowy, jakby trupie, już ze zgasłemi oczyma. I zdało się młodzieńcowi, że widzi naród cały zamordowany, pływający w morzu niebieskiej jasności — i zawołał: „Za późno! za późno!“
Wtedy cień Danta przyklękły na chmurze, wstał i rzekł: „Zaprawdę! zaprawdę! tu czyściec dni teraźniejszych, bo wszelkie ciało na tych równinach umęczone. — ale nad duszą narodu tego czuwa Najdroższy Utajony sam!“ A gdy młodzieniec płakał i bił się w piersi i ukoić się nie mógł, mistrz dodał: „Nie płacz nad nimi ale nad tamtymi, nad szarym światem z granitu — bo tam piekło i rozpad i sądny zgon — a tu ból tylko! Wszakem powiedział ci: z bólu. zmartwychwstaje duch — z podłości tylko zmartwychwstania nie masz!“ A gdy tak mówił, zasuwała się kurtyna chmur — a równina i las i niebo i wzrok postaci niebieskiej znikały.
Coraz to chłodniej i rzeźwiej i jawniej. Wieniec tlejący nad czołem Mistrza zaczyna się roztapiać. Młodzieńcowi się zdało, że widzi znów wnątrz jakiejś kaplicy i pola i góry i wschodzące słońce — i wyciągnął ręce wołając: „O Mistrzu! Mistrzu! pokaż mi niebo — owo trzecie — na ziemi!“
Cień Danta jeszcze raz skupił się w kształt i objawił całkiem śród napływającego światła. Lecz głos jego był inny, jakby już daleki, już wracający w chwale tam, skąd przybył. „Dotąd na waszym świecie piekło tylko i czyściec — ale duch Pana zamieszkał wam w piersiach, — wyście jak przepaści — a w głębiach waszych tajne ukryte błękitu. Wiarą wzbudźcie je w jaśń — skrzydłem woli świętej wznieście je w górę, wynieście na zewnątrz; — przed sobą, nad sobą, w okół siebie rozwidnokrężcie je Miłości czynem! Wtedy ono trzecie zacznie widomieć na ziemi — lecz baczcie pilnie — żaden doń inny nie powiedzie tor — ni ślepy traf, ni przeznaczeń mus, ni swawoli dąs, ni żadnej pychy kłam. A biada wiekom! jeśli gwałty niebożemi kusić się będą o dóbr Bożych łup; — bo do tyla was uszanował Pan, Stwórca wasz, że wolno wam z Nim staczać bój i z tem waszem zwyciężać Go; — lecz skoroście wygrali tak, wnet zwyciężony Wszechistny ucieka z was, a wam pozostaje w zamian wiekuisty brak, wiekuista śmierć, wiekuiste Nic. Czuwajcie więc nad losami planety waszego!“
I mdlejąc śród światła poranku — srebrząc się ostatnim śladem w powietrzu — coraz to szerszemi kręgi — coraz to przejrzystszemi — jak wiry wód poruszonych — jak powiewów uciszających się tchnienia — jak sen co przemija, poszła postać Danta w przestrzeń — w oddal — w blask słońca — poszła w niewidzialność nieskończoności!
Na czarnej gondoli niegdyś Patrycyusz i Patrycyanka! Róże, aksamit i perły, miecz, gitara i puginał — w koło szmery fal!
Po dziś dzień gondola, po dziś dzień róże, po dziś dzień szmery fal! — a reszta gdzie? — i sama, pusta, czarna gondola po falach z tą wiązką róż płynie!
Do nas tu, do nas! Za groszaka przyszłość — za groszaka przeznaczenie; — o groszak, o groszak prosimy cię!
Stójże młody panie!
Czemu mnie zatrzymujesz maseczko?
Daj że rękę, daj!
Chcesz przeczytać mi losy me?
Co tu pokrzyżowanych ścieżeczek na dłoni tej! wszystkiego podostatkiem — miłość — rozpacz samobójstwo — burze — klęski — szczęście — natchnienie — szał; — strzeż się kobiet, strzeż!
Więc mnie puść bym dopełnił przestrogi.
Pan Hrabia pewnoś w życiu jeszcze takiego karnawału nie oglądał?
Co mi tu najmilszem, to że błękity bez maski, że słońce to bez maski, że taką wonią fiołków rzucanych rozpojone powietrze, że deszczem róż wszystkie te poczwary między sobą się biją! A jaki ten kościół tęczano-mozaikowy! a jaką przepaską koronkowych filarów ten pałac obwiązan! a to morze dalej, jakimże puklerzem jednym widnokrężnym ze srebra.
Wejdźmy pod same portyki — tam najwięcej porządnych masek. Będę mógł panu Hrabiemu pokazać osoby z tutejszego towarzystwa.
Szkoda, że stamtąd ni morza, ni tych niebios nie widać; ale, kiedy Książe chcesz, idźmy!
Wcale nie; — lecz wzrok Boga mi z po za nich osobliwie w tych stronach, przebija!
Aha! tylko dlatego! Widzę, drogi Hrabia exaltacyi pełen — zwyczajnie młodość, wyobraźnia! i ja też taki sam byłem, tylko że mi czasu nie starczyło do takowych spostrzeżeń; — musiałem pod ojca okiem w biórze siedzieć do kantorka przykuty od rana po wieczór — inaczej nigdybyśmy książętami nie byli zostali; ale zupełnie taki sam byłem, gdym miał lat osiemnaście. Oto jeden z moich ajentów mnie szuka; na chwilę przepraszam Hrabiego. A co Petrucio?
Stoją metaliki sto dwa i ćwierć.
Wstrzymać się jeszcze aż dojdą sto trzy — wtedy puścić hurmem!
A jak nie postąpią tak wysoko.
Wątp o słońcu że świeci, ale nigdy nie wątp gdy ci zapowiadam ruch giełdczany jaki; — za godzin dwie będą sto trzy.
A Jaśnie Oświecony Książe, gdy wszystkie od razu rzucim na targ, to mówią że dom Pignateli i Merecz ucierpi znacznie, może upadnie.
Właśnie dlatego — właśnie dlatego! — ruszaj!
To bardzo niedoświadczony jeszcze, nowo wzięty do mojej buchalteryi pisarz — lecz się wykształci. I ja jaki byłem, zupełnie taki sam, gdym miał lat osiemnaście. Czy widzisz, drogi panie, tego arlekina?
Widzę.
Najpoufalszy mój przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! Markiz, grand hiszpański pierwszego rzędu, kawaler runa złotego, komandor Moncenigo, najstarszy szlachcic z całej Wenecyi!
Z tym pół łokciowym nosem, z temi brzęczącemi szmaty i tym czarnym z tyłu ogonem?
Tak, ten sam, ten sam! Jak się masz Moncenigo? zarazem cię pod maską poznał. A to, to przyjaciel mój, Hrabia z Polski, zarekomendowany mi zawczoraj przez Rothmana i spółkę — zapoznajcie się panowie! Przepraszam cię, drogi Hrabio, takie imię twe sławiańskie trudne, że nie mogę ... Lecz już nas minął Moncenigo — poleciał za tą dziewczyną w różowem domino — na drugi raz zapoznanie! — Prawda, jaki piękny i gibki, mężczyzna! — przewrybornie mu w tym stroju pół dyablim, pół arlekinowym!
U nas w Polsce, gdyby się tak przebrał, powiedzianoby że ...
Że co?
Ot, na ustach mi się rozpłynęło.
Ale powiedz drogi — ciekawym nader!
Roztopiło się!
Ale proszę cię!
Koniecznie wymagam — zabawnego coś być musi.
Koniecznie każesz Pan?
Ale musisz, drogi! Mówże, cóżby powiedziano o najwytworniejszym z naszych elegantów tak humorystycznie zamaskowanym?
Powiedzianoby, Mości Książe, że ojców dziarskich znikczemniały syn!
A to czemu! nie stracił ani grosza z ich majątku — dotąd wszystko ma!
Powiedzianoby, że dopóki po waszych rynkach chodzą obce najezdniki przy pałaszach u boku, a z pychą na czole, to wam nie za arlekinów się przebierać, ale w milczeniu wybohaterzać się na dawnej Rzeczypospolitej mścicielów!
Rozmaitość obyczajów narodowych! Hrabia i politycznie widzę exaltowany; — ja taki sam zupełnie byłem gdym miał lat osiemnaście! A tego, tego czy też widzisz, tego mnicha z kosturem i w sandałach? To malarz pierwszy tutejszy — dobry dzień, Arpeggiani! Nie zapomnij obiadu u mnie we środę, punkt o siódmej. Drogi Hrabio, ja sztuki, uważasz, proteguję ogromnie. Po trzy razy w tydzień zapraszam wszystkich artystów czy pędzlem, czy muzyką, czy rymami się odznaczają. Cóż chcesz Hrabio! gdy się miliony ma, trzeba być wspaniałym. Pieniądz dziś czem było papiestwo dawniej — więc ma się obowiązki. Trza też sypnąć czasem! cha! cha! cha! Tak dalece, że ludzie, no, naturalnie pochlebcy, o mnie głoszą, żem Mecenasem tego miasta; inni, żem z Medyceuszów rodem chyba. Może też nasze rodziny kiedyś tam się i powikłały! cha! cha! cha! Spójrz się na lewo, Hrabio!
Co takiego?
Wśród tych dwóch rzędów masek co się rozstąpiły, najpiękniejsza kobieta z całej Wenecyi, idzie naprzeciwko nas!
Ta oparta na ręku onego wysokiego mężczyzny ?
Ta sama w czarnej sukni, bez maski. Szkoda tylko, niepowetowana szkoda, że od jakiegoś czasu chudnieje wciąż. Przypatrz-że się jej! per Bachcho! oto mi rysy! oto mi oko! oto mi chód! wielkiej damy chód!
W istocie coś królewskiego
A co!
Kolana moje proszą się mnie, bym przykląkł!
Drogi Hrabio, bledniesz — czy słabo ci?
Nie, nie! O słuchaj! chciałbym w tej chwili być tą wiązką fiołków co w twojem ręku; — wziąłbyś mnie i rzucił pod stopy te!
Widzę, żeś pan Hrabia exaltowany i co do kobiet — taki sam zupełnie byłem, gdym miał lat osiemnaście. Zatem obowięzuję się kochanego Hrabię zapoznać z księżną. Lecz teraz niesposób, gdyż znać, spieszy się, — a potem, książę z nią — a to pan całą gębą i mówiąc między nami, to..... to.....
Przeszła! tak przeszła jak sen!
Jakżeż to powiedzieć?..... to..... to człowiek niezmiernie poważny, przytem niezmiernie grzeczny, ale szczególnym sposobem. Głęboko też rozumny — wielka figura — rozumiesz? nie wiem jak ci to wytłomaczyć?.... to straszny człowiek!
Jakto?
Tylko na miłość Boga nie powtarzaj nikomu, drogi Hrabio; — ja uważasz, szczerym, otwartym z tobą, — boś mi pan Hrabia zarekomendowany przez Rothmana i Spółkę; mówię zatem, czegobym drugiemu nie powiedział, nikomu drugiemu zarekomendowanemu przez inny dom mniej kapitalny, nigdy, słowo honoru, nigdy nie powiedział! Ale też za to nie zdradź mnie przed nikim. Czy mi dajesz słowo honoru!
Spójrz mi w oczy! czym do zdrajcy podobny? Zważ przytem, Książe, żeś mi nic nie wykrył, wcale nic, powiedziałeś tylko, że to straszny człowiek.....
Ale któż to powiedz-że mi Pan wreszcie?
Książe Rahoga, bardzo znakomity człowiek. Rusz się Hrabio z miejsca, w zakręt wejdźmy ten!
A ona?
Księżna Rahoga, żona jego!
Żona jego?
Tak!
Czy pewno żona jego?
A jużciż! cóż za pytanie?
A więc żona, powiadasz, że żona?
Powiadam, powtarzam, przysięgam, tak jak że dwadzieścia tysięcy sześćset pięćdziesiąt i jeden napoleonów w złocie, ni mniej ni więcej, leży w tej chwili w prawej szufladzie szafy mej bankowej! Roztargnionyś pan Hrabia, cóż w tem tak dziwić cię może?
Dziwić, nie dziwi — ale boleć, boli!
Dziwak ze mnie! nie lubię żon! Idźmy dalej! Ja już gdzieś tę postać powietrznianą spotkałem — ale gdzie, gdzie?
Zapewnie w Rosyi, bo Rosyanka.
Nie bluźń! nie prawda! być nie może!
Na pewno wiem, że ani Włoszka, ani Niemka, ani Angielka; ze słowiańskiego jest pochodzenia...
Polka być musi!
A może być — podobno, tak, nawet niezawodnie! Tak, masz racyę pan Hrabia; istotnie przypominam sobie teraz jak mówiono niedawno, że spadło na nią dziedzictwo jakieś w Polsce, ale w tej Polsce, co to Rosyą jest!
Skądżeś więc był sobie Książe wyobraził, że Moskiewka?
Alboż to nie prawie jedno?
Tak jak Ateizm i Religia jedno! — tak, jak dźwięk twoich sztuk złota, a szczęk Napoleonowej szabli jedno Mości Książe!
Ah! powiedzże mi jej imię polskie!
Co tego, to nie potrafię!
Chichotania tych masek mnie zarzynają! Co tylko wiesz, powiedz mi Pan o niej.
Opowiadano więc, że dziedzictwo jakieś niespodzianie spadło na nią i to w pobliżu dóbr znacznych, które sam Książe posiada także w tamtym kraju; — podobno gdzieś niedaleko miasta Odessy. Nawet przydawano, że Książe z tego bardzo zły!
Czemuż zły?
Usuńże się z drogi tym pędzącym Mandarynom! Widzisz pan słychać, że książę wziął ją bez posagu, choć ze znakomitego domu — zwyczajnie z takiego, co to uświetnion herbami i chwałą, nie pilnował interesów, nie przejrzał jak my finansiści, że tajemnicą, która władnie światem, pieniądz jest! Tak, drogi hrabio! Ja się nieraz siebie zapytuję, gdy po nocach się przebudzam, jak Bóg świat stworzył bez pieniędzy; musiał mieć kapitał jakiś i sypnął nim! Czyż gwiazdy nie dukaty jego? cha! cha! cha!
O Księżnie, o Księżnie mówmy.
Nie pojmuję!
Rzecz jednak matematycznie jasna. Wszak majątek przynosi niepodległość, obdarza siłą, rozwija nawet rozum, pamięć, wolę, wyobraźnią; a wszystkie te dary Boże w żonach, plagami mężom. Miał, miał na honor z czego być zły Książe! Teraz nią rządzić tak jak dawniej już nie sposób! deptać po niej już nie sposób! zamykać na klucz już nie sposób! Znajdzie przecie takich co wybiją drzwi! Patrz, Hrabio, co to pieniądz znaczy!
Alboż ją tak uciskał? męczył? więził?
Ponure rzeczy opowiadają, a można wierzyć, bo zazdrośnik niesłychany i żelazny despota!
Chyba ten Rahoga szatanem!
Niedoświadczonyś Hrabio! Proszę cię, proszę i zalecam, ciszej mów, — imion własnych nie wykrzykuj tak w głos na publicznem miejscu. Zmiłuj się!
Jemu samemu w oczy bym powiedział!
Możeby bezpieczniej było niż za oczy — bo gotówby przebaczyć, — a tak, gdy mu powtórzą, nie daruje!
Nie! — ale czemś innem może!
Czemże ?
Przedstaw sobie, drogi Hrabio, że u dworu ma wzięcie nadzwyczajne, niewypowiedzialne. Choć żadnego urzędu oznaczonego nie posiada, gdy przychodzi, drzwi cesarskiej sypialni same z siebie odmykają się przed nim, — a gdy wychodzi, panuje — wszyscy bledną — wszyscy biegną, gdzie skinie!
Lecz tu nigdzie w około nas pod maską ni Cesarza samego, ni dworzan wiedeńskich niema, by mię podsłuchawszy, zaraz pobiegli mu donieść. Samych tylko widzę szalonych, zapustami pijanych, skaczących Turków, Indyan, bogów i poliszynelów!
Nachylno bliżej ucha, Hrabio!
Słucham!
A szpiegów nie ma może na tym rynku świętego Marka?
Jakto? co mówisz? Tej kobiety mąż policyantem?
Więc czemże ten Rahoga? raz mi powiedz już a nie męcz!
Opisać go dokładniej panu Hrabiemu istotnie nie potrafię. Wie wszystko — trzęsie wielą rzeczami w państwie — i prześliczną żonę ma, z którą pana Hrabiego zapoznać się będę starał. Na kiedy, Hrabio, mam zapowiedzieć cię salonowi jej? bo jeśli się nie mylę, jużeś zakochany? cha! cha! cha!
Pan ani pojęcia o nas niemasz — Polska ojczyzna bajecznym ci krajem, — nie wiesz jakie kwiaty uczucia wydaje najrozdeptańsza ziemia Europy, orana lemieszem klęsk, łzami zroszona pokoleń! nie domyślisz się nigdy spójni, co łączy jej ziomków; — acz się nie znają naocznie, skoro los ich zetknie, wiedzą zaraz o sobie że równi i ciż sami bólem bezmiernym. Dość, że Polką ona, bym ja Polak, na obcej tej ziemi, zaraz siostrę w niej wyznał!
Broń się, Hrabio jak chcesz, ja twierdzę żeś zakochany; cha! cha! cha! a dobrze robisz, choć to trudna sprawa — dobrze na honor! Jakaż to kibić! jakie nóżki! bravo! bravissimol cha! chał cha!
Mości Książe! muszę cię jeszcze ostrzedz o jednym narodowym obyczaju polskim.
O jakimże?
Ale się nie gniewaj, panie Hrabio, ale się nie gniewaj! Jestem na jego usługi! Jakżeż? przez taki dom poleconyś mnie! przez Rothmana i Spółkę! dom wszechmocny, gruntowny, wiekuisty! anim myślał cię obrazić panie Hrabio! dajże mi rękę, daj! — kiedy zechcesz zaprowadzę cię do Rahogów — dziś, mów, o dziewiątej, chcesz?
Dzięki najuniżeńsze Księciu składam; odłóżmy nieocenioną łaskę Księcia na później. Zresztą i sam trafię do nich, jeśli po myśli mi będzie!
Tylko rozkaż drogi — kiedy tylko ci się przyśni, o każdej minucie na twojem rozkazy!
Racz Książe pozwolić, byśmy o czem innem mówili. — Widzę ktoś za Księciem goni.
Drugi mój ajent. — A co Gregorio?
Przed pół godziną do stu trzech się podniosły — natychmiast wszystkie sprzedaliśmy hurmem. Pignatelli i Merecz dołem — Wasza Ekscellencya górą!
Doskonale Gregorio! wiedziałem że stanie się taki Pignatelli więc i Merecz niezawodnie dołem?
Klnę się na wszystkich świętych co w raju, że dołem!
Jakże mi spać będzie miło tej nocy. Wracaj do kasy Gregorio! (do młodzieńca.) Czemuś tak zasępił się, drogi Hrabio? przykro mi, prawdziwie przykro! We mnie owszem humor naradza się wyborny — zdrowie jakieś mi bieży po ciele od stóp do głów. Zapusty, to pyszna zabawa, — miasto Wenecya, to najpiękniejsze miasto Włoch! na honor, Hrabio, że tak jest! Hrabio, bawże się! chodź zemną do mnie na obiad! ożywże się — obudźże się — odezwijże się!
Raczysz książę się na mnie nie gniewać, że go pożegnam; — dość mi zabawy na dzisiaj. (Wychodzi.)
Ale proszę cię, drogi mój, zostań! gdzie się tak spieszysz, najukochańszy Hrabio! — Już odszedł! czy się wściekł? Jeszczem takiego exaltowanego nie widział. U tych Polaków siarka i saletra w żyłach, miasto krwi — pewno z niego Jakobin! Ja od razu człowieka przepatrzę — pewno Jakobin! nigdy się nie mylę! pewno Jakobin! Jakobin!
Jakżeż twe niebiosa dziwne, o Panie! Pędne, wirujące, żywe a takie spokojne! I ta Wenecya jakżeż dziwna, o Panie! W balsamie promieni miesięcznych taka urodziwa a taka umarła. Lecz pod tą srebrną niewzruszonością głębie tajemnicze także, a w nich pęd i ruch, tak samo jak w górze tam! Ty sam wiesz, o Boże!
Toś ty Jakóbie?
A jużci W. Panie!
Czego chcesz, mój Jakóbie?
Proszę W. Pana, że też to mówią ludzie, iż naród w tych stronach nie taki poczciwy jak u nas...
Prawda poniekąd.
Więc proszę W. Pana, bo dobrze już w noc a Pan Hrabia nie wraca, więc ja się przeląkł i myślę sobie, żeby się nie stało szkody jakiej JW. Hrabiemu.
Gdzieś go zapusty zatrzymały — nie lękaj się.
Cyt, czy słyszysz?
Jakby plusk wioseł.
Zbliża się odgłos ku zakrętowi kanału.
Dałby Pan Bóg, żeby to on był!
Z po za murów wysuwa się gondola!
Proszę W. Pana, czy to JW. Pan?
Czekajże — zdaje się że on — tak — on sam!
Więc proszę W. Pana, pewno stoi patrzy się w niebo, a nie na tych złodziei co powożą.
Nie zgadłeś na dzisiaj, bo właśnie rozmawia z nimi. Zejdź i świeć mu na wschodach.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Na wieki wieków, amen! (do młodzieńca.) Podnieś oczy, Henryku, ja tu na ganku!
Gdzieżeś tak długo się bawił?
Pozwól, niech tylko z tym człowiekiem skończę. Zowiesz się?
Ambrosio, na Waszej Signorii usługi.
Gdzie zwykle stoisz z gondolą twą?
Tam, gdzie mnie Wasza Signoria wzięła, u mostu Rialto.
I pewno, mówisz, w pałacu Kornerów, gdzieś mi te pyszne filary oglądać kazał po księżycu, mieszka Książe?
A któż tego nie wie w Wenecyi?
Dwaś sfinxy także mi pokazywał koło drzwi bocznych i coś napomknąłeś mi czy o sfinksach, czy o drzwiach tych, — już zapomniałem.
Miałem zaszczyt mówienia Waszej Signorii, że temi drzwiami zwykle Księżna w każdą niedzielę z rana wychodzi, by płynąć na Mszę do San Georgio.
Tak — prawda! Mówiłeś, że Książe sam nigdy na Mszy nie bywa!
Przepraszam Waszą Signoriję, bo o tem ja nie wiem; zapewne bywać musi jak każdy prawowierny katolik, tylko, że o innej godzinie; — alem mówił, że z rana w niedzielę każdą tamtemi drzwiami zawsze Księżna sama jedna siada do gondoli i do San Georgio płynie.
O tych sfinxach myślałem i słowa twoje pomięszały mi się. Wszak jutro niedziela?
Niewątpliwie jutro!
Niedokładniem obejrzał te sfinxy z porfiru — pyszne już w promieniach miesiąca — cóż dopiero we dnie, gdy się każden szczegół rzeźby uwydatni.
Przysięgają znawcy, że to dzieło Michała-Anioła samego.
Masz za przejażdżkę.
Dziesięć razy więcej, niźliśmy się zasłużyli ja i Beppo Signorii Waszej. Przez Adryatykę! i Dożowie dawniej nie płacili tak!
To za sfinxy — bo widzisz i ja trochę artysta. Jutro rano bądź z gondolą tu!
Myśmy sługi — wasza Signoria panem.
Ah! powietrza, powietrza! Chodź na krużganek — mówić gdzie te świece się palą, niemogęl
Otóż i stoim już w pełni niebieskiego światła.
Wszak te wstęgi z wód jasnych, te z mostów obręcze, te gondole szparkie jak strzały, czarne jak trumny, rozkoszne jak pośmiertne zbawienie; wszak te błękity, te gwiazdy źrenicujące po nich, ten księżyc taki palący mnie jak słońca wzrok; wszak to wszystko z miłości jest, miłością jest przed wiekami i na wieki? Wszak Bóg nim stworzył świat, zakochał się w niestworzonym jeszcze — i dla tego stworzony taki przecudny. Wszak tak? O Aligier! co mi się dzieje też!
Ty gorączkę masz!
Powiedz mi, gdzie to było, gdzie to mogło być, gdziem ja ją spotkał już? A spotkałem raz, niezawodnie tak jakem żyw, spotkałem ją! I tak się męczę — i tak się znoję aż do krwi pamięcią a nie mogę, nie mogę sobie przypomnieć.
Ją? kogóż to?
Jakto, jeszcze ci ja będę musiał opowiadać? Dziś tam na rynku św. Marka, z tym nieznośnym Bankierem-Księciem idąc, naglem obaczył postać gdzieś ujrzaną już. Zowią ją imieniem jej męża — jej mąż zwie się Rahoga — a ona Polką! Co? nie wiedziałeś żem ją spotkał? To mnie dziwi! ty mnie tak kochasz Aligier, a nie uczułeś nic?
Czego? Czy tych uniesień niepojętych, co we mnie naradzają się tak, że wszechprzytomności Bożej prawie dotykam palcami we wszystkiem, — ot, nawet w tych tu promieniach co tak pełzają ku mnie po marmurze tym!
Rahogi i domu jego się strzeż!
Czemu?
Jeden z najzaciętszych wrogów polskiej ojczyzny!
I ona też? Więc taki anielski kształt obłudą? płaszczem ciała promiennym, rzuconym przez Stwórcę na ramiona Duchowi nieczystemu, świętokradczyni, — Polce, która nienawidzi Polski? Nie może być! — zaraz mi tu prawdy mów! — nie kołysaj mi noża po nad sercem — utop od razu!
Czym powiedział co na nią?
Ah jakżeż ty dobry, miłosierny — jaki ty uroczysty i święty w tem świetle miesięcznem; ja tak cię kochałem zawsze, ja tak cię kocham! więc ty przeciwko niej nie świadczysz, tylko przeciwko niemu?
Przeciwko niemu tylko!
Tem lepiej!
Jakżeż „tem lepiej“ kiedy on mężem jej?
Więc rad jesteś, że on katem jej?
Nie! lecz jeśli on katem, to ona ofiarą — zatem ofiarę od kata obronić potrzeba! Cóżeś tak rękę w piersi wgniótł?
Chore serce jak zwykle mi się przypomina — nie dziw! Bijąc, wszędzie obijało się o ukochanych błąd, ukochanych szał, o ukochanych zgubę; — i w tej chwili teraz uderzywszy o ciebie, odskakuje ranne błędem, szałem, może zgubą twoją!
O! a ja taki szczęśliwy, a ja taki silny się czuję! Zda mi się, gdy spojrzę w tę noc, że tchu by mi wystarczyło na odwiedzenie wszystkich tych światów jednego po drugim, i że na progach samego Boga jeszcze nie padłbym zmęczony.
A jednak miasto nieśmiertelnej młodości, zawczesna starość właśnie blizka ciebie!
Ja starym kiedykolwiek mógłbym być? Ja?
Ty i nie zadługo!
Skąd? jak? czem?
Raj migający w powietrzu, zaprowadzi cię aż do drzwi wroga — przejdziesz przez nie, nie błogosławiąc im — owszem przeklinając je! A to źle tak wchodzić do cudzych bram, gdy jędza konieczności lub anioł obowiązku nie wpycha nas do nich; — i odtąd zacznie duch więdnąć twój!
To ty, pierwszą siwiznę rzucasz mi na serce, takim żalem okropnym twym!
Tobie człowiecze we dwójnasób ideału się dostało! Francuz, Anglik, Niemiec po połowie tylko Boga czują — nie dotykają ran Jego codzień w męczeństwie narodu! nie oglądają cudów żywota Jego codzień w niezłomnej odwadze narodu! Oto skarb twój! — co klejnotów w nim! co boleści, co ofiar, co zasług, co wspomnień, co nadziei, co nieśmiertelnych żądz! nie dosyć, że ci? Będziesz że mi jeszcze błąkał się po manowcach za ognikami, — będziesz mi kwiatki zbierał po gajach i tracił czas i trwonił moc — kiedy w bór iść trzeba ogromny, ciemny, po skale w górę, wśród mgły, skarb ten krzyżowy dźwigając i krwią się własną przytrzymując u głazów, by nie odpaść w dół!
Ah! tyś widzenia tego nie oglądał! A ja ci mówię Aligier, że jak Polska cała, tak ona, ta jedna Polka jest bezmiarem nieszczęścia, ubranym w nadziemski wdzięk! Nigdym nic podobniejszego do przechodzącej ojczyzny nie widział!
Pochlebiaj, przebaczaj, kłam sobie samemu, dziecię śmiertelne! Zwołaj namiętności i zachcianki swe, jak Car bojarów i niech ci radzą: „Najjaśniejszy Panie, tak jest“ — aż pierś własną poczynisz sobie przedpokojem pełnym dworzan podłych — i wmówią w ciebie żeś wielki, gdyś mały — żeś waleczny, gdy mdlejesz — żeś wolny, gdy zstępujesz w opętanie!
Skąd gorycz taka?
Bo mi się zakochujesz w sobie samym, łudząc się, że w drugiej istocie, — i tem rozwiązujesz się sam z potęg istoty twej!
Jakżeż powiem błyskawicy, co oblała mnie światłem: „nie świeciłaś mnie.“ Czy nie wiesz, że tajemniczo a nieodwołalnie duchy ciążą ku sobie? — w Bogu się może gdzieś znały i odnajdują się na tym świecie i znów po śmierci gdzieś będą razem! Ty wiesz o tem, lepiej odemnie wiesz!
Wiem może — i dla tego właśnie płaczę nad tobą! bo czyś zbadał prawa krążących tych duchów? Czy wiesz jak czasem spłynąwszy do siebie, kometą oderwanym się stają, co przez wieki wieków odbiega od środka i zwiedza otchłanie wszechświata, nim zawrócić zdoła do porzuconego słońca? Czy wiesz ile tam czyśców? a w nich ile przy wiązań żałobnych? serc pękających wciąż? grzesznych postaci porwanych wirami rozpaczy, darmo wołających śród mroku: „Przebacz nam, o Panie!“ ...
Ja i stamtąd bym ją wyniósł i zaniósł do Boga!
Mówisz, mówisz — a nie wiesz, o Henryku mój! ...
Czegóż że ty myślisz, że ja pragnę? Oto niech mi przyjaźni świętej da z serca swego trochę — a na toć jedynie, bym mógł nieco ulgi jej przynieść — nie żądam nic innego. Ah! bo Aligier, powtarzam, przysięgam ci, nigdym takiego wyrazu boleści nie oglądał w stworzonej ziemiance. Wystaw sobie marmur najniepokalańszy, paryjski, blaskosiejny marmur — napisu żadnego — spojrzysz i powiesz: „Posąg medycejskiej być z niego ma“ — a wtem znów spojrzysz i patrzysz, aż to kamień grobowy już i pod tą bryłą światła, śmierć. Więc klękaj i módl się i płacz! — to Ona!
Nie dotykaj że się grobów, kiedy wiesz, że obowiązkiem twoim żyć na to, by rozdawać życie twe, braciom twym!
A cóż pocznę, kiedy mi śmierć kochać każe? Nie pycha, nie tryumf, nie pobłysk, ale ból czy tu czy tam, czy w braciach, czy w tej jednej z sióstr moich, — zawsze smutek i ból mnie woła, mnie nęci! Takie przeznaczenie me! Z tymi co przegrali, grając w losy, wieczniem ja — bo beznadziejni być muszą, bo im potrzeba mnie!
Iluż ich widziałem a wszyscy tak samo! Tęskni, skrzydlaci, niepowstrzymani — w lazurowych przestrzeniach, niby człowiecze motyle — każdy z kwiatem swoim obok niego latającym także; — aż kwiat z liści opadł, aż i motyl ze skrzydeł — w dół, żwir, piasek, pył; wtedy zlatują oboje z nadpowietrznych łąk — do prochu, proch! Iluż ich widziałem, a wszyscy tak samo!
Co ty tak żałobnie tym gwiazdom opowiadasz?
Dzieje lekkomyślnych!
Mojeż to być mają? O nie szydź — daj pokój — powiedz mi lepiej gdzie to ja ją widział już?
O biedny ty!
Co?
Powiedziałem: „o biedny ty.“
Co mówisz?
Nie rozumiesz że już słów moich? A czy pamiętasz też com oznajmił ci, gdyśmy z gór zstępowali ku miastu temu?
Co?
I tegoś zapomniał — o ty nie lekkomyślny?
Nie, nie! Alem w tej chwili duchem całym czegoś szukał, wiesz, tak jak czasem ucho, nuty zatraconej szuka, a nuta nie wraca; — a za nią mimo woli coraz bardziej się odrywa, nią niebędącą prześladowany słuch! Lecz owszem, wiem o czem mowa — powtórz tylko!
Pytałem się, czy pamiętasz jeszcze com ci zapowiadał, gdyśmy z ostatnich gór schodzili w stronę miasta tego?
A jakżebym nie wiedział? Obiecałeś mi, że mnie wprowadzisz do grona utajonych i tęskniących, w których się duchu przyszłość wypracowywa.
Czyś gotów?
O każdej godzinie!
Za trzy dni, o samej północy zaprowadzę ciebie. Wtedyć ujrzysz sam na oczy, wszystkie dzieje ziemskie, porównasz je z jedną ziemianką — osądzisz, czy się godzi przy nich, jeszcze marzyć o niej:
Nie mówmy o tem. Daj mi twe błogosławieństwo jak co wieczór — odejdę!
Pierwszy raz w życiu lodowato mi w duchu przy tobie?
Nie chcesz mi nawet dobrej nocy powiedzieć?
Przez Boga żywego nie dam! O Aligier, czyś tyranem, ja tylko dźwięk głosu jej usłyszeć chcę — nic więcej, i tegoby mi nie wolno było?
Nic więcej ?
Sam się przekonasz — wierz mi! Tylko dźwięk głosu usłyszeć, tylko myśl tej duszy przejąć ... nic, nic więcej!
On wierzy i głęboko że nic więcej!
I cóżby ci pomogło nawet gwałtem duchowym przegiąć wolę mą? wydrzeć przyrzeczenie? Cóż nada gwałt? po gwałcie bunt!
Wiem i to!
Kochaj mnie!
Ponuro mi!
O Boże! słowam jeszcze do niej nie wyrzekł, a już tak cierpię za nią!
Masz, bierz jak co wieczór, przyjaźni błogosławieństwo. Nie chcę, byś cierpiał dziś już, ty co będziesz cierpiał tyle!
Strzeż cię Pan, bo nie ustrzeżesz siebie sam, ni ja ustrzegę cię! Strzeż cię Pan!
A możem nie oglądał jej nigdy oczyma — możem tylko czuł ją gdzieś w koło siebie, jak opasującą mnie strugę potęgi — aż teraz zoczyłem i zda mi się, że to nie pierwszy raz. A to pierwszy — lecz nie pierwszy wiekuistemu bytowi! Kto mi powie, gdzie ja z nią zetknięt już! ...
Zgasł ostatni błysk księżyca na tych wschodach — nic już nie widzę — słyszę tylko szum wody nad głową.
Trzymaj się ręki mojej — jeszcze nam głębiej zstąpić trzeba w wnętrzności ziemi!
Czy cię nie męczy ta droga? te wschody w gruzach.
Dziwnie! skoroś tylko znikł z powierzchni ziemi, zda się, zdrowie ci wróciło — aż Bóg widzi, że te czarne przepaści, lubemi mi się stały. Radbym w nich zostać bylebyś tu żył zemną razem, długo i bezboleśnie.
Możebyś niegdyś był się tak dla mnie poświęcił — lecz teraz — o nie, nie! — boś już wstąpił w życie, a kto dotknął potoku, ten przerobiony na falę, musi płynąć dalej. Ani też, Henryku, takiego poświęcenia potrzeba. Tem silny jestem, tem zdrów w tej chwili, że chcę i muszę w świat wspomnień i przeczuć, w świat ludzkości cię wwieść — gdy wrócę rankiem na ziemi powierzchnię, ujrzysz mnie przy słońcu i znów powiesz: „Odchodzący.“ Lecz teraz nie myśl o tem — natęż ucho — wzrok zaostrz — całym sobą bądź przytomny sobie! wschody się kończą — czy widzisz tę kroplę światła w oddali!
Jakby zorzę maleńką co usiłuje wznijść a nie może.
Chodźmy!
Idźmy prędzej — podsuńmy się bliżej — zorza rośnie a rośnie!
Słuchaj — znów śpiewają!
Każda myśl poczęta w Bogu, z Wieczności w czas i przestrzeń zesłana, jako cząstka prawdy, jako córka Boża, to samo cierpieć musi co Bóg-Syn przecierpiał wcielony I Objawi się wśród ludzi — opowie nieba część — i męczy się i krzyż swój nosi i grób swój ma.
Jedne zginęły przed czasem jak święte dziewice, inne w samej pełni sił, padły jak bohatery — inne, później doczekały trumny w poniżeniu, w nędzy, z wierzchołków zeszły do katakomb życia — żadna nie skonała w białej szacie, w której zstąpiła na ziemię — żółcią i octem pojone, krwią zbryzgane zniknęły.
Ale każda zmartwychwstała w następnej — każda z grobu się podniosła w innem, wyższem ciele. Wy co chcecie przeczuwać, wspominajcie! Wy co stawiać teraźniejszość i odkryć przyszłość z jej szczytów, weźcie wprzód w głąb duszy wszystkie myśli zbiegłe przeszłości — bo dopiero tak z tych co przeminęły, jak z tych co przyjdą kiedyś, całość prawdy jest.
Coraz światła więcej! zkądże ono przybywa? czyż znów sen cudowny mnie chwyta?
Co za jasność rażąca, południowa! aż skwarno mi! co za gmachy w oddali! — coraz mi bliżej do nich i one też jakby cichym wiatrem niesione, przywiane, ubliżają się do nas.
Poznajesz je?
Nigdym ich nie widział!
Czyż ludzkość, na której łonie wzrosłeś nie dała ci wieków pamięci? czyż oczyma jej ducha wetkniętemi w duszę twą nie możesz poznać kształtów, które na tym planecie istniały, przed tysiącami lat?
Przypomniałem, pamiętam! — ot! nadpowietrzne ogrody! a tam wystrzelone ku niebu gwiazdarnie — tu znów, świątynia olbrzymia, krużgankami okręcona. Jakiż kryształ wód! gdyby palące zwierciadła! jaka kwiatów moc — wszędzie palmy — to Eufratowy brzeg — to Babylon.
Czy widzisz tych w szkarłacie?
Zgromadzonych u stóp wieży tej ? — złotem kapią im na głowach tyary — gwiazdami zasiane ich szaty. To chaldejskich wieszczbiarzów ród!
Słuchaj — słuchaj!
O! czasie bez miary i granic, o! światło niewzruszone, spokojne, wszystkich świateł praojcze, jakże daleko, daleko, daleko do ciebie! Twój pierworodny Ormuzd i twój młodszy zbuntowany Aryman wiecznie walczą wszędzie, pasując się czy w barwach tęczy czy w sercu człowieka. My pragnęli wyzwolić się, wyczyścić, wypłonąć ku Tobie — i niższe ludzie my porwać chcieli z ciemności ku słońcu, ku Ormuzda błoniom! — a teraz czujem, nasza siła znika, a teraz, czytamy, napisano planetami na niebie, że przyjdzie zdobywca, dziki Pan, ot! przyjdzie! — Jadą na wozach — jadą i konno — ciągną pieszo a zwycięzcy wszyscy — słabieje nasza myśl — przeinaczy się nasza cześć — o czemuż umieramy, kiedyśmy syny światła?
Ale nie światłem samem!
Zoroaster zesłannik Ormuzda, obiecał że Ormuzd zwycięży kiedyś — i że sam Aryman w ogniu pokuty przetrawion, wróci na łono wszechświata! Lecz nas nie będzie i jutro już! Daremno więc, daremno o święta jasności my chcieli się wyzwolić, wyczyścić, wypłonąć ku tobie.
By żyć dalej, wprzód się przelać, wprzód się przewcielić, wprzód wam umrzeć trzeba!
Co się dzieje z nimi, Aligier? Błyskawica ogromna, podobna do spadającej wieczności, oblała ich i mury i bramę i rzekę tę! — wszystko, wszystko pożarła — jakżeż ciemno znów!
Ten trzechstrunny, jednostajny dźwięk, boli mnie, któż tam tak przegrywa?
Spojrzyj na prawo.
Za każdym dźwiękiem, zkądsiś ponury promień wytryska — niewidzialny księżyc gdzieś wszedł i podnosi się, już trzech piramid wierzchołki tleją nad pustynią — pod lasem obelisków, czarny sfinxów tłum — wszak to Memnon tam w głębi po nad światem siedzi?
Zważaj na bramę wielkiej piramidy!
Pełno mar z niej wychodzi i siada każda na granitowym grobie!
U nas przechowana tajemnica tajemnic. My pierwsi poznali Ciebie, któremu na imię: „Był i jest i będzie!“ Jak fale pod skałą tak czas i przestrzeń mącą się u stóp twoich! a na tych mętach dobry Ozyrys, zły Tyfon i smętna Arneryda ścigają za sobą — ich tylko widzą oczy śmiertelnych a Ciebie, nie!
Czemuż, o nieskończony Ty! wymykasz się nam? Zwolna my chcieli zepsute plemię wiecznej prawdy nauczyć, duszę odpętać od ciała by poszła radośna w niebieską ojczyznę — wszak my zachowali trupy, wszystkie trupy nasze, by lud przywykł do nieśmiertelności?
Ale nie jedyne, ni ostatnie!
O czemuż konamy, kiedy czujem, żeśmy zesłańcami Boga!
Ale nie Bogiem samym — On jeden tylko nie umiera by odżyć!
Jaśń księżycowa wzrasta, wzrasta — a ich podchwyciły groby te i z grobami wraz zapadają w głąb! — cóż to za jęk ogromny, taki dźwięczny, czysty?
Wschodzące słońce drasnęło Memnona!
Z egipskich ciemnic, o myśli ludzka, poniesiem cię w róż, myrtów i błękitów kraj! Tam gdzie Zeus pokonał Tyfona! gdzie wąż potwór, legł pod strzałami słońca — gdzie na pianie morskiej Afrodyty kołysana postać — tam gdzie na wzgórzach Pallady posągi!
Zwiń się płowa pustynio! uciekajcie piramidy, schylcie się obeliski przed pierwszą prawdziwy pięknością. Tu mądrość — tu harmonia — tu wdzięczna Psyche odszuka Erosa!
O jakże ślicznie, ślicznie przemienia się wszystko! brzeg taki zielony — takie lazurowe morze — skały w tunikach z winnic — Upoję się rozlaną wonią w powietrzu!
Brzęk lir i cytar z niej słychać — a teraz hymny wzniosły się!
Powoli zapełnia się dziedziniec!
Z pod kolumn, z za gajów, z za posągów wychodzą przecudne postaci.
Oto Hierofant tajemnic, ten w białych szatach, z sierpem złotym w ręku!
A ten, ten?
Który!
Ten najpiękniejszy z nich wszystkich, ten szerokopierśny, wyniosły, podobny nieco do Chrystusa!
Boski Platon!
Tak mówiło mi serce!
Duszo zabłąkana w cielesności matniach, dziewico opuszczona na dalekich brzegach, oczyszczaj się, oczyszczaj i wzdychaj i tęsknij a wrócisz do świata pierwowzorów, do ojca twego i do matki Eimarmeny.
I te wszystkie bogi ziemskie, to siły tylko niebieskiego Boga!
I ziemia i niebo i gwiazdy pełne sił, piękne, rytmiczne, żyjące, czemże?
Cieniem tylko — odbiciem tylko ideału!
Kochaj więc, o duszo, ideał nad miarę!
Kochaj niezrównaną miłością i spłoń w tej miłości! Tam u niepoczętego nigdy, tam dopiero pięknie, nieśmiertelnie, miarowo! Znaj się — i znając, wznieś motyle skrzydła, poniosą cię one do domu! — a dom twój, rodzimy dom, to pierś Boża, ludna wielkim ludem, ideami wieczności!
Choć wiarę nam przynosisz i dajesz nadzieję, czemuż nam tak smętno?
Bo dotąd nie macie miłości!
Czemuż nam zaczyna się marzyć o końcu blizkim? Jak posąg Fidiaszowy z kości słoniowej i złota, pryśnie Grecya nasza — i odłamki jej leżeć będą w popiele i prochu!
Cel wasz, o dusze, nie na ziemi tej!
Ujrzeć i kochać i rozłączyć się — znów pokochać i rozłączyć się znowu — to doczesna próba dusz, aż wieczne ukochają wiecznie!
Nie zjawiż się taki, co poratuje nas? Śmiertelnemi oczyma miłości, której brak nam dotąd, nie ujrzemyż nigdy? Czyż z nią dopiero na Eteru spotkamy się błoniach?
Bądźcie dobrej myśli, o biedne! na falach czasu Pożądaniec wieków już zbliża się do was!
A teraz co? — te same wody — ale inny brzeg — inne wyżyny — jaskiń pełno — nigdzie śladu ludzi; — tam wysoko cedry — tu w dole, z włosem długim daktylowe drzewa — nad zmierzchającemi wzgórzami szczyt jakiś płonie purpurą i złotem — słońce musi z tamtej strony, zatapiać się w morzu. Aligier! cóż tu za pustelnicy wschodzą temi ścieżki? wszyscy, wszyscy idą na szczyt ten?
To pierwsi zakonnicy Karmelu — ileż to razy witali i żegnali słońce z tych wierzchołków! — ileż razy psalmem na tej puszczy modlili się Panu, Pana przeczuwając — i takie z lnu cienkiego szaty nosili, o takie! i w ręku harfy lekkie mieli, te same, te!
Mówisz, jak gdybyś na tych górach ich był widział sam!
A teraz świat już nie wie o Esseńczykach! — o tych, co tak wyglądali zwycięstwa duszy nad zmysłów potęgą! Ty pytasz kto oni? Zapomnieni zawsze ci, którzy zapowiadają — pamiętam tylko, dopełniony czyn!
Ojcze nieznany! od obliczności świata, od pychy gnijącej my uciekli do Ciebie!
Bo duch Twój nad przepaścią mórz — a gdzie milczy pustynia, tam mówisz Ty!
Wodą czystych źródeł, plamę grzechu zmywamy ze skroni.
Bogaczy i ubogich między nami nie masz — wszyscy my równi — wszyscy my bracia — wszyscy my, syny Twoje!
Zmiłuj się! jako te brzegi w mroku, tak lud nasz i wszystkie inne, pobladły, zsiniały od brudu i kału.
Ześlij myśl czystą! Niech wnętrznem żarem przepali i zniszczy ciało wszelkie — niech odrzuci je, jak popiołu garść. — Prorokom widny niegdyś Chrystus twój niech zstąpi!
Przyklękli — jednym krzykiem w niebo, wszystkie zadźwięczały harfy!
I ty przyklęknij a patrz!
Nic nie widzę innego — a nawet już ich widma stopiły się z nocą i brzęk strun omdlewa też!
Przyklęknij mówię ci!
Jak w oną godzinę, której powtórzenie się zbliża.
Jakto?
Nie pytaj — tylko patrz, — a co! — obaczyłeś?
Ah! kraj szaty tylko znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem — ah! stóp dwoje tylko, jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące.
A teraz spójrz na dół!
Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem — ócz nie mam — przyłóż mi rękę do powiek.
Grobu tego nie widzisz?
Dzięki ci — przejrzałem. O! piękne, śliczne anioły co przy grobie tym.
A tam za niemi, ta win pełna, a z win zbawiona przez miłość; ta tęskniąca, ta czujna, ta siostra sióstr, co pierwsza lice Jego ujrzała po śmierci.
Kwiaty jakieś, niby to lilie, niby to konwalie w jej ręku. Jak westchnienie, przesunęła się.
Płynący, bezprzerwny czas, rozstąpił się! Z jednej strony dni przeszłe — wszystkie przyszłe z drugiej — a pośrodku nich, słowo wcielone, — widomy Pan! Słup wiecznej jasności. Syonie świętoszku, rozpustnico Grecyo i ciemiężco Rzymie, gdzie wy? Darmoście plemię ludzkie zatrzymać, darmo przepsuć — darmo zabić chcieli! nie zginęło — Syn człowieczy skonał, zmartwychwstał Syn Boży!
Odtąd żaden lud co stał się narodem nie umiera na ziemi!
Odtąd żaden człowiek co stał się duchem, nie umrze w grobie — Hosanna! Hosanna!
Duszą i ciałem i duchem potrójny a jeden, objawion Bóg! On niegdyś był duszą jednemu plemieniu — On stał się ciałem jednego Kościoła — On duchem będzie nad jedną ludzkością! Hosanna! Hosanna!
Już grób Chrystusowy mdleje! już rozwiewają się te cudne, anielskie postaci!
Weź mnie za rękę, byś się nie potknął wśród ciemności.
O! gdzie ta szata w białym ogniu! gdzie te stopy? — teraz tak czarno znów.
Schyl się — w tem miejscu zniżać się zaczyna sklepienie!
Gdzież idziem?
W chrześciański świat! w drugą dziejów część! do innych prób ludzkości!
Wielki jak dni — przez dni siedem budowali go, a ósmego opanował świat!
Bo żywe słowo — mądrość i miłość — były w nim, duch święty w nim!
Gdzież te głosy lecą?
Przed nami lecą dokąd i my spieszym! — Teraz możesz się podnieść, tu już nie brak przestrzeni!
Słyszę jakoby szelest stóp wielu gromadzących się tam gdzieś, gdzieś daleko, naprzeciwko nas.
Nie zwodzi cię słuch!
Żeby światła choć trochę!
Licz kroków jeszcze dziesięć i stań!
Jęk z tysiąca rozkołysanych myśli, opatrzna rada; jak z mnóstwa żądz młodzieńczych, wielki męski czyn — tak z zamętu ucisków i prześladowań, z zgiełku marzeń i wątpień i kacerstw, wzniosła się Piotra moc. On pierwszym, najstarszym sługą sług Chrystusowych na ziemi.
Pod jego stopami królów korony i czoła — w kolebce, jego prawicą kołysanej, narody dzieciątka!
I rośnie sam ciałem deptając po ciele!
I stało się! — oblókł się w szkarłat — zwielmożniał — zrzymianił się! I oto już teraz zacznie się jęk ludzki skarżyć nań. Więc słuchajcie i patrzcie, wy co teraźniejszość znać chcecie i przyszłość odkryć z jej szczytów?
Jaki widok! — aż strach, Aligier!
Tak, nie inaczej, tak za dni Albigensów wyglądały Prowanckie równiny!
Stada kruków w tem lazurowem powietrzu! — wśród tych oliwnych drzew, wszędzie trupy — trupy — a tam dalej zwęglone stosy i czaszki i dymu ostatek!
Wnet i żyjących obaczysz.
W głębi tej jaskini, zda mi się, błysnęły gromnice.
Takim pochodem zwykle ciągnęli kacerze — tak z wnętrzności ziemi występując, światło dnia witali!
Jakie wyschłe, ponure twarze — kaptury — habity — każdy z mieczem i puginałem — straszni!
Masz ich prześladowane obrzędy — stają półokręgiem — spowiada się jeden drugiemu — tamci znów ręce sobie nakładają i wzywają ducha w milczeniu!
Ale jakżeż pogrzebnie, jakby raz ostatni.
Dziecię u piersi i pierś, katolicką przeszyto mi strzałą! — nie dowlokę się już do was. Bracia, do widzenia gdzieś!
Czterech synów mi wczoraj spłonęło na stosie — duch z nimi, duch z wami — noc całą szedłem — usiądę by umrzeć. Do widzenia gdzieś!
Kiedyż Paraklet obiecany przyjdzie!
Dla nas dziś, bo umrzem dziś! a światu kiedy? Jeden Ojciec w niebiesiech i Syn tylko wiedzą!
Więc już nam niemieć jutra żadnego na ziemi!
Po lochach, kajdany! na rusztowaniu, topór, oto jutro nasze! Odchodząc, przekrzywione Słowo Chrystusa zostawiamy Rzymowi! połączył się Rzym z przemocą okrutnych i świeckich i będzie gnębił po świecku, aż sam zgnębion będzie.
Chrystus porównał sługi i pany, męże i niewiasty, a kościół ukamienował nas bośmy chcieli być wolni i równi!
Czemuż opuściłeś nas, Panie ? Wszak my prawe syny twe a dajesz zwycięstwo posierbom!
Na ziemi, sierotą a nie synem Pana, kto żąda zawcześnie, bo ten nie zna przedwiecznej mądrości! Lecz zaprawdę, pasierbem Pana kto rzezią zawczesne morduje westchnienia, bo ten nie zna przedwiecznej miłości!
Jakież jęki, jęków tysiące! — zewsząd następują jeźdźcy z kopijami — tratują i żną ludzi jak kłosy. Czemu mnie trzymasz Aligier? — na obronę im — na obronę! Po hełmach książęce, hrabiowskie korony — i krzyż — miły Jezu! krzyż Twój! Jezus Marya! krzyż wszędzie i pod nim wszędzie ludzka krew? Stamtąd wieniec pożarów już równinę opłomienił — przysuwa się — ścieśnia — dym zamglewa mi oczy — dym już, tylko dym jak kurtyna przedemną — a za nią zgrzytanie — płacz — psalmów kilka i ot! ten jeszcze krzyk!
To było a nie jest!
Co? gdzie? magnetyczna siła jakaś mnie obwiodła i nęka — myśl zaczyna mi się psuć — wszystko co widzę takie na jawie, tak żyje życiem, tak umiera śmiercią.
Człowiecze, czyż nawet obrazu znieść nie potrafisz, kiedy rzeczywistość znieśli bliźni twoi kiedyś. — To krew idealna a już bledniejesz!
Obróćźe się ku mnie — już nie ma Prowanckiej równiny — patrz! więzienie tylko i lamp kilka grobowych — i Mistrz Wielki skazany — i bracia co za nim pójdą na stos!
Ileż mi się razy dziecku śnił na białych tych płaszczach czerwony krzyż ten! i potępiony zakon kochałem, za to że potępiony.
A teraz słuchaj słów, które starzec wyrzekł w samą wigilię śmierci — powtórzy je zaraz ten siwy kształt jego.
Ten co się przechadza wśród okutych i milczących ?
Widzisz, zatrzymał się i wzniósł ręce w kajdanach — oto mówić będzie!
Templariusze, syny i bracia! Wszak świętym był pomysł i święty z niego miał wytrysnąć czyn? Od morza do morza, od wschodu na zachód, jedna Rzeczpospolita, a w niej Królestwo Boże na ziemi Jako ja wam i wy mnie świadczcie w ostatniej godzinie!
Wszak nie na błąd was wiodłem; a choć pomrzecie nie oszukałem was! Wszak my byli, wszak my żyli, tam gdzie urodził się Pan i w powiewie wiatrów nad oliwnem wzgórzem my słyszeli głos jego.
I jasną mocą koło Golgoty przechodząc widzieli postać jego!
Z gwiazdami u dłoni, z gwiazdami na stopach płynące w powietrzu!
A choć nie mówiła do nas słowem, słyszeliśmy ją, myśl jej słyszeli my! — i wiem odtąd, że nie tylko człowiek jeden — nie tylko zbiór ludzi — nie tylko naród i narodów kilka, aleć wszystkie, wszystkie razem, toć Kościół powszechny!
Wiemy i świadczym — jednać owczarnia być ma i musi: Ludzkość — i jedenci pasterz: panujący Bóg.
A dziś co? Papież i Król, Król i Papież, jak dwa miecze boleśne w sercu jednem, w sercu świata! Wszystko rozdarte co spojonem być winno. Za grobem niebo wydzielone ucieczką nieszczęśliwym — obecny czas żywem nieszczęściem uczynion — niebo i ziemia odgraniczone na wieki. Tam wola Pana — tu wola Papieżów i Króli!
A jako na niebie tak i na ziemi, jedna tylko jest.
Amen. Lecz my nie ujrzymy tego — nam czas się pochylić i w popiół rozsypać a nieśmiertelnymi być! O szkoda na wieki! wszystko w pogotowiu czekało — Europa drżała z tęsknoty i nadziei! Bracia! w ręce rycerzy co zostaną na ziemi, a już zwać się jak my nie będą, w ręce wiernych braci, w ręce Różokrzyżowców, oddajmy puhar niedopity życia!
Amen! Gloria Deo in excelsis!
Niech wyzwolą ciało wszelkie — proch marny niech im zadrga życiem — kruszec niech się każden przezłaca im w ręku — potęgą cudu wewnętrzny z wewnętrznym niech pogodzą świat! Niech Duch im pocieszycielem będzie, im i wszystkim za niemi!
Amen!
Noc ich owiała — czas ich pochłonął — za czasem w pogoń Henryku — za mną dalej!
Wszystkich przemian ból, wszystkich zgonów żal, razem spada na nas, tej nocy!
Kto nie umarł wszystkiemi zgonami, nie zmartwychwstał wszystkiemi zorzami ludzkości, kto nie dorównał cierpieniem jej cierpieniom i statkiem jej wytrwaniu, ten nie obaczy od wieków zgotowanego dla niej wesela! Kiedy ci mówię, chodź!
Po nad wiekami lecim i patrzym i płaczem! O biada, biada! Rozpadło się słowo Boże! — Kościół w opokę stwardniał a ducha ludzkiego morze milionem fal, skacze ku niej — to odpływa wstecz — to przehucza mimo — opoka tu a fale tam!
O biada, biada! Europejski gmach trzęsie się — nie wyrósł na katedrę, ni też wybudował się cesarskim pałacem! — Na poły księży i na poły świecki, nie dociągnion do niebios, ni doparty do wnętrzności ziemi, On runąć ma, a co gwałtu! co rozdarcia i bólu i smętku i wojen!
O biada, biada! król czy kapłan czy gmin, każden w dniu zwycięstwa bezmiłosierny! — próbują się — zawracają na się — i na przemiany jeden tratuje po drugim?
Coraz mniej Chrystusa w świecie — mniej Ducha żywego?
Dziecię dom opuszcza gdy w niem lata zakipią młodzieńcze — mąż dopiero kiedyś powraca do domu; — i z ludzkością tak — a jej domem, Bóg!
Wszak możemy stanąć! — przecież tam światło się już pokazuje i pewno śmierć czyjaś się rozpoczyna.
Nie smętniej mi tak!
Duch ochotny, ale ciało mdłe.
Ten tylko duchem, Henryku mój, kto zarówno duszę jak ciało swe, umie nawlec na wolę swą — oto, jak giętką rękawiczkę na dłoń!
Znów inne, inne upiory stają mi przed oczyma — nie wiem przed jakiemi, czy ciała czy duszy — zda się widzę i nie widzę znów!
A ja ci mówię, że widzisz!
Ciało jeślić nie od Boga, a jest, więc samo, Bogiem — a jeślić od Boga, więc Bożem być musi — i jako Pana twór żyje i wzdycha do Pana! Pokój ciału wszelkiemu — długo przeklęte i uciskane, ono wznieść się chce, ono rozbłysnąć w złoto, rozkwitnąć w różę Alchemii!
Wolność i natchnienie, oto prawa nasze — natura, oto siostra nasza żyjąca, urodziwa. Jako Chrystus nas, tak my ją odkupim, i wyszlachetnieje w miłości naszej. Pokój jej i ciału wszelkiemu!
Jeszcze nie czas! nie czas!
A my już starzy, już strawieni pracą!
Wprzód jarzmo gdziekolwiek cięży, prysnąć musi, — czy z dusz na ciało, czy z ciała na dusze — w kościele — w państwie — w ludzkości!
Darmo więc my ufali wam — gasną wszystkie ognie nasze nagle — w żużlach nigdzie nie znalazło się złota — perzyny tylko wiją się w powietrzu — i my jak one rozwiewamy się! O Mistrze, wyście nam kłamcami byli!
Świętąśmy prawdę opowiadali!
Póki królestwa Bożego nie ma, póki nie zstąpił Duch, póty cudów nie będzie! póty natura i ślepa i głucha.
Więc gotujcie ścieżki duchowi! starajcie się o sprawiedliwość na ziemi! Przetwarzajcie społeczny skład! Dobądźcie mieczów i ostrzcie sztylety!
O biada nam — pomrzem a nieobaczym końca! Kwiat wszelki i złoto wszelkie nie dla nas, nie dla nas! Jako przodki nasze, ci wielcy, ci umęczeni, od których idziem, i my niedopijem puharu żywota!
Inni was zastąpią, jeśliście małej wiary i skrzepłego ramienia. Teraz lać krew i własną i cudzą potrzeba — teraz rządy kruszyć i głowy królewskie zdejmować z nad karku Europejskich ludów — teraz kościół nowemi rozdzierać bólami, by uczuł że żyje, ocknął się! Inny wiek — inny trud — naprzód więc!
O biedne blade mary! Dobyły mieczów a wyleciały im z rąk — schylają się, padły na ziemię, rękoma wiążą stopy Mistrzów. O! nic nie pomoże, gdy czyja minęła godzina?
Widzicie sami, proch już tylko, sypki proch z was! Nie opierajcie się — nie zwlekajcie — wymówcie z własnej woli słowo, które przelewa z przeszłości, siłę tajemnic na przyszłość!
W czyjeż, czyjeż ręce, oddać trzeba puhar życia?
Amen! — niech przyspieszą królestwo lat tysiąca — niech im, u końca zawodu, z serc nie wymknie się wiara i nadzieja, jak nam!
Straszne konanie!
Zwątpienie i śmierć, to najwyższa próba duchów — ostatnia która przez nie zwyciężoną będzie! Gdyby jej nie było, o całe niebo zmniejszałaby zasługa ich! — a bez zasługi — bez trudu jakżeż stać się sobą samym? jakżeż nieśmiertelnym być?
Mistrze odeszli — a oni leżą rozciągnieni — ognie ich dogasają nad ciałami ich. Gdzieś, pomnę, Kartuzów widziałem tak pokładłych na posadzce kościoła wielkiego.
Pokój umarłym — idźmy w stronę kędy mistrze poszli — nie odwracaj się — już tam tylko ciemności.
Mnie umarłych żal!
O dziecię! Umarłych, których zostawiłeś z tyłu, jeśli odnaleść chcesz, to nigdy się nie oglądaj! — ale owszem, patrz naprzód! — patrz przed się! a oni już tam przerodzeni, żywi na błoniach przyszłości!
Nad wiekami lecim i patrzym i płaczem! Rozdzieliła się dusza świata, kościół się rozdzielił, a wszędzie czy w Rzymie czy w Augsburgu, dusza pokłoniła się ciału! — kościół pokłonił się królowi. A ciało świata, w jednego ducha nie zlewa się z duszą — spyszniało — chce samem sobą żyć! — porosło w sto głów, w sto koron — Król tu i owdzie!... Król wszędzie — imię Europy, to król!
Podwalinami ich tronów, głowy bohaterskie, ścięte — i każden z tych bogów ziemskich zapomniał o niebieskim, że wszechobecny — a że córką jego ludzkość! — a że jej synami narodowie — a że syny ku matce iść muszą aż ją odnajdą i u stóp jej poleżą w radości! O narody, o wy światła na ziemi, gaśniecie! gaśniecie! Ze zwłok waszych marne zlepiają się mocarstwa — trupy ruszane iskrą galwaniczną rządów!
I wszędzie gwałt — i wszędzie mus i wszędzie bunt!
Patrzcie i zważajcie! — Od krzyża na którym skonał Pan, piekielniejszej zbrodni i rzewniejszej męki nie było na planecie tym! Tam Bóg zamordowan w człowieku — tu ludzkość w narodzie! Ale ufajcie, bo nieskończoną zbrodnią odkupić musi nieskończone dobro. Z męki bez granic w Jednym, wstać musi życie bez miary, we wszystkich!
Na Boga! na Boga! Zewsząd, z góry, z dołu, z boków wytryskują lampy i wieszają się po ścianach — wszędzie czarne obicia, przesłony, srebrne orły wszędzie — i zgiełk sztandarów karmazynowych — i kiry przejrzyste latające w powietrzu. Czyjże to pogrzeb! czy wszystkich na świecie tym?
Zaprawdę że człowieczeństwa.
Ci trzej co wstępują zwolna po wschodach katafalku, oni oderwą całun — i ujrzysz!
Jakby karłów trzech drze się do tej ogromnej postaci! Cóż to oni mają w ręku?
Berła — ale miasto krzyża, zakończone bagnetem!
A na głowie jakieś bardzo duże perły i korale!
Tak, — skrzepłe łzy i krew ludzką!
Już dochodzą!
Odrywają — patrz!
Archanioł w dalmatyce białej z własnych skrzydeł od ramion po stopy. Umarły archanioł, o Boże! — i skrzydła spięte na piersiach trzyma rękojeściami trzech mieczów, wzbitych jak trzy wielkie krzyże, w pierś!
I to imię, po nad nim, napisane krwią świetlaną w powietrzu!
Ah! — chciałbym ustami dotknąć się tej tęczy z krwi! muszę coś pocałować — muszę — choćby ziemię, przed tem imieniem!
Nie — chcę krzyżem leżeć; — to mój, mój archanioł, i ja wiem że on nie umarł — trupy takiem światłem nie zieją w około. On śpi tylko! — przezeń Bóg do mnie mówi i mówić będzie. Ja z niego — ja cząstkę tej Bożej piękności — tej świętości — tej sprawiedliwości i tego bólu! To ojciec mój i matka moja — to moje wszystko — czemu mi nie dajesz spocząć w prochu? — nie zrywaj mnie tak!
Zakryć znów całunem! zakryć i zakryć, bo oddycha! — a póki oddycha porządku nie będzie — pokoju nie będzie — nie zeżniem naszego żniwa i na snopach z ciał ludzkich nie zaśniem.
Ani na chwilę jedną nie zaśniecie nigdy, ni tu na ziemi, ni tam w grobie! Nieśmiertelniście przez zgryzotę i hańbę, jako inni bywają przez wesele i chwałę!
Widzisz jak drżą i trzęsą się!
I znów mi zakryli dobro moje, kształt mój wszechpiękny!
Tyś wstał a oni poupadali i tarzają się w prochu!
Nieprawdą! — nieprawdą! — ni wierzcie — ni marzcie! Jest tylko ciało czujące i przypadkowy traf i odmęt. O Bogu myśl, to gorączka ciał — a mądrość ciał, to siła, to rachuba, to porządek, to władza na ziemi. Ze śmierci wielu, żywot kilku jest.
A ci kilku żyją, bo zabić umieją!
Zabić, to owładnąć zamętem!
Nazad spokój zstępuje nam w piersi.
Światło z niebios! O najprzejrzystsze! najczystsze! spłyń zewsząd i jak fale niosą unieś, o unieś tego, który śpi do czasu!
Niech się przyczepię do tych mar! niech mnie ten potop światłości zabierze ze świętym moim razem. O Aligier, puść mnie!
Od dnia śmierci sprawiedliwego, nie spocznie Europejski świat, aż sam sprawiedliwym się stanie! Jak człowiek, któremuby wydarto serce, tak będą wszystkie narody bez tego narodu! Żyją, a wieczny im życia brak. Są i nie są, bo nie mogą według Bożej myśli być. I lud każden w rozpaczy będzie — i król każden w przerażeniu, i trząść się musi ziemia pod krokami ich, a oni zataczają się po niej, pijani sumienia wyrzutem!
A ci trzej, gdzie?
Czemuż żaden piorun ich nie rozgniótł?
Gdyby zaraz zginęli, nie podkopaliby sami własnego dzieła i ono puścizną po nichby zostało w świecie! Źli, muszą być samobójcami własnego złego! Na toć to, na to, dni im przedłuża Pan szydząc z nich, a miłosierny nam!
A teraz inni nadchodzą. Słyszysz te dzikie wrzaski? inni nienawistni im, a wzbudzeni przez nich i równi im, bo światło co świeci każdemu, Chrystus, zgaś! także w ich duszach! Uważaj!
Jakież mnóstwo! jakiż rozmaity strój!
Ci pierwsi, z wzniesionemi szpadami w stalowe sklepienie, to ucznie i czeladniki — a majstry mularze widzisz, z tyłu idą, niosąc Biblią, węgielnice i cyrkle.
A oni w kapłańskich szatach?
Należą do stopnia wybranych!
A ci znów, z trupią głową i kośćmi i krzyżem na piersiach?
Kawalery Szkockie!
Najwyżsi mistrze illuminaci — a nazwisko ich; Odrodzeni!
Mak Benak! ciało odpada od kości! Mak Benak! zwycięstwo lub śmierć! Mak Benak! wolność i równość.
Zbliża się wyroczna godzina! Strach ogarnie kulę ziemską — rozedrze się w starej świątyni spruchniała zasłona. Przysięgacież nam na wierność do śmierci?
Przysięgliśmy, przysięgamy, przysiężem.
Dzisiaj nienawiści trzeba! Praca nienawiści, to nienawidzonych zguba! Bez litości będziecież ich gubić?
Będziemy!
Wieki marzyły o duszy, a nie zdziałały nic. Zacznijmy od ciała — ucisk nieskończony tłoczy je.
Ciało, ciało wyjarzmiajmy wszelkie.
Co w niebie, o tem nie wiemy nic — co na ziemi, to widzim, to czujem, to cierpim, to nas pożera i usychamy. By przepis Chrystusowy mógł się urzeczywistnić, mniej dbajmy o tych, co noszą Chrystusowy znak. To kłamcy, to szalbierze. Ich obalić — ich zatracić, — a zacność moralna wcieli się już, nie w usta kilku, ale w rozsądek wszystkich.
Przed nami więc idźcie przewodem. My wami kierujem, my losami ludów — kto z wami ten nasz — z tym filantropicznie; kto przeciwko nam, ten nie człowiek — z nim jak ze zwierzem — kuć go i wiązać i wodzić i biczować — a wreszcie i zarznąć, jeśli zarznąć trzeba.
Teraz, oto istna pora zapasów! — miękkich włókien w sercu niemieć. Tron to deski i klej — ołtarz, wapno i gruz!
Mak Benak! szkielet tylko zostanie nagi z Europejskiego społeczeństwa, a my nowem mięsem i nową nawleczem go skórą, na ruinach wybudujem ...
O tem milczeć — o tem my jedni wiemy! By stanąć mógł Salomona kościół, nasamprzód gmachy dawne zrzucić trzeba!
Zrzucajmy — zrzucajmy! — naprzód — naprzód!
Idźmy za tym orszakiem
Wszak już blizko nam do nas samych!
Ot! tam, tam na końcu, w tych mgłach wiszących za temi rzędami lamp, dni już nasze się kołyszą — ale od nich dzieli nas jeszcze potop klęsk i olbrzymi jeden duch!
Nie serca przystaniem ni rozumu! — ale stopami musim — ale oczyma musim — nie wzdrygaj się.
Wszak się nie mylę — to gilotyny? — w miarę jak ciągnie orszak, z obu stron się podnoszą — ulica z gilotyn; jaka długa — długa — wszystkie w ruch się wprawiają — tu, tam i znów tu, i znów tam i owdzie noże łyskają, spadają. Z pod każdej błyskawicy głowa leci jedna. Ileż nożów! — ileż głów świętych! — niepodobna przejść.
Oprzyj się na mnie.
A ci dalej kroczą — zaczynają śpiewać.
Pamiętasz? Dusza gdy się rozwstrętni do ciała, ucieka na Tebaidę, wycofuje się od społeczeństwa ludzi, ah, nie żyjąc w innych, płacze nad sobą i więdnie. — A teraz, patrz, czem ciało gdy się oderwie od duszy; jak wścieka się i morduje. Tam i tu pełnej miłości brak — tam samobójstwo, a tu zabójcza rzeź!
Samobójców od zabójców wolę.
O! duchów przekładaj żywych! bo pora ciał i pora dusz minie, a ducha uderzy godzina. Tamte były tylko przedchwilami tej.
Iść musim, iść musim, przez królestwo zbuntowanych ciał — póki nie przejdziesz, ja cię nie poratuję. O, wstrzęsły się posady świata. Wieków cierpienia nagromadzały się powoli i cicho, aż buchnęły wulkanem. Raz tak było — musiało być — ale, o Boże panie, o wszechduchu duchów, wszak nigdy się już nie powtórzy tak zwierzęcy dzień i zbrodnia takowa?
Mdło mi — mdło, co za ohydne larwy, co za katów posępny rząd, każden przy swojej pracowni, i te kosze zbroczone, pełne — i te sine kadłuby — i ludu bałwany pstre, huczące z boków; — co siekier, dzid, pałaszy; — a ten orszak zawsze taki sam, śpiewny taki, świąteczny taki; — idą, idą coraz dalej — sypnęli teraz kwiatami wśród tego motłochu i trupów tych.
Zbierz myśli — uważaj jaki wyraz na tych wszystkich twarzach.
Strach na ich czołach kipi, strach z ich włosów się wyjeża. Strach z ich krwi pluska; wszędzie strach, jeden wielmożny strach tylko. O wstyd wieczny wam, żeście się mniej lękali zabójstwa lub śmierci, niż strachu. Jedne tylko te noże nie drżą i nie bledną. Podnoszą się i spadają zawsze równo, ach, jakie czerwone, kapiące, bryzgające. O Boże mój, o Boże mój.
Dzięki wam nadpowietrzni. Teraz przejdę tą ulicą z rusztowań i nie upadnę. — Bliższych mi ojców i braci zabito — ukochańszych duchów straciłem, co mi do ludzi tych? — przecież w grobie i archanioł mój.
O odrodzeni, o mistrze najwyżsi; nie ma już komu i nie ma już kogo zabijać. Od pracy rumianej, ręce opadły robotnikom, i z nich każden położył się na rusztowaniu swem. Czy słyszycie nad szmerem spływającej krwi, ciężkie chrapanie katów.
Idźcie dalej.
Gdzie nie wiemy; — dwie ostatnie gilotyny tu stoją a za niemi ciemności.
Dalej — zawsze dalej.
Nic się nie naprawiło dotąd ni dla ciała ni dla duszy, pusto i smutno — para z krwi ludzkiej mgłą posępną wstaje, na około nas — ślepniemy.
Nie wszczynaż się tam choć jedna ścieżeczka? Nie błyszczyż przed wami choć jedno światełko?
Nic nie widzim — tylko coraz ciemniej i w około nas i w nas samych.
Nikt się nie przebudza. Umarli bez głów leżą jak drewna i głazy — żywi tak samo w letargu. Co poczniem? co? za nami śmierć głucha, przed nami nieurodzonego coś, jakoby nicestwo. Gdzie wy nas zagnali, gdzie my jesteśmy? czem my? gdzie Bóg? gdzie ziemia, gdzie niebo? czyż wszystko tylko snem pełnym złości i bólu?
Nie płaczcie jak niemowlęta, nie rozciągajcie się w cieniu rusztowań, na bruku. Stójcie na nogach; stójcie jeszcze przez chwilę.
Mak Benak! I nam już ciało odpada od kości. Mak Benak! I my spocząć chcemy, choćby oprzeć głowy o głowy ścięte i pokotem leżeć z trupami i zasnąć. A wy bądźcie przeklęci, bo zdołacie śmierć roznosić jak Bóg, ale jak Bóg czyni, nie umiecie ani wskrzeszać ani tworzyć. Przekleństwo wam, nie mogącym nic.
Oto, zmiłuje się miłosierny Pan. Wstańcie wszystkie myśli umarłych, wszystkie sny śpiących gromadźcie się. Wszystkie tęsknoty pokolenia tego, wy niedoszłe, wy przerwane, wy coście pragnęły a nie podołały, zerwijcie się i krążcie nad krwi morzem tem.
Czyż sąd ostateczny się zaczyna? Ezechielaż wraca mi widzenie?
Z głów tych, z tych piersi, z ciał tych wszystkich coś wybłyska — co chwila wzbija się i wiruje — to tli, to zagasa. Jak ptaki nocne, polatują jakieś mnóstwa w powietrzu. Słychać szum a nie widać skrzydeł!
Tak na tej ziemi jeszcze, serca tych którzy zniknęli, odzywają i przelewają się w innych. Toć pierwsze zmartwychwstanie! — a wtóre, dopiero na dniu ostatnim człowieczeństwa kiedy kaźden znów o sobie powie: „to ja!“
Gdzie gilotyny? gdzie czerwone kałuże? gdzie lud ten cały co leżał na dole? wszystko w górę wyparowało jak w dzień letni po burzy — a w górze niby iskry przewiewne? niby perzyny, wyziewy, orkany! niby elektryczne wężujące nurty! Gdzie my się dostali? jakiż to nadpowietrzny świat?
Alboż nie widzisz co się dzieje? jak z żywiołów tych, jedna siła kształt jeden promienisty się tworzy!
Coś takiego, coś takiego!
Coraz wyraźniej — nie poznajesz-że już postaci tej ?
Na tle odmętu, on jeden, on jeden — taki całki — taki jasny — z orłów złotych, rozskrzydlonych, żywy namiot po nad głową! — uśmiech jakoby dobroci na ustach a grom, zda się, wyskoczy ze skroni — to Cesarz! to Napoleon!
To dusza Napoleona, w świecie dziejów ludzkich — jedna, a wieki zawierająca — jedna a wszystka — idea z milionów myśli, drgająca, wcielona — a teraz Pan jej powie: „Idź naprzód“ — i nic i nikt jej nie wstrzyma — i pójdzie, i drogą, dalszą znajdzie wśród ciemności!
Kto mu równy, z tych co przemijali dotąd? Wszystko, co kiedykolwiek istniało w rozdziele, danem mu w przedziwnej spójni! — i ciało półbogów dawnych, niestrudzone, bezsenne, urodziwe I — i dusza chrześciańska bezdenna a tęskna i rzewna — i duch twórczy, czasu i przestrzeni magnetyczny Pan!
Wszystkie losy ludzkie w nim jednym się zbiegną! Wszystkie trudy i tryumfy — potęgi i klęski — wesela i nieszczęścia!
Jak świat z niczego, prosto z Boga stworzon, tak i on wśród ludzi, z niczego, zjawi się i wzniesie! Bohaterem będzie jak grecki Alexander — Imperatorem tak jak rzymski Cezar? — męczennikiem jak święty z pierwszych Chrystusowych wiosen! I umrze jak Mojżesz, sam jeden w obliczu Pana! umrze prorokując o woli Pańskiej nad dniami przyszłemi człowieczego rodu!
W słup ognisty, skrzącemi skrzydły, związały się orły, otoczyły go — palą się i kręcą. On z wiru tego, wyciągnął rękę i porwany leci; — miecz w ręce tej, jak płomień; nicość się rozświetla — przestrzeń błękitnieje — znów w dole, postacie ludzkie kształcą się, wyrastają, kupią! Widnokręg coraz nieskończeńszy przed nim!
Nie przed nim — bo on musi się rozwiać — ale przed temi tłumami, których on na chwilę pasterzem!
Słyszysz grzmoty bitew jego, przemienione w harmoniją, wspomnieniem!
Co to za czarne tam roje czy warstwy, takie niewzruszone?
Widzisz, że w miarę jak się postać zbliża do nich, one zaczynają świecić się i ruszać.
Prawda! — jak żywe mielizny i krzyki z nich się wzbijają — i błysk stali z nich tryska; — rąk tysiące, tysiące widzę podnoszących się!
Nie zasnęłyż były narody? Nie zasklepiłyż się były jak gąsienice, one myśli Boże, w Europie?
Z góry, ramionami, jakby magnetyzował je przechodząc; — jedne idą za nim — drugie zrywają się przeciwko niemu!
Wszystkich, tych czy tamtych, on Wskrzesicielem! Odtąd ni króle ni ludy już władzy nie dzierżą — ale narodowości i ludzkość, a w imieniu Pana!
Patrz! patrz! I on już blednie choć coraz dalej leci — i on już blednie już skręca się na dół! — Podbieżmy za nim!
Wirujące orły odpadają! Jak słońce nagie, sam pozostał — i zachodzi — coraz niżej — niżej! — huki i wrzawy cichną — widnokrąg zamierzcha znów — noc już teraz i milczenie — cóż dalej?
My! bo chwila nasza uderza! Dosłuchaj tylko jednej zwrotki jeszcze!
Wyjrzyjcie z wnętrzności ziemi, wy coście do nas się schronili, gdy Tytan zmiatał was jak śmiecie, z nad Europejskich niw — czas wam powrócić do dawnych dziedzin, spieszcie się nazad, o spieszcie!
Przypatrz się tylko, co za kształty jadą na tych trzech koniach, całe okłamione purpurą i szychem!
Korony wysokie — długie berła okręcone rószczką oliwną, płaszcze niżej strzemion, aż po ziemi się wloką!
Teraz przeciągają blizko — wnurz oczy w nich!
Ci sami trzej — tylko się nadęli, wspięli, rozdłużyli, obrzydliwe karły!
Nie jawnym już gwałtem, ale skrytym a wiecznym pracujcie! Święty pokój ogłoście! świętym skojarzcie się sojuszem. Wszystko co z was, niech zwie się święte — święte — święte!
Sprawiedliwości pokostem, niesprawiedliwość umalujcie wszelką!
Jeśliście chcieli zabić to co nieśmiertelnem, wyznajcie winę — nie dobijajcie, ale wróćcie życie.
Udawać, udawać że się wskrzesza zabitych — że się żałuje morderstwa.
Jako Chrystus kazał, bądźcie pierwszymi sługami narodów! a nie pójdziecie w pogardę.
Tuczcie ludzi na karmne bydło — a sami wtedy tłuste szyje oddadzą w jarzmo wam.
Stańcie się budownikami woli Bożej, na planecie tym. W każdym kształcie społecznym, uwidomcie wiarę — nadzieję — miłość.
Dyplomacyą — Policyą — Żandarmeryą.
Zatrzymali konie — podali sobie ręce — słuchają.
I przysięgają sobie.
Tak cicho, że nic nie słychać.
Ot, tak — dobrze tak; — a teraz ruszajcie — lećcie jak strzały zatrute — a dalej — a dalej.
Daremno. Wężowego splotu rąk tych trzech żadna nie rozwiąże przestroga! Ślub nierozerwalnym — lecz zaślubieni poginą.
Poginą; — kiedyż? Wszak od dość dawna już, archanielska krew woła przeciwko nim. Darmo przytulasz mnie do piersi, Aligier, dreszcz lodowaty mnie gnębi. Ah, już żaden obraz nie tworzy się więcej — nic — już nic — tylko loch ten ogromny, podobny do grobu bez końca. Bohatery, proroki, święci, szli i przeszli i zaginęli. Karły jedne trwają — ostały się — żyją. — O Aligier, tylu natchnień i wieków, takież więc rozwiązanie? A to nie mara — ni sen. Jak tu w tych głębiach, tak i tam na równinach ziemi, martwo — ciemno — podle. Mierność i złość, siódmym dniem człowieczeństwa. Oto odpoczynek dany nam.
Nie bluźń dziecię. Niedziela człowieczeństwa — to przemiana — to zmartwychwstanie ciał — to Anielstwo. Daleko jeszcze ludziom do niej — nie wiesz co mówisz, nie wiesz na jakiem miejscu drogi stoisz i ku czemu idziesz, ale oto dowiesz się.
Alboż to nie nasz wiek już?
Nasz, tak jak wygląda, ale nie tak jakim jest.
Z tej strony te dwie rozpalające się pochodnie.
Jak dwa smutne księżyce. — Ah, widzę jakieś drzwi ogromne pod niemi — drzwi żelazne w murze.
Zbliżajmy się powoli — czytaj ten napis srebrny, w górze.
Gens aeterna in qua nemo nascitur!
Tu dopiero koniec przeszłości, — za temi progi, teraźniejszość się wszczyna i zgromadzenie żywych duchów marzy o tem, co stać się ma, bo stać się powinno,
Witajcie, wy co przystępujecie do obecnych czasów — wy coście odbyli podróż wraz z pielgrzymkami, Anielicami Pana — z ideami ludzkości.
Jakżeż te głosy rosną — zbliżają się — mnożą — zda się obok nas brzmią już te struny i śpiew ten się rozlega.
Ściana ta tylko od nich nas dzieli.
W Imieniu Pana, u tych podwoi, przyjmujem was — a Pan troisty choć jeden — i dzieje planety troiste choć jedne.
Nadchodzi wreszcie obiecany dzień. Wiek, który zwie się Pocieszycielem; godzina, która zwie się Dopełnicielką. Nie na zawsze Chrystus był odjęty nam — nie na zawsze światło żywota zaćmione. Oto uwielbion będzie przez Ducha. Syn — a Duch z Ojca i Syna jest i obu miłośnie kojarzy.
Kończyłem się już — a teraz znów w piersiach nieskończoność czuję. O, błogosławione akkorda.
A jako w niebie, tak i na ziemi.
Wszystko co przeszło a bolało przechodząc, wróci, ożyje, podwyższy się, ale boleć już nie ma.
Myśli rozbratane, czyny sprzeczne, kolejne wieki, uwielbią się i pokochają nawzajem.
Trzeciem wszechmiłości tchnieniem, Pan upomni się o planetę swego —
O ród człowieczy swój, upomni się Pan.
Zapukam — drzwi się otworzą — ty zaraz wchodź za mną.
Gotów jestem jak do nieba! — ah! jeśli wszystko ma się ku odżyciu, toć i Archanioł mój.
Pokój nasz dajemy Wam! Wejdźcie!
Kogoż wprowadzasz do Zboru! czy tylko nie ciało pozbawione duszy?
Takie ciało kamieniem śpiącym; kamienia nie wlokę za sobą, o ukochani.
Może duszę bez ciała?
Taka dusza czemsić co niczem jak sen; — snu nie przynoszę wam, o ukochani!
Czem więc ten, który stoi za tobą?
Żywym duchem! ... duchem bez początku bo z Pana wyszedł — i bez końca, bo ku Panu dąży napowrót, a nigdy nie stopi się z Panem. Na pielgrzymkę nieskończoności duszę i ciało mu dano; on ciągle jeden, ten sam niezatracalny — one tylko umierające i odżywające naprzemian. Kiedyś, kiedyś on wraz z wami zrzuci ludzki strój, i inny, wyższy przybierze w dzień ostatni przypomnienia i sądu. Lecz wprzód losy planety wspólne nam wszystkim rozwiązane być muszą — i on wstępuje między was, by pracować i przyspieszyć wraz z wami wszystkie dni poprzednie, wielkie, nadejść mające. Ja was proszę, ja wam mówię; przyjmcie go?
Niech nam powie imię zasłużone, święte, którem go ochrzcono, gdy człowiekiem się rodził.
Henryk!
Niech wyzna imię zbiorowe duchów, dla których Pan chciał by żył i umarł na ziemi, kiedy mu wśród nich narodzić się kazał!
Polska!
Nadpowietrzny chór przyjmuje cię; ni żąda żadnej od ciebie przysięgi. Tem że jesteś, tem, że wiesz się duchem, już przysiągłeś na wierność i Panu i człowieczeństwu i prawdzie! Tobie, nie im biada gdybyś upadł, gdybyś zwątpił, gdybyś zdradził. Teraz niech cię ziemskie głosy witają.
My pierwsi na ziemi zrzucający jarzmo białemi rękoma — my wdzięczną wieścią przychodzący, że już miłosierni i cisi zaczynają zwyciężać, pozdrawiamy cię! Ufaj harfom tym — każda struna w nich mieczem — i one zdobędą wolność katolicką Erynu.
Rozdzieleni w ciele, ale jedni myślą, my idei kapłany, my co byli a nie żyli, my pragnący żyć, pozdrawiamy ciebie! Spójrz na nasze włosy i brody pierścienne — u greckich mędrców podobne się wiły — i ufaj tym rapierom wziętym po gockich naddziadach.
Żyjący pozdrawiają ciebie.
O wielu, wielu nas jest, jak fale wezbranych, jak dzieci tęskniących z kolebek ku słońca promieniom, — a wszystkie kolebki nasze takie podobne do trumien. Sami nie wiemy czy się rodzim czy zmartwychwstajem, — ale słyszym głos co nas woła, — więc podnosim się, patrzym, a oto przed nami olbrzymi grób od morza do morza; — niechże za nas odezwą się do ciebie ci, którzy w grobie tym, — bo oni tam nie pokładli się na sen. Od lat stu ciemność im światłem — śmierć żywotem — rozpacz nadzieją. Naród-król nas wszystkich, naród duch plemienia naszego, niechże wita ciebie.
Trzykrotny bracie nasz, duchu wśród duchów, człowiecze wśród człowieczeństwa, synu polski wśród synów jej, pozdrawiamy cię! A jako duchem teraz, tylko pod postacią człowieka, teraz wiedz, że człowiekiem ci być się godzi teraz tylko pod postacią Polaka — inną wdziej, a niżej bydlęcia upadniesz! Zawrzej więc w jednej piersi twej zarazem żywych i umarłych wszystkie potęgi! Obchodź się bez niczego jako trup! O żadną próżność ni zysk ni pychę niedbaj jak trup! Wrzkomo żadnego bólu nie czuj, choćby ci gwoździami serce przebijano, jak doskonały trup! A wiecznie miej się do czynu, jak żywy! Kochaj braci, jak żywy! Jak żywy, ufaj w Bogu żywych! a teraz idź ku tronowi i przystąp i słuchaj!
Wprzód jeszcze z rąk moich weź biały płaszcz i karmazynową czapkę.
Wdziej coć dają, to znak, że do ich grona należysz.
I ty już tak?
Przecież i ja do nich, dopókim na świecie, się liczę.
A teraz?
Tak jak ci kazali, zbliż się do tronu.
Patrzałeś na mary tych śmiałych, którzy po wszystkie czasy w głębiach ziemi opierali się rządzącym jej powierzchnią; — niemi otoczony, przez dwa światy co przeszły, przeszedłeś. Zrozumiałeś czem przedchrystusowy, czem pochrystusowy wiek? Czego pragnęli wprawdzie tęsknoty wiecznej a w fałszu nieraz użytych środków, owi wszyscy tajemni, wyrywający się ku coraz dalszej przyszłości? Mów, coś widział tej nocy.
W pierwszych jej godzinach widziałem ciało pogańskie wszelkie, tęsknące do chrześciańskiej duszy, aż dostąpiło objawu niebianki.
Widziałem rój myśli świętych rozwieszon nad światem, — lecz nie spuszczały się na dół by osypać ziemię; niebieskie, kwitły tylko w niebiesiech.
Dobrze synu! i cóż stąd? wszak nie na tem był koniec widzeń twoich?
Wtedy mnie otoczyła rozpacz ciał wszystkich — dawniej duszy nie znały, a teraz już urodziła się im; — widzą ją nad sobą, a nie mogą jej do piersi ściągnąć — więc zaczną płakać, więc zgrzytać — więc i krwią pluskać.
Umarłych zrozumiałeś skargi. Starożytni wyglądali dusz powszechnego kościoła — nowożytni powszechnego społeczeństwa ciał — a możeż jedno bez drugiego być? A ze zlania obu, czyż nie trzecie wstanie? I tamtym i tym, połowy tylko rozłożone ludzkości, nie wszystka ludzkość w sercu biła — połowy, to złudy a czasem i zbrodnie. Całość tylko rzeczywistością na ziemi i w niebie. Wszak wiesz o tem?
Wiem ojcze!
Odpowiadaj dalej. Czy wierzysz w Ojca, w Słowo, w Ducha świętego, w oną Trójcę przedwieczną, na której podobieństwo i obraz, wszechświat i każda cząstka jego i każden z nas i wszelki drobiazg i wszelka arcy-potęga — kamyk czy seraf — dostały w dziale byt, dostały w dziale myśl, dostały i życie?
I wierzysz, że Słowo stało się ciałom, że mieszkało między nami?
Wierzę.
Jeślić człowiekiem był Chrystus, więc zjawił się na pewnem miejscu i o pewnej chwili. Jeślić Bogiem, to panował wszystkim miejscom i czasom. Jeślić Bogiem-człowiekiem, toć musiał ogarniać wszelkie losy planety tego. Czy pamiętasz jak w wigilię męki prorokuje o przyszłości człowieczeństwa, gdy oznajmuje ukochanym, że kiedyś Pocieszyciel przyjdzie?
Obietnicę pamiętam.
Ja ci słowa pisma powtórzę — kto przytomny niech klęka.
Ojcze, możesz otworzyć ewangelię Jana, wszystkie chóry uklękły.
— „Mamci wam jeszcze wiele mówić, ale teraz znieść nie możecie.“ — „Lecz gdy przyjdzie on duch prawdy, wprowadzi was we wszelką prawdę.“ — „On mię uwielbi, bo z mego weźmie a opowie wam.“ — Otoć co rzekł Pan do wszystkich przyszłych wieków świata — i wiele ich odtąd przechodziło i przeszło już, a niezrozumiały. Snać znieść nie mogły dotąd.
Wyższej przepowiedni nie było, nie ma, ani będzie! Sam o Sobie samym świadczący Bóg! o Sobie, że się wleje w ziemię trzecim wlewem Swym! Za dni Jehowy proroki Ojca, oglądały już Syna przed sobą! a Syn w chwili gdy umiera, widzi już Ducha świętego, inaczej nie mogło być. Człowiek zwierciadłem wieczności — więc i w dziejach człowieka na wartkiej kuli tej, odbić się musi następnie ta Trójca, co wiecznie sobie spółczesna na niebie; — ale dopełnionaż obietnica Pańska, mów Synu, czujesz, dopełnionaż jest? Jakiż wiek z tych osiemnastu wieków chrześciańskich uwielbił Chrystusa ?
Żaden, żaden ojcze!
Do nich wszystkich, do nich wszystkich jeszcze mówi Pan: „znieść nie możecie“, bo ten Go tylko uwielbi, który przepis Jego we wszelkiej rzeczywistości uwidomi i udotykalni — a wtedy chwała świata takiego, że z Boga jest, sama świadczyć będzie. Więc cóż, synu cóż? Wykonanie będzie zstąpieniem Ducha, czyn sam pocieszycielem. A gdzież czyn ten, czy widzisz go?
Nie.
Spójrz w siebie, on tam jest.
Jakto, ojcze?
W twojej jak w każdej innej piersi.
Ani osobnikowi, ani narodom, ani ludzkości łaska wiekuista nie zdała się na nic, jeśli aż pod same niebiosa rąk nie podniosą ku niej — bo połową stworzenia wola Stworzonych. Choć minęło co minąć miało, choć dopełniają się czasy, choć duch obiecan już przewiewa po nad ziemskim padołem, — jeśli go sami nie wysłużym, nie wypragniem, nie wyczynim; jeśli siebie samym nie przeołtarzym Jemu, on nie zaświeci nam — niepocieszeni zostaniemy.
Cóż więc każecie?
My dziś już nie rozkazujem nic, — prawdę tylko objawiamy, a kto ją pojął, ten sam rozkaże sobie. Jej więc teraz słuchaj. Póki ciało z duszą nie zlane w jednego ducha, póty czynu powszechnego nie masz, póty bitwą i zamętem dzieje ludzkości. Wszędzie rozłam i rozpad i rozstrój cząstki tylko — a każda nienawistna drugiej we wszystkość zesamolubić się chce wytępiając inne. Naród, państwo, stan, zasada, ustawa, prawo każde nie o postęp, ale o coraz starszą starość się stara. Co dłużej trwa temu hołdują, nie że święte, ale że obaliło przeciwników wielu; przedawniałość prawowitością. Wszelka nadzieja i wszelkie natchnienie buntem i świętokradztwem. Jak kat do szkieletu siedzącego na stolicy, tak przyszłość wiecznie przystępuje do siostry swej przeszłości — i wszelka teraźniejszość prochem jednej i krwią drugiej zbryzgana, dotąd nędz kałużą jest! Wszak prawdziwie świadczę nieszczęśliwym losom planety tego?
Ojcze, nieraz toż samo łzy mi moje pisały na twarzy gdym czytał historyę. Każden z ludzi, ale ze wszystkich najbardziej Polak, zaświadczy świadectwu twojemu.
Tak żyć, to nie żyć, to konać wiecznie. Innem prawo wszechżycia — ani umierać by zaginąć i potępionym być — ani nawet umierać, by później z grobu wstać ale ze siebie samego zmartwychwstawać wciąż a bez omdlenia śmierci, — oto rozwój duchów — toć żywot ich wieczny! Narody go na ziemi dostąpić powinny, nim każden osobnik go w zaświatach dostąpi, — bo człowieczeństwo czemże jeśli nie szkołą — próbą aniołów? Alboż ołtarze Boga tylko pod katedr sklepieniem? Wszędzie — i w izbie poselskiej i na trybunale i w kole wyborców i w kole wybranych i na stolicy władnej i na rynku pospolitym i w rękodzielni i na giełdzie i w sztuce każdej i w każdej umiejętności Pan dojrzan, poznan, uczczon i wykonan być musi — być musi i będzie. Każden trud w posłannictwo, każden urząd w kapłaństwo się zmieni — i czcią Tego, który jest, będzie, być i żyć! Czy czujesz we wnętrzach istoty twej, że się spodziewasz takiej przyszłości, że wierzysz w nią i kochasz ją?
Od kiedy oddycham, każdem serca uderzeniem pożądam piękna, wyzwolenia, szczęścia — a żyję wśród potwornych klęsk! Młodym nigdy się nie czułem — a ty mi świata odmłodnienie obiecujesz, ojcze! Jakżeż niemam wierzyć tobie i dziękować ci!
Odpowiadaj mi dalej: — wszak Bogiem w jednym człowieku był Chrystus?
Tak!
Ludzkość chyba!
Ale kiedy? wszak nie wczora? nie dziś? kiedyż więc?
W ostatniej, najwyższej chwili dopełnia swego.
A przez kogóż się dopełni? gdzie członki tego ciała, w którem jeden Duch? Jakież to obrzędy w tym kościele powszechnym, rozmaite a ustanowione od Boga? Gdzie barwy tęczy, z których ta białość świetlana powstanie?
Wszak się nie mylę, ojcze? wszak o narodowościach mówić chcesz!
Powiedziałeś sam — a patrz jak za dni naszych wszędzie wola Boża opatrznie kusi wolę ich! Jednym zewnętrznej niepodległości, drugim wewnętrznego ukojenia brak — wszystkie za wolnością tęsknią; — a wieszże, Synu, co to wolność?
Słucham, Ojcze!
Ten tylko wolność osięgnął, kto tak ducha swego wyarcydziełował, że już nie walczy ni z sobą ni z drugimi, ale w sobie spokój ma, a z drugimi miłość — więc samoistny jest — więc dokonany jest — więc za siebie samego wystąpić może, zdwoić się, ztroić, zesetnić we własnych utworach! Wolni tylko tworzą — i wolne tylko narody jak lutnie różnobrzmiące wydźwięczą z siebie ludzkość, najdoskonalszy wszechdźwięk swój. Niech więc nie zapominają o miłości, bez której nic postawić i zbudować nie sposób, bez której Bóg choć wszechpotęgą odzian, nie mógłby był stworzyć nic. Świat ich — niech tylko one będą. Jak z głazu posąg niech tak się podniosą, a pod wewnętrznem własnej woli dłutem. Zaprawdę, zaprawdę niech pamiętają, że nie to co niewzruszone i zbite jak skała, mądrością na ziemi — ni też co wściekłe i wysadzające skałę w powietrze, natchnieniem i czynem. Ale że istną świętością i wybornem pięknem to co płynne wciąż, a wstępujące coraz w górę wyżej, to co szersze co chwila a jednak toż samo jak światła wschód nieskończony.
Proszę o głos.
Co to znaczy?
Naczelnik chóru polskiego prosi o głos.
Czyż nie wie polskiego chóru naczelnik, że występkiem jest przerywać Prezesowi, kiedy nowo wstępującego naucza?
Jeszcze raz domagam się o głos!
Synu mój, zapominasz o prawdach podziemiami rządzących i uporem narażasz się!
Milcz!
Słuchaj mnie, słuchaj arcyprzewielebny! Słuchajcie wszyscy, ilu was tu narodów i ludzi. Jeśliście z zachodu, wolno wam jeszcze i to marzyć tylko, że miłosierdziem chrześciańskiem wielkich dopokoicie się celów. Szlachtęście już gilotynowali, jedni — w błoto i nędzę wepchnęli drudzy dobrze! Ale z bankierami, finansistami, ale z mieszczaństwem waszem, tą powtórną pasożytnością na ludowem ciele, co poczniecie? Zresztą, w tej chwili, mniejsza o was, zachodni; — ja ze wschodu — ja Sławianin! ja Polak! więc powiem
Duchu niesforny nakazujem ci milczenie!
Jużem się odważył — nie dam tego potomka arystokratów lackich, tego z antenatów rodem omamiać ideami, które kiedyś się dopełnią, ale przed których urzeczywistnieniem Sławiańszczyna cała i Polska cała, muszą wyglądać jako jedno morze krwi! Niech młodzik rzeczywistość zna! — niech tu zaraz zrzuca z siebie szlacheckiego człowieka, albo niech wschodzi, ucieka, nie ogląda się — a z sobą naszych tajemnic nie bierze!
Chyba twoich, zbuntowany duchu! bo w naszych nie ma przykazu krwawego. Jest święta i orężna praw świętych i pokrzywdzonych obrona — morderstwa nie znajdziesz!
Słuchaj mnie, młodziku, ty coś z ojców twych rodem, ty co ojców masz! Otóż ja, który ich niemam, ja który chodzę po tej ziemi, jakbym się z niej prosto narodził, ze żwiru, mułu i murawy, tak jak Tytany niegdyś a ludowi ludzie dziś, otóż ja powiadam ci: — Z szlachtą polską i wszelką sławiańską koniec! Jeśli chcesz, klękaj i mów Zdrowaś Marya nad ich grobem — wolno ci! A znam was — a wiem was — nie ustąpcie — wszystkoście oddać gotowi i pół ziem waszych i brzęczący pieniądz; — ale klejnotu — ale pamiątek ale dumy, nigdy! Więc poświęceniem nowem, znów dorwiecie się władzy, której wspomnienia wiecznośćby sama niezdołała wam z ducha wygluzować. O! ja nie z was, a znam was, jak wy sami się znacie. Więc co za rada z wami, z urodzonymi! — jedna tylko — trzeba was odrodzić, żadnemu nie przebaczając, żadnego z sieci śmiertelnej nie wypuszczając, by raz już krew wasza i szpik kości waszych rozłożył się chemicznie na wieki i zniknął w przestworach! Dopiero będzie równość i lud — a wtedy, wtedy, dopiero wtedy, wszystko co ten człowiek w bieli na tronie wyrzekł, prawdopodobieństwem się stanie; — miłość będzie możnością na tym globie — lecz nie wprzód! wara! Rozumiesz, ty ojców posiadaczu?
Aligier, gdzieżem ja? gdzieś ty mnie przywiódł? Ja wyzwę go! ....
Jeśli kochasz mnie, milcz!
Przyklękam na znak uszanowania i prośby — bo łamać przepisów nie chcę odezwaniem się. O pozwól, ojcze arcyprzewielebny, na chwilę dozwól, bym na tę mównicę wstąpił i odpowiedział. Ojcze, mnie idzie o tę duszę jasną i czystą, powierzoną mi — patrz, jak blednie ta twarz, patrz jak gniew święty po żyłach tego czoła sinieje, — jak ta ręka powstrzymana od oręża, cierpi Laokonowe drgania. Ja muszę wstąpić i mówić, by go ukoić. On pierwszy raz słyszy takie słowa!
Zabronić ci, czego żądasz, nie mogę. Ów człowiek, pierwszy stargał prawo.
Dzięki ci, ojcze! (wstępuje na mównicę).
Teraz w żadne już rozprawy się nie wdaję, ja chóru przywódzca! Wypowiedziałem nieunikalne! Kto sam słowem konieczności, ten na marne, ludzkie słowa nie odpowiada. Hej! Kiermaszu, albo ty, Blaumanie, jeśli im o sentymentalność i paplarstwo chodzi, stań naprzeciwko mównicy, patrz się w oczy temu melancholicznemu przyjacielowi onego młodzieniaszka i odpowiadaj za mnie!
Ja wnet odpowiem — ja.
Precz Kiermaszu — ja lepiej potrafię.
Mnie głos dać — Blauman nie potrafi.
Panie naczelniku, mnie wybrać.
Mnie — mnie — mnie.
Blady i wychudły stronniku arystokracyi, ty z mównicy tej przechylony, z wyciągniętemi rękoma — a muszę wyznać, ty piękny! — boć to wiadomo, urodziwi jesteście i gładkie rysy wasze i dłonie białawe — pfuj! kobiety! Ha! więc ty się oburzasz przeciwko temu wielkiemu obywatelowi, że ci serdeczno — szczerze oznajmił o wyrżnięciu logicznem i nieodwracalnem magnateryi lackiej! Jeśliś patryota, jeśli ci w sercu cokolwiek polskiego, ojczystego zostało...
Nie mięszaj zbyt wyrazu ojczyzny!
Czy i to arystokratycznem?
Tak i nie — ale słuchaj rady mojej!
A ja ci powiadam, jeśli ludzkość choć źdźbło drga w sercu twojem, jakżeż ty inaczej chcesz zbawić lud polski ciśnięty od trzech tyranów, a przez szlachecką kastę gorzeje rozdeptany jeszcze? Wspaniałomyślną rzezią tylko możesz...
Pankracy! Pankracy! naczelniku chóru polskiego, ty nie Polaku! Ty co tylko powtarzasz „Lud, Lud“- a nigdy „Naród“ nie powiesz! Ty co chcesz wielkich rzeczy się przez siebie doczekać a od Boga nie poczynasz! Ty co za podstawę przyszłej budowy, kamieniem węgielnym stawiasz mężobójstwo! Ty co zawiścią zdjęty, starasz się ją przemienić w prawo wiekuiste postępu i nadajesz nikczemnym chuciom piersi własnej, imię konieczności! Ty co ranić umiesz i jad w rany zadane zapuszczać, gdy spotkasz dziecko, niewiastę lub młodzieńca wiosennej tkliwości, — lecz nie potrafisz rozmówić się ani z Bogiem modlitwą, ani z mężem mądrością, ani ze sobą nawet samym wiarą i przekonaniem! Ty chciwy władzy, ty człowieku możny zmysłami i namiętnością i siłą jakąś okropną, utajoną w tobie! — nie zastawiaj się pierwszym lepszym z uwiedzionych przez ciebie, — ale w Imię Boga, sędziego nas wszystkich, Pana narodów i duchów, Pana mojego i twego odpowiedz: Wierzysz li sam, temu coś tu oświadczył przed nami?
On, czy wierzy? On! kto? Pankracy! Ah! to już za wiele — nie bluźń takiemu demokracie, ty arystokrato!
Wzywam cię, wzywam potęgą mi nadaną, tkwiącą w głębinach istoty mojej, za to żem cierpiał wszystkością serca mego nad wszystkiemi cierpieniami braci moich, od kiedym rozemknął oczy i ujrzał że piękny świat i piękne słońce — i Bóg wszechdobry i wszechmiłosierny, a ludzkość nieszczęśliwa, — a wśród nieszczęśliwej ludzkości, pierwszy nieszczęściem i bólem polski mój naród! Wzywam cię, odpowiedz mi! Gdy spojrzę na kogo, zwykle mi prawdę odpowiada. Tylem się namodlił po szczytach gór, po falach mórz i wśród więzień cytadelowych i w lochach i w kopalniach i koło rusztowań i w salach sądowych, prosząc Pana za skazanymi — prosząc i za sędziami, których los gorszy czeka niż skazanych! Tylem się nabłąkał po otchłaniach ziemskich, ciągle o ilem zdołał ja nędzny, chęcią, myślą, uczynkiem w niebiesiech — że wierz mi, człowiecze, darmo! — ty się mnie nie odejmiesz. Musisz mi prawdę przed wszystkiemi braćmi odpowiedzieć, — a jeśli milczysz, to że czujesz sam, iż nie możesz, — to że wiesz sam, żeś obłudnik i kłamca!
Jak Bóg na niebie i w każdym z nas, jak Chrystus był na ziemi i dotąd duchem coraz silniej rozlega się po niej, zaprawdę, że wyzywam ciebie!
Więc jaśniej, praktyczniej mów — o co się ty pytasz ?
O sumienie twoje — o nic więcej!
Praktyczniej się wyraź. Ja człowiek czynu metafizyki nie rozumiem — nie chcę — i nie potrzeba jej mi. Jeszcze raz, o co się ty więc pytasz mnie?
W obec Tego, który między nami, choć nas dwóch tylko, trzecią przytomną osobistością jest — tu ot jest, rozciąga się od ciebie po mnie, odemnie po ciebie, i w okół nas — i widnokrężnie wszędzie! Wobec najdroższego utajonego jak Go lud polski nazywa, pytam się ciebie, czy czujesz sercem i wiesz rozumem nieodprzekonalnie, iż dla zbawienia Polski, trzeba zagłady szlachty polskiej? Że dla odsunięcia głazu grobowego, trzeba rękom zmartwychwstańców rękawic z błota i krwi, a nie gromów z czystego światła? Że dla rozpoczęcia trzeciej godziny świata, którać Chrystusową jest, należy wyprzeć się Chrystusa choćby na chwilkę — miłość jego odłożyć na później, Bogu wszechmocnemu powiedzieć: „Wyjdź teraz a wrócisz potem, — boś dziś nam naddatkowy — dopiero potrzebny pojutrze.“
Ja wielki duch! proroczy duch! znajcie mnie!
Więc mu za śpiew, odśpiewujże śpiewem!
Nie czem innem, o bracia, jedno śmierci rozrobem, kończą się ery planety. Otoć chwila — i wieków dwadzieścia ma umrzeć, a nim umrą, mają być wzięte na tortury, za to, że zbrodniczyły wciąż a nie znały co duch! Dziś nie to co niegdyś! Niegdyś modlitwa i łza i skrucha, tem było chrześciaństwo! Dziś moc ucieleśniona, ruch, pęd, wir, ton, władza, nakaz, uorężnienie pańskich tchnień! Dziś do dzieła nawet łotrów dobiera Pan! Jak młotów, kos, cepów, dzid i mieczów tysiącem, niemi obraca na wsze strony i bije się po świecie, by zatracić wrogi swe! wrogi ludu! Dla wszechprzyszłości cóż znaczy szlachta lacka? kilkadziesiąt tysięcy ludzi — chcesz? kilkakroć nawet! kropla w oceanie! Jeśli jej łaknie ocean, rzucić ją! Takie dzisiejsze chrześciaństwo! bo się wybrał ziemię sądzić Pan i sądzi ją przez nas, przez święte swe, ujasnowidnione swe, proroki swe! I ot! wspomnisz, ty niewierny, nadejdą burze i zawieruchy żywe z żywych ludzi wiejne, mnóstwa przechadzające się po zwaliskach i popiołach, ofiarujące mord Bogu — i będzie Bogu miłym mord — bo całopaleniem tylko ciągłem wstępuje w niebo on ołtarz kołujący, ten planeta, na którym ludzkość kapłanem i ofiarnikiem wiekuistym, i zużyte jej plemiona i kasty i myśli, ofiarami!
Pankracy! Pankracy! Pamiętasz jak głos z nieba wołał na ukrywającego się Adama po dopełnionym grzechu, na uciekającego Kaima po bratobójstwie! Ty tak samo się kryjesz, ty tak samo uciekasz; — Pankracy, Pankracy, odpowiedz mi!
Nieznośnyś — z Juliniczem hymnujcie sobie!
Pankracy! Pankracy! a skąd ty się wziął? A kto wlał w ducha twego mowę polską? a kto polski obyczaj? a kto wolności żądzę? a kto siłę czynów? Czyś ty z przyszłości się urodził? wszak nie? Czemże więc ty, choć bez ojców imiennych, jeśli nie synem matki Rzeczypospolitej lackiej? Mów mi, cobyś ty mógł mówić na ziemi i czem kłamać i czem zdradzać i czem sprzeniewierzać się przeszłości, gdyby ona właśnie wszystkiego ci nie była dała? Niewdzięczniku! ktoby głosu twego za ludem słuchał, czy wśród twoich własnych, czy wśród obcych, gdyby nie Chrobrych miecz, Jadwigi niepokalaność, Zygmuntów mądra miłość, Batorych hart, — Zamojskich rzymska cnota, Żółkiewskich zgon, Czarnieckiego żywot, Sobieskiego trud i europejski czyn? — Nicości bez nich, czemu powstajesz ty na nich? Czemu się targasz na wiekopomne i niezagubialne? — na to, z czegoś ty sam, na to, bez czego i kroku jednego postawić i słowa jednego wyrzec nie zdołasz — na powietrze piersi twoich dziejowe? Wiedź dalej, jeśli błogosławieństwo Pana z tobą, naród twój — lecz nie odnaradawiaj go, jak czynią okrutniki co go rozebrały. Nie bądź czwartym katem, do trzech onych, przydanym przez piekło! Pankracy! Pankracy!
Przeklętyś z twoją przeszłością — z twoim głosem z przeszłości, bo jak z grobu wieje, a dźwięczy i dźwięczy!
Upominam cię, bo w tej chwili zawód się twój cały przyszły zwierciedlani przedemną! Jeszcze czas! wolną wolę masz! Jeśli mnie nie usłuchasz, potężny będziesz, będziesz przed ludźmi na czas i pół czasu — lecz przepadniesz przed Bogiem i ślad twój w sercu Boga odnaleziony nie będzie!
Hej! sztuki — zabobony — przesądy — wróżby! Tak zawsze teokracya i arystokracya poczynają sobie! Myślisz mnie gusłami przegrodzić od czynu, od władzy, od nieśmiertelności? A więc znaj prawdę — i wy wszyscy znajcie ją — i ty także ją znaj, arcyprzewielebny! Kto we mnie wierzy, kto mój, niech się z chóru polskiego oddziela i staje tu przy mnie!
Niech żyje wódz!
Otom przy tobie!
Aaronem będę w obozie twoim!
Demokraciśmy na rozkazy twe!
Świadczę się wami, narody i ludzie, że taką odpowiedź jego! O Henryku mój, zważ i naucz się. Ten człowiek genialnym. Duch ten potężnym — ale nie ma potęgi co zdoła odpowiedzieć na najprostsze zapytanie, skoro ono zacnem, a ona niecną jest. Tak Pan chciał aby było, — błogosławcie Panu!
Zatrzymaj się, obłąkany duchu! Czy nie pamiętasz jaką hańbą pokalan, kto nam nie dotrzyma wiary? po tej i tamtej stronie grobu opóźnion, zewstecznion, nędzny i nikczemny będzie!
Na tamtej stronie, przyjmuję, — byleby nie na tej! A na tej, synem dzieł moich własnych jestem! Ojcowie moi, których sam płodzę, czyny, pomagajcie mi! Za mną bracia!
Chóry wszystkie, zastąpcie drogę temu niewiernemu bratu i nie puszczajcie go!
Tylko błagam cię, ojcze, nie każ drugiej części chóru polskiego, by miała stawać naprzeciwko braci własnych — bo choć grzeszni, braciaż zawsze!
Was jednych wierni Polacy, wyłączamy od dopełnienia rozkazu naszego. Pozostańcie na miejscu waszem!
Łańcuchem nierozwalnym stójcie koło niewiernego.
Blaumanie, Kiermaszu, Julinicz, do puginałów!
Ilu tych kacerzy, wnieść trumien tyle!
Do broni, wszyscy, do broni! — za mną! Jeśli chcecie żyć i czynić a nie marnieć, — za mną! Jeśli chcecie ujrzeć na oczy, to co mózgiem myślicie, czego pożądacie piersią, — za mną! Z jakiegobądź rodu i narodu jesteście — za mną!
Zaraz trumny te ustawić rzędem — przed każdym z niewiernych jedną!
Opuszczajcie te lochy, fantastyczności, poezye, widzenia! Za mną, gdzie słońce bryłowate w górze a wrogi istotne na ziemi, by z nich wytoczyła się krew, a słońca promienie radowały się, tę farbę pijąc! Czyście ślepi, głusi? Czy nikt z Włochów, Niemców, Francuzów, przy mnie się nie opowie?
Z chóru każdego po kilku przechodzi na stronę buntownika — o biedni!
Trumien więcej, trumien więcej!
Biedny, biedny ten człowiek! on mniema, że o zgon ciała jego chodzi! Biedny, biedny!
Wierne chóry, Wciśnijcie jeszcze bliżej ich. Tak — półkolem! A trumien dość, bo nikt więcej już nie zdradza!
Hej! jeszcze, jeszcze do mnie! Hej! zawierzcie mi! o ludzie ospali! o chóry! o większości ziemskie! Czyż zawsze mniejszość tylko dzielną i śmiałą, a wy nikczemne; — i przeto was ona wiecznie musi strachem i gwałtem w pęta swojej woli kuć!
Tyran się z ciebie odezwał!
Synu, przyszedłeś tu szukać prawdy i zbawienia — znalazłeś zgorszenie! Lepiejby temu, który gorszy serca niewinnych, było się nie urodzić. Teraz posłuchaj nad nim wyroku!
Jeśli mnie i moich nie puścicie, strzelę!
Rozdzieram szatę oną białą i czystą na piersiach, przed wami wszystkimi, narody i ludzie! Bo muszę z tronu tego rzucić śmierć na jednego z żyjących, — bo muszę wyrzec przekleństwo nad duchem, któremu niegdyś jak wszystkim wam, pobłogosławiłem!
Strzelę — do arcy-przewielebnego samego strzelę!
Spójrz tu, wrogu ojców mych! Czy widzisz lufę mego pistoletu? patrzy się czarnem okiem na czoło twe; — jeśli palcem na cynglu zadrgniesz, to nie ten, który na tronie, lecz tyś zginął! Strzeż się!
Pankracy! naznaczonyś piętnem potępieńców! Po wieki wszystkie bywali na ziemi, — kusicilką ich pycha — czynem ich, niszczenie! Każdą ideę nieborodną, przez Pana zesłaną w świat, odpychają od świata w niebo nazad, niecnie służąc jej; — bo nie jej, ale sobie w jej imieniu służą. I Bóg od nich przyjmowany jak szatan, oddala się precz blednący z gniewu, że takie sługi ma. Jesteś jednym z nich! Ty się sprzeniewierzysz świętościom ogłaszanym tu! Ty zdradzisz Chrystusa! Ty zdradzisz Ducha świętego! Tyś im faryzeusz taki sam, jak królów pochlebcy, jak świętoszki, jak donosiciele, jak szpiegi! Albo marnie przepadniesz, albo też wstrzymasz rozwój ludzkości, — odwrócisz ją z toru wstępnego, na boczne manowce, — każesz jej po kałużach brudzić stopy białe — wieki przerazisz i cofną się w tył! Czegoby nie dokonał wszystkich mocarzy przebieg, moc, gwałt, ty dokonasz! Więc w imieniu ludzkości, więc w imieniu Ducha świętego, przekleństwo na tobie kładę, o duchu zgubiony; bo kto przeciwko miłości wiekuistej, ten — wiedz o tem, — choćby zwyciężył — ten zginie!
Do widzenia w wieczności
Te trumny, to pogrzeb wasz — na wiele, wiele wieków cofnięciście, o kacerze! i umieracie w tej chwili, a śmiercią gorszą, niż gdybym was kazał stracić — bobym ducha wam nie mógł kazać odebrać — samiście sobie odebrali go! Idźcie więc z ciałami waszemi, — w tych trumnach myśli Boże o was, które wami być miały samymi, a w któreście wżyć się nie podołali — w tych trumnach, to co w was ludzkiego było na ziemi!
Idei fałszerze! idei najzaciętsze wrogi! Wy co ją krzyżować będziecie a szydersko, bo mianując się jej synami! Wy umierający, — wy, skoro za ten próg przejdziecie, umarli! Idźcie precz.
Wszystkie chóry ziemskie, narody i ludzie bierzcie każden do ręki gromnicę — śpiewajcie pogrzebową pieśń!
Kiermasz, nie blednij tak — Blauman, i ty także? Julinicz, czy u was poetów nerwy strunami lutni, że tak drgają? I cóż z tego, że tych gromnic czerwieni się krąg? że hymnów grobowych rozlega się dźwięk i to nawet sklepienie z granitu zdaje się śpiewać i nam wróżyć zgon!
Naczelnik chóru polskiego umarł — Aligier, obejmij nad współbracią rząd i jej wodzem bądź!
Ach! arystokracyi doradzca zastępcą mym! Kordecki, Reytanie, Ligęzo, Rymszo, Kazanowski, nie pójdziecież za mną?
Pozostajem tu. Szabla i Bóg, nie noże i srom — oto hasło nasze!
Śpiewajcie im, śpiewrajcie pogrzebowrą pieśń. Przeszłość rozdeptali — nie pojęli przyszłości — teraźniejszość potwornieje przez nich! Więc w czasie ich nie ma, bo obrazili, okaleczyli, rozćwiertowali czas. Gdzież oni są? w nicestwie ducha są! Śpiewajcie im, śpiewajcie pogrzebową pieśń!
Nieście ich trumny za nimi — odprowadźcie ich aż do tajemniczego progu. Rozemknijcie im ścianę podziemia!
Dziękuję ci, arcy-przewielebny! walczyć będziem ze sobą, bo ja — dobrześ powiedział — ja niszczyciel! Lecz zdrady nie obawiaj się — powierzchnia ziemi od żadnego z nas nie usłyszy ani o tobie ani o twoich!
Kto Judaszem wiekuistej idei, stać się może i ludziom Judaszem!
Nie, nie! Ty nie myślisz tak o mnie.
Żyjący z umarłymi nie mówią — dość już — amen.
Dawajcie klucze — oto próg — duszno tu. Lepiejbyście płuc nie suszyli sobie takim śpiewem — odmykajcież.
Do końca, do końca śpiewajcie im pogrzebową pieśń.
A teraz niech każdy do nich mówi: „Zgaśliście.“
Kiedyż koniec będzie obrzędom tym?
Puszczajcie!
Umarli — umarli — umarli.
Narody i ludzie, rozejdźcie się w milczeniu i ciemnościach. Zgorszeniście i smutni. Za winą, sąd nastąpił — nastąpiła i kara. Módlcie się i rozpamiętujcie a pokusy nie przypuszczajcie do serca, — bo wiednym ducha, grzech przeciwko Duchowi, darowanym nie jest! Idźcie! — na dzisiejszą noc, rozwiązany Zbór.
Narody i ludzie, rozejdźcie się w milczeniu i ciemnościach! ...
- ↑ Ułamek ten pierwszy raz był drukowany u Günthnera w Lesznie w 1852 roku pod tytułem: SEN, pieśń z niedokończonego poematu.