Niezwalczone sztandary/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechali strasznym jakimś krajem, pustynnym, posępnym, żałosnym w jesiennem obumieraniu. Już się ani wstawać, ani nawet w okno patrzeć nie chciało.
Niwińskiemu było niesłychanie smutno. Po długich rozmowach z kapitanem doszedł do przekonania, że wojsku zagraża rozłam pomiędzy oficerami, którzy, podzieleni na odrębne partje wojskowe, niestrudzenie przeciw sobie intrygują. I znowu: Przysłani przez Hallera oficerowie wraz z oficerami legjonowymi, nie znając zupełnie stosunków, nie orjentowali się ani w zagadnieniach rosyjskich, ani nawet co do własnych ludzi, którzy w Rosji już kilka lat spędzili, więc czekali tylko na Francuzów, niedowierzając Czechom i nie umiejąc zawiązywać z nimi bliższych stosunków. Oficerowie austrjaccy, którzy dotychczas siedzieli w obozach dla jeńców i zgłaszali się najpóźniej, rościli sobie wysokie pretensje, nie mieli wyobrażenia o tem, co dawniej robiono, co się na świecie dzieje, co ich czekać może. Francuzów nie znali, a Czechów nienawidzili. Wreszcie oficerowie rosyjscy, przeważnie sztabowi, za nic mieli legjonowych i austrjackich oficerów, w Czechów nie wierzyli, a w głębi ducha marzyli o współpracy z Rosjanami, wraz z nimi ciesząc się myślą o odwecie nad bolszewikami, i gotowi do walczenia choćby pod carskiemi sztandarami.
Kapitan, jąkając się i z trudem dobierając słów, opowiadał i wykładał z uśmiechem, jak gdyby referował zawiłą a dowcipną partję szachów. Idea, wojsko, jego cele, jego przeznaczenie, wszystko znikło, — powstały tylko szanse poszczególnych partyj i ich taktyka. Kapitan wierzył w taktykę sztabowców rosyjskich: Unikanie otwartego stawiania sprawy, tajna organizacja i solidarność, na zewnątrz uległość, zupełny spokój, w rzeczywistości żelazny opór, powolne opanowywanie wszystkiego i przygotowywanie faktów dokonanych, z których możnaby wyciągnąć korzystne dla siebie konsekwencje. A wojsko? To był rydwan, który ku sławie miał powieźć zwycięzcę. To, że żołnierze będą się bili, zabijali i umierali — to sprawa nawet nie czwartorzędna, to wogóle nie wchodzi w rachubę.
Niwiński słuchał bardzo pilnie, patrząc kapitanowi głęboko w oczy. Ten młody oficer mówił szczerze i nie zdawał sobie sprawy z okropności tego wszystkiego. Mówił jak carski oficer — nie, mowił tak, jak zawsze i wszędzie mówić będzie oficer sztabowy, specjalista, fachowiec, dla którego niema żołnierza — człowieka, a jest tylko aparat, który on chciałby jak najlepiej opanować. To mówił stary, europejski militaryzm. Powiedział to kapitanowi.
— To trudno! — uśmiechnął się sztabowiec — Militaryzm będzie zawsze taki sam! Armia się nie zmieni!
— Mylisz się! — zaprzeczył Niwiński — Stary militaryzm jest już złamany. Armja nowa musi być armją demokratyczną, składającą się z żołnierzy uświadomionych, inteligentnych, z wolnych obywateli, inaczej nie wytrzyma wojny, nie opanuje techniki. Patrz na Czechów.
Kapitan przerwał z grymasem lekceważenia.
— To nie jest żadna armja! Oni chcą mieć armję, niby mają ją, mają wszystkie instytucje, ale nie wiedzą, jak się to robi.... Niema u nich organizacji, bo oni się na organizacji armji nie znają, nie umieją nic... Nie mają oficerów sztabowych... Mnie wcale Czesi nie imponują...
— Nie idzie o to. Oczywiśie, w organizacji naśladują Austrjaków i Rosjan, ale widzisz — oni starają się wytworzyć swoją własną dyscyplinę...
— Wielkie rzeczy! To głupie „bracie!“ To nie jest jeszcze żadna „nowa dyscyplina“ —
— A przecie rzecz, która dziś jest zupełnie naturalna, była nie tylko nowością, ale ideowym fundamentem legionów Dąbrowskiego: Oficerem w legjonach mógł być nie tylko szlachcic, ale i mieszczanin i chłop... Zasada demokratyczna, rozszerzenie armji na cały naród, pierwszy krok do stworzenia armji narodowej...
— Armja powinna być tylko dobrze zorganizowana! — żachnął się sztabowiec — Reszta to tylko dla zabicia czasu, dla propagandy. Daj mi dobrych oficerów, to ja ci z murzynów zrobię pułk Krakusów.
Po drodze przyłączył się do misji oficer werbunkowy, objeżdżający linję.
Stary „legun“, Piłsudczyk, z ledwie widzialnemi na rękawie dwoma srebrnemi paskami, od długich już tygodni włóczył się po Syberji, zakładając punkty zborne, agitując i zbierając żołnierzy.
Jadł, co Bóg dał, sypiał byle gdzie, przeważnie w ciepłuszce, ale z uporem mrówki szedł wciąż przed siebie i robił, co mu kazano. Jego chłopska twarz była wymizerowana, pożółkła, ale jasno-niebieskie, mazurskie oczy jaśniały zadowoleniem, gdy opowiadał o rezultatach swej pracy. Zacierał swe wielkie dłonie i klaskał w nie, jak zawodowy klakier, jadł z apetytem aż jęczał i, parząc się gorącą herbatą, rozmawiał z Niwińskim.
— Więc jak ja obliczyłem, a mogę chyba wiedzieć najlepiej, punkty zborne dostarczyły majorowi około dwunastu tysięcy ludzi!
— A on się nawet do siedmiu nie chce przyznać... I utrudnia nam przez to sytuację, bo jakże my możemy żądać dla dwunastu tysięcy, jak trzeba, kiedy on wykazuje tylko siedem! Nie, to jest obrzydliwe z tymi wojskowymi — zawsze kręcą!
Pokazały się jakoweś góry, naprzód płaskowzgórze szerokie, posłynne, potem grzbiety, lasem czarnym zarosłe. Nie były to góry ani tak strasznie wysokie, ani tak dzikie, a jednak na całym krajobrazie leżało piętno takiej melancholji, iż mogło się myśleć, że się jest w zakątku, twórczą ręką ludzką jeszcze nietkniętym.
To też i miny pasażerów, gdy na jakiejś małej stacji wysiedli nogi rozprostować, nie były zachwycone.
Przechadzając się koło pociągu, Niwiński usłyszał na lokomotywie dziwnie zwierzęcy skrzek połączony z piskiem. Podniósłszy oczy, ujrzał, jak maszynista bije palacza chińskiego. Żar z pieca lokomotywy odbijał się czerwono w skórzanej kurtce robotnika, niby wszmelcowanej zbroi, podczas gdy lekko ubrany Chińczyk miotał się na grudach węgla jak tobół brudnych szmat.
— Czegóż go bijecie? — wstawił się Niwiński.
— On Kitajec, jewo bit' nada! — odpowiedział poważnie maszynista.
Napróżno tłumaczył sobie Niwiński, iż rozlegający się z małej, białej stacyjki szeroki widok jest piękny, że czerwień zachodzącego słońca ożywia go i że wychowane tu dzieci zawiadowcy stacji cuda mogłyby opowiadać o nieznanych dziwach tej martwej na pozór krainy.
— Ale ostatecznie i o kryminale romanse pisano, a przecie co kryminał to kryminał! — zakonkludował.
Nie, to nie było ponętne. Zawiadowca takiej stacyjki między Irkuckiem a Charbinem to drugi latarnik... To męczennik cywilizacji, bo ktoś przecie na tych stacjach siedzieć musi.... w takiej głuszy, w takiej dziczy... Co widzi? Czasem wojsko, a przeważnie chłopstwo, grubych ludzi w futrach i pijanego maszynistę, bijącego po mordzie chińskiego palacza...
Wreszcie góry zostały sforsowane i pociąg zaczął lecieć serpentyną w dół.
Ściemniało się już, więc nic widać nie było, a jednak mimo to czuło się pod sobą a raczej przed sobą szeroką, wygrzaną słońcem dolinę. Robiło się coraz cieplej, a krzyk i szwargot na małych stacjach świadczył, iż pasażerów jest dużo, czyli że pociąg wjechał w kraj gęsto zaludniony a zatem uprawny i żyzny. Ale wyglądać przez okno nie można było, bo z komina lokomotywy, opalanej drzewem, sypały się niezliczone roje czerwonych iskier. To po tej, to po tamtej stronie wagonu, niby czerwony warkocz komety, leciały ognie.
— To już Mandżurja. Jesteśmy na terytorjum chińskiem.
— Czyli, że bolszewicy nie mają tu do nas prawa? — zapytał chorąży.
— Jużci że nie!
Curuś odetchnął.
Tak. Nareszcie. O to szło. Raczej na terytorjum chińskie, terytorjum mandarynów i „fudziadzianiów“ — niż pod panowaniem bolszewickiem! To była myśl zasadnicza. Byle się wydostać — jedni tak, drudzy kupą, jako wojsko...
— Jabym się wcale nie dziwił, gdyby nasza dywizja skoczyła wprost do Mandżurji — dodał Curuś — Po cholerę nam bić się pod jakiemiś Irkuckami...
Na drugi dzień stanęli w Borzi, małej stacji, wówczas kwaterze Siemionowa. Stacja była w rękach Japończyków, którzy jednak z trudem dawali sobie radę z powikłanym ruchem i tłumami pstrej publiczności. Krążyły wśród niej patrole śniadych żołnierzy w białych lub popielatych „boa”, z płomieniami szerokich bagnetów nad głowami, ale żołnierze ci byli niemi — z nikim nie mogli się porozumieć. Zaś na stacji aż się kłębiło od „międzynarodów”, latających od naczelnika ruchu do biura telegraficznego i nawołujących się we wszystkich możliwych językach od mundurów amerykańskich, angielskich, czeskich, francuskich, chińskich, nawet włoskich. Opodal widać było wielką okutą lokomotywę pancernego pociągu z napisem „Siemionow“ — a tuż kręciło się kilkunastu zbójów tego watażki — rosłych miedzianotwarzych Mongołów w zielonych mundurach straży pogranicznej. Gęby były paskudne, ale dyscyplina snać żelazna, bo za zbliżeniem się lada oficera „Siemionowcy“ zrywali się, stawali frontem i salutowali, wyciągnięci jak struny. Zaś między tym całym karnawałem wojennym włóczyli się Mongoli i Burjaci, nomadzi o płaskich, miedzianych twarzach, ubrani w sute pstre wojskowe chałaty, mycki, kształtu przestylizowanych turbanów i miękkie wysokie buty bez obcasów.
— Jaki tu gwar, jakie życie! — cieszył się Curuś.
Niwiński rzucił okiem dokoła.
Kraj był płaski, zarosły żółtym gaoljanem i trawą, dokoła otoczony szaro-żółtemi wzgórzami.
Nad tem przecudnie błękitne niebo jesienne. Koło stacji kilkanaście nędznych lepianek z gliny, a na każdej na płótnie niebieski napis „Wino“ — bo w Mandżurji nie obowiązywała przymusowa abstynencja. Oczywiście drzwi tych domów nie zamykały się; sprzedawano w nich głównie „chanżę”, to jest, chiński spirytus z prosa a także wina, przeważnie „portwajny“.
— Teraz tu gwar — zgodził się Niwiński — ale pomyśl co będzie, jak się ta zabawa skończy.
Stacja, step, kilka lepianek i kilkunastu Burjatów. W sam raz dla Jacka Londona.
Prawda, kraj był piękny, złoto-błękitny, w stepie widziało się niezliczone stada, strzeżone przez zadumanych, konnych pastuchów, stojących dwójkami jak na wedecie, nieruchomo, jak gdyby ich prócz bydła nic nie zajmowało, pociągało, zastananawiało życie stepowe, na stacjach „Żappo” zaopatrywał się w koguty i wieprzowinę, przekupnie chińscy obnosili cudne jabłka, gruszki, pomarańcze, „khaki“ japońskie, wreszcie było też wino, — ale przedewszystkiem dawał się odczuć nastrój pogodny, pozbawiony bolszewickiej ponurości, czy dzikiego rosyjskiego smętku, pełen życia i humoru. I tu byli biedni i bogaci, robotnicy w niebieskich bluzach i szarawarach, bici po mordzie przez maszynistów palacze, kupcy w sutych chałatach z bajecznego czarnego jedwabiu chińskiego, tłum twardy w ciepłuszkach i syta, uśmiechnięta, gładka elita w wagonach drugiej i pierwszej klasy, czuło się jednak, że tu każdy tem swem życiem się cieszy i każdy go na swój sposób używa, rad z tego, co mu się dostanie. Była to znowu atmosfera ludzi, nie menażerji.
Wzdłuż toru kolejowego ciągnęły się czarne, zwęglone szlaki. To sucha trawa zapalała się od iskier, padających gęsto z komina. Ale nie tylko w ten sposób powstawały w stepach pożary; podkładali je też umiejętnie ludzie, użyźniając w ten sposób grunta, i Niwiński widział siedem przechadzających się po stepie siwych kolumn dymu, drepcących w wesołym tańcu czerwonemi ognistemi stopami.
Zaś na południe od linji kolejowej — może sto pięćdziesiąt wiorst, — może dwieście — pełna tajemnic pustynia Gobi...
Znowu minęła noc — pociąg wciąż leciał tym złotożółtym krajem. Pokazały się szańce usypane przez Rosjan podczas wojny rosyjsko-japońskiej, mignęły czerwone wyłogi kilku kawalerzystów japońskich, sadzących przez wysoką trawę, błysnęły w oddali wody Sungari, pokazało się miasto, pierwsze domy — i naraz Niwiński krzyknął:
— Babylon! Babylon!
Czemu Babylon?
Pociąg jechał środkiem chińskiego miasta. Domy, choć inne od domów europejskich, przecie były domami o zasadniczych kształtach, ale ruch na ulicy! Niezliczone tłumy czarno, szaro lub niebiesko ubranych żółtych ludzi, mrowie gorączkowo ruchliwe, rozpędzeni, cienkonodzy „riksze“ — nie, jeszcze nie to wszystko na ulicy. Widać murarzy na domach, kupców i bankierów przed sklepami, stosy towarów, stoliki pełne pieniędzy, wszystko w masie swej entuzjastycznie skrzętne — tempo pracy, powiewanie różnobarwnych znaków cechowych i szyldów — miasto z „Tysiąca i Jednej Nocy!“
Wizja trwała ledwo chwilę i przepadła, ale Niwińskiemu było, jak gdyby nagle przez jakąś szczelinę spojrzał w nowy, nieznany sobie dotąd świat. Jak widmowo obce i jak konkretne, realne było to miasto, o które w tej chwili otarł się jego wagon, to odwieczne, niezmienne miasto chińskie, pracujące doskonale w swej płaszczyźnie kulturalnej, obojętne na przelatujące przez nie wieki jak na ten chrzęszczący żelaziwem pociąg...
Nareszcie pociąg wpadł na stację w zwykły bałagan rosyjsko-chiński, pomnożony jeszcze o bałagan wojskowy, bo oprócz paru wagonów misyjnych stał tuż na tupiku wojskowy eszelon włoski. Żołnierze w kusych oliwkowego koloru pelerynach iw pilśniowych kapeluszach z szerokiemi skrzydłami przechadzali się po peronie, szwargocąc żywo i wywijając króciutkiemi karabinkami.
— Jak Boga kocham, „makaroniarze“! — cieszył się Curuś. — Ale czy oni w tych mantylach i kapelusikach wytrzymają na Syberji, to wątpię!
— Ja wogóle wątpię, czy oni Syberję zobaczą! — rzekł Niwiński. — Wielkie państwa nie potrzebują się nawet bić, żeby wygrać. Wystarczy im postawić w ciepłym kąciku nikomu niepotrzebny pułk, kazać go żywić i płacić, a potem na tej podstawie znowu rączkę po jakąś ozdobną wysepkę wyciągają. To nie to, co my!
— Ale skąd oni się tu wzięli?
Byli to oczywiście znowu wierni i wdzięczni poddani Najjaśniejszego Pana cesarza Karola, Włosi austrjaccy, jeńcy, którzy za przykładem innych „ludów austrjackich“ przyłączyli się do wojsk sojuszniczych. Główny ich punkt zborny był w Pekinie, gdzie ich organizowano, ubierano, uczono regulaminu włoskiego a często i języka. Jeden piękny pułk strzelecki z kompanją karabinów maszynowych i „Alpinów“ wysłano do Charbina. Najwięcej jednak imponowało czterech ogromnego wzrostu karabinierów w stosowanych kapeluszach z pstremi kitami i z długiemi pałaszami u granatowych fraków.
Byłoby w Charbinie nadzwyczaj wesoło, gdyby nie „kąferencje ze sopłeczeństwem“. A właściwie to nie było już „sopłeczeństwo”, lecz znakomicie zorganizowane towarzystwo udziałowe, składające się z różnych prezesów, dyrektorów i prezydentów, ludzi bogatych, znanych, zajmujących wysokie stanowiska, a wpływami swemi sięgających niemal Syberji zachodniej. W swej podróży na Wschód Niwiński już w Omsku stykał się z przedstawicielami tej grupy, z których, nawiasem mówiąc, prawie wszyscy byli z nią materjalnie związani.
Teraz miał się zetknąć z centralą organizacji.
Czego ci ludzie chcieli, do czego dążyli? Trudno byłoby powiedzieć, że ideały polskie dla nich zupełnie nie istniały, z drugiej strony jednak przeważało wśród nich zdanie, że triumfem sprawy polskiej będzie triumf ich ambicyj osobistych. Co się działo na Zachodzie Rosji, co się działo na całym świecie, to ich nie obchodziło. Wszyscy organizowali wojska — więc i oni pragnęli zorganizować własną „Armję Wyzwoleńczą” i w tym celu zaczęli starać się u Francuzów o odpowiednie legitymacje. A Francuzi dali im je. Wobec tego Charbińczycy postanowili „w stosownym czasie“ przystąpić do sporządzenia spisu ludności polskiej w Mandżurji, następnie „w odpowiedniej chwili“ rozpisać pobór rekruta, „w danym razie“ przeprowadzić go.
— Ci znów chcą organizować wojsko, jak gdyby byli w głębi Gobi i mieli sto lat przed sobą! — śmiał się Curuś.
Dla świętej zgody można im było pozostawić ich tytuły i „autonomję” w granicach Mandżurji, szło jednak o to, aby, zanim swój „spis ludności“ przeprowadzą, pozwolili ustanowić w Charbinie punkt werbunkowy i delegata Polskiego Komitetu Wojennego, zależało bowiem na tem, aby móc przez Charbin utrzymywać łączność z Władywostokiem a odległym od niego o tydzień prawie jazdy Irkuckiem. Prócz tego na wypadek przesuwania wojsk polskich na wschód większe stacje wojskowe i pewne organizacje były niezbędne.
„Wyzwoleńcy“ nie pozwolili.
— Oni widzą, że my mamy słuszność! — skarżył się Niwiński przed kapitanem. — Sami powiedzieli, że gdy my robiliśmy wojsko, oni robili papiery — a dla ambicji nie chcą ustąpić.
— Nic się nie bój! Wojsko sobie samo bez ich pozwolenia zorganizuje, co zechce! — uspokajał go kapitan.
— Ja wiem! Tylko, że to tak boli, gdy się widzi złą wolę... O, wygi stare! Nic nie zrobili, a mają legitymacje od Francuzów...
— A jeszcze rozgłaszają, że my jesteśmy bolszewikami! — wtrącił „misjonarz“.
— My?
— A jakże! A cóż ty se myślisz! To mi przecie jeden z nich wczoraj w uszy powiedział! Ażem ci sie krzyżem świntym przeżegnoł. My bolszewiki! Panie drogi, ady w naszym komitecie na ośmiu członków jest czterech narodowychdemokratów, jeden demokrata krakoski, jeden ludowiec a dwuch, dwuch ino —
Pokazał na palcach, któremi potrząsał przez chwilę.
— Dwuch tylko „pepeesów”, ale bardzo godnych ludzi...
— Toś liczył, cholero, partyjniku! Nie licz, przestrzegam, bo nas rozdzielisz!
— Ja ta tyż do tego w ty akcji większy wagi nie przywionzuje, ale dla samej ciekawości dowiadywałem się — i tak jest, jak wam mówie... A oni Ledniczycy, enkaenowcy zażarci!
Główną siłą kolonji charbińskiej była jej solidna zamożność, przedwojenna, niczem niezmącona burżuazyjna ciasnota myślenia i czucia i połączony z tem a tak charakterystyczny dla Polaków „tupet”, Wobec tych ludzi bogatych, mających konta bankowe, kopalnie złota, tereny rybackie u brzegów Oceanu Spokojnego, zaś agendy od Tomska do Pekinu i Szangaju, członkowie Polskiego Komitetu Wojennego byli niczem, „awanturnikami wojennymi“, ale ci „awanturnicy wojenni“ przychodzili z krajów, w których niczem byli już właściciele banków, kopalń, fabryk i lasów, a wszystko znaczyli ci — bezimienni często — którzy potrafili coś zrobić... Geszefciarze charbińscy nie mieli do czynienia z bolszewizmem, nie widzieli go, i choć wiedzieli o nim, uwierzyć nie mogli, aby ktoś śmiał stawać w drodze im, ludziom bogatym. Zaś druga strona wzruszała tylko ramionami, widząc tę bezpieczną ufność i wiarę w swą wyższość tak niesłychanie zakwestjonowanego już bogactwa.
— Tak i w kraju będzie, — przepowiadał Niwiński, — Szanowne stare „pryki“ złamią siłę nowej twórczości, sprowadzą ją do swych korytek i każą jej służyć swym celom...
— Nie godoj, nie godoj! Naród sie ocuci...
— Naródby się ocknął, gdybyś w każdem mieście ustawił kilka gilotyn i ciął, ciął, ciął to stare niemrawe cielsko. —
— Idźże... toby przecie bolszewicy zalali...
Ale Niwiński zapatrzył się gdzieś daleko w przestrzeń przed siebie i zaczął mówić:
— Moment był bardzo dobry, nastrój też... I my i żołnierze zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli... Potem przyszli ograniczeni, rozpolitykowani lub intrygujący oficerowie, stanęli wpoprzek burżuje... Czego oni chcą — nie wiem. Za nimi i przed nimi banki — pozycje wypadowe... Jeden w Tomisku, jeden w Pekinie, jeden w Szangaju... Porozumieli się...
Dużo było gadania daremnego, dążeń do zgody, ustępstw ze strony misji, wreszcie po kilku dniach przelewania z pustego w próżne, Niwiński przerwał pertraktacje. Ponieważ komitet charbiński zasłaniał się wciąż Francuzami, Niwiński wolał jechać do Władywostoku i tam się z nimi rozmówić.
Powałęsawszy się po chińskiem mieście, kazali znowu przyczepić swe wagony do pociągu i pojechali znowu na wschód.
Przez noc kraj się zmienił, stał się znów dziki, skalisty, niegościnny, pustynny. Z nagich szarozielonawych wierchów jak gdyby się kurzyło światłością słoneczną. Było wprawdzie ciepło ale cicho, głucho, martwo i pusto. Wrażenie martwoty potęgowały jeszcze bardzo częste, obecnie zupełnie bezludne, małe letniska. Malutkie stacje, w lecie pewnie pełne mnóstwa lekko ubranych dzieci i kobiet, były ciche, okiennice dworków pozamykane i zabite deskami, ścieżki ogródków niezamiecione, zaniesione zwiędłemi liśćmi. I tych letnisk było coraz więcej. Nareszcie po prawej stronie pokazała się woda — rzeka, czy jezioro błękitne, niby Bajkał. I ta rzeka rosła w oczach. Pojawiło się na niej coś w rodzaju szarego głazu; ten głaz rósł zwolna i stawał się skałą; coraz większą i większą... Teraz woda dochodziła już prawie do plantu kolejowego... Na przystankach słychać było, jak woda mlaszcze po białym żwirze. W jednem miejscu Bilikiewicz, który jechał stojąc na stopniach wagonu, zeskoczył i, znęcony kolorem wody, zaczerpnął jej dłonią, aby się napić.
— Woda słona! — zawołał — To morze!
Wszyscy rzucili się do okien.
Coraz bardziej rozszerzała się błękitna odnoga morska, coraz potężniej rosła w jej środku skała, a na niej, niby biała kapliczka, latarnia morska... Już widać było, niby iskry srebrne, latające dokoła niej mewy... A dalej na drugim brzegu miasto, nad wodą i na skałach, niby wielki, biały w skale rzeźbiony amfiteatr... I w przystani statki, statki, statki bez liku...
Żołnierze wybiegali, kosztować wody... Ich srebrne orzełki i amarantowe otocze świeciły w słońcu.
— Patrz! — rzekł Niwiński do chorążego — Żołnierze polscy nad brzegiem Oceanu Spokojnego... Wielka rzecz... Niewidzialny Beniowski opuszcza przed nami banderę swego statku.
— A my — odpowiedział Curuś, śmiejąc się drapieżnie i mrużąc swe szare oczy — jakeśmy założyli pierwszy punkt zborny wojsk polskich nad Wołgą, tak założymy ostatni na linji kolei Syberyjskiej, nad morzem, we Władywostoku.
Roześmiał się głośno.
— Jak na dwuch biednych tułaczy bez stałego zajęcia, tośmy jednak i bolszewikom i naszym Najjaśniejszym Panom napsocili dość...
— Widzisz. A oni mówią: „Adin w pole nie woin.“[1] Oni nie doceniają człowieka.
Morze zniknęło.
Pociąg wjechał na dworzec.
Wysiadłszy z wagonu, Niwiński natknął się na Czeczka.
Czeczek, mimo wielkiej złotej belki i gwiazdy na ramieniu, nie pysznił się swą jeneralską rangą.
— Jak się masz, Niwiński! — zwrócił się do niego wesoło.
A podawszy mu rękę i pociągnąwszy go ku sobie, rzekł zcicha:
— Jak nam Niemcy dali „Drang nach Osten“, tośmy się aż nad Oceanem Spokojnym oparli.
- ↑ Jeden w polu nie żołnierz.