Nieprawy syn de Mauleon/LXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Don Henryk udarował Agenora łaską dla Mothrila, obtarł twarz swoją, i rzekł do Konetabla:
— Mój przyjacielu! serce mi bardzo mocno bije. Idę zobaczyć tego, którego śmiertelnie nienawidzę, téj radości pomięszanéj z goryczą, i tego wrażenia nie umiem pojąć w téj chwili.
— Królu, to oznacza, rzekł Konetabl, że serce W. K. Mości jest wielkie i szlachetne, gdyż inaczéj uczułby tylko radość z tryumfu.
— Ono jest śmieszne, dodał Król, idę do tego namiotu z nieufnością i sercem ścieśnioném.... Cóż on robi?
— Siedzi na lawie, z głową opartą na dłoniach, zdaje się bydź strudzony.
Henryk de Transtamare skinął ręką, wszyscy się oddalili.
— Konetablu, rzekł cicho, proszę cię o ostatnią radę. Chcę mu oszczędzić życie, lecz jak mam sobie postąpić? kazać wygnać, lub zamknąć w twierdzy?
— Nie pytaj mnie o radę królu, gdyż nie będę ci umiał jéj udzielić; jesteś mędrszy odemnie, a w przytomności swego brata, Bóg ci da natchnienie.
— Dziękuję ci Konetablu, twoje słowa umocniły mnie w przedsięwzięciu.
Król odchylił zasłonę namiotu i wszedł.
Don Pedro nie zmienił postawy wskazanéj przez Duguesclina, tylko jego smutek nie był więcéj uspokojony, dał to po sobie poznawać poruszeniami; już głuchemi, to znów hałaśliwemi, po wiedzianoby że to początek szaleństwa.
Usłyszawszy don Pedro chód Henryka, wzniósł głowę.
Jak tylko poznał swego zwycięzcę po jego poważnym ruchu i szyszaku złotym, szal opanował go nanowo.
— Przychodzisz, rzekł, śmiesz przychodzić.
Henryk milczał, zachował swoją postawę i spokojność.
Napróżno cię wyzywałem w walce, mówił daléj don Pedro co raz bardziéj unosząc się, ty tylko potrafisz znieważać nieprzyjaciela zwyciężonego, a nawet i w téj chwili kryjesz twoje oblicza, abym nie dostrzegł ich bladości.
Henryk zdjął powoli swój chełm i położył go na stole, jego twarz istotnie była blada, lecz oczy zachowały czystą i ludzką słodycz.
Ta spokojność rozjątrzyła don Pedrę, powstał, i rzekł:
— Tak, poznaję benkarta mojego ojca, tego co się mianuje królem Kastylii, zapominając że nie będzie królował w Kastylii dopóki ja żyć będę.
Henryk umiał powściągnąć niecierpliwość, jaką wywołały krwawe znieważania swego nieprzyjaciela, lecz mimowolnie gniew stopniowo się wzmagał, i krople zimnego potu zaczęły spływać po jego twarzy.
— Strzeż się, rzekł mu głosem drżącym, jesteś u mnie, nie zapominaj o tém. Ja cię nie znieważam, a ty zniesławiasz twój ród, wyrażeniem się niestosownym o nas obydwóch.
— Benkart! wołał don Pedro, Kenkart... benkart!
— Nędzniku, chcesz więc spróbować gniewu mego?
— Oh! jestem bardzo spokojny, rzekł don Pedro zbliżając się z oczami zaiskrzonemi, i zsiniałemi usty, nie posuniesz za bardzo daleko gniewu swego, ty się boisz...
— Łżesz! zawoła! z całéj siły don Henryk.
W miejsce odpowiedzi don Pedro pochwycił don Henryka za szyję, a ten opasał go swemi silnemi ramionami.
— Ah! mówił don Pedro, brakowało nam cię w ostatniéj bitwie, teraz musi być koniec.
Walczyli z taką zaciekłością, że namiot się zatrząsł, i zachwiał, i że skutkiem hałasu nadbiegli: Konetabl, Bégue, i wielu oficerów, którzy zmuszeni byli wejście porozcinać swojemi mieczami. Dwaj nieprzyjaciele skupieni do siebie jak węże, trzymali się przy samym wchodzie.
Widziano naówczas wewnątrz namiotu męczeńską walkę.
Konetabl zawołał.
Tysiąc żołnierzy przyskoczyło niebawnie blisko namiotu.
Było to w chwili kiedy Mothril dostrzegł z swojego obserwatorjum, i kiedy Mauléon zaczynał widziéć, co się działo po za okopami.
Dwaj przeciwniki potoczyli się wzajemnie wijąc się jeden koło drugiego, i za każdą sposobnością starali się pochwycić broń.
Don Pedro był szczęśliwszy, miał pod swoją przemocą Henryka Transtamare, którego utrzymując, kolanem, wydobył z za pasa małą ostrzę, aby nią ugodzić.
Lecz niebezpieczeństwo powróciło siły Henrykowi, przewrócił wraz swego brata, trzymał go z boku, i obadwa jeden przy drugim, pałali z swoich twarzy pożerczym ogniem zapamiętałej nienawiści.
— Trzeba to zakończyć, zawołał don Pedro, widząc, iż nikt z obecnych przez uszanowanie dla królów i trwogę nie śmiał się do nich zbliżyć. Dziś już nie ma króla kastylskiego, lecz nie ma także i uzurpatora: przestoję panować, lecz pomściłem się; mniejsza o to, iż mnie zabiją, gdy napiłem się krwi twojéj.
I mocą niespodziewaną przewrócił pod siebie swego brata strudzonego wysileniami, ścisnął mu szyję, i podniósł rękę aby zanurzyć żelazo.
Naówczas Duguesclin, widząc jak już prawie wpychał puginał, Duguesclin mówię, uchwycił swoją silną dłonią nogę don Pedra, przez co pozbawił go równowagi, i upadł pod Henryka.
— Ja ani osadzam królów na tronie, ani ich strącam, rzekł Konetabl głosem posępnym i drżącym, pomagam memu królowi.
Henryk odetchnąwszy, nabrał sił i wydobył swój sztylet.
Jak błyskawica żelazo zanurzyło się całkowicie w szyi don Pedra, gęsta krew trysnęła w oczy zdobywcy, przygłuszając krzyk straszny jaki wychodził z ust don Pedra.
Ręka rannego opadła, jego oczy przygasły, czoło w tył się wykręciło ku ziemi i słyszano ciężkie uderzenia głowy.
— Oh! cóżeś uczynił królu? rzekł Agenor, który wbiegł do namiotu i patrzał z najeżonemi włosami na trupa tarzającego się w krwi, i zwycięzcę na klęczkach, trzymającego broń prawą, a utrzymującego się lewą ręką.
Przerażająca cichość przejęła wszystkich obecnych.
Don Henryk opuścił swój puginał zakrwawiony.
Widziano naówczas strumień krwisty płynący z pod trupa.
Każdy cofał się przed krwią, z któréj wychodziła jeszcze; para gniewu i zemsty.
Henryk powstał, poszedł usiąść wróg namiotu, zakrył twarz swoją obiema rękami, ho nie mógł znieść dziennego blasku i wzroku obecnych.
Konetabl równie jak i on zasmucony, lecz odważniejszy, podniósł go zwolna, odprawił widzów téj okropnéj sceny, i rzekł:
— Zapewne, lepiéj byłoby, gdybyś tę krew rozlał w potyczce swoim mieczem lub toporem, lecz Bóg dobrze wszystko czyni, a co zrobił już się stało. Pójdź królu, nabierz odwagi.
— On sam chciał umrzéć, ja chciałem mu przebaczyć... Zajmij się, niechaj jego zwłoki nie będą wystawione na dłuższe widowisko... niech przynależe zaszczyty....
Królu, nie myśl o tém wcale... zapomnij, zostaw to dla nas.
Henryk po za szeregiem żołnierzy, przestraszonych z przejętych milczeniem, przeszedł do innego namiotu.
Duguesclin kazał przyjść starszemu z Bretończyków:
— Utniesz tę głowę, rzekł wskazując ciało don Pedry, a pan Bégue de Villaines odeśle ją do Toledy, jest to zwyczaj tego kraju, aby przywłaściciele nazwiska zmarłych nie mieli już więcéj prawa przychodzić i zakłócać panowanie i spokojność żyjącym.
Zaledwie to wymówił, już pewien Hiszpan z fortecy przyszedł oznajmić ze strony rzadcy, że załoga wieczorem o ósméj złożyła broń, podług warunków umówionych przez parlamentarza przysłanego przez Konetabla.