O gazdostwie Kasprowiczowskiej „Księgi Ubogich“

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ostap Ortwin
Tytuł O gazdostwie Kasprowiczowskiej „Księgi Ubogich“
Pochodzenie Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ SA
Data wyd. 1920
Druk Warszawska Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Przegląd
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O GAZDOSTWIE KASPROWICZOWSKIEJ „KSIĘGI UBOGICH“.

Do form przeskromnych i najprostszych, w budowie rytmów i rymów szarych i niewyszukanych, do zwrotek robotą ciesielską z grubsza ledwo gładzonych, mową szorstką, chropawą a nieozdobną wiązanych, do motywów zgoła niepozornych, w melodji i obrazowaniu najpospolitszych, sprowadza Kasprowicz wytrawnym kunsztem grę swej twórczej wyobraźni w poezjach w „Księgę ubogich“ zebranych. Monotonnym, zrzadka, bo zaledwie czterykrotnie w całym cyklu przerywanym i urozmaiconym, tokiem ośmiozgłoskowych czterowierszy, o jednym tylko, przeważnie parzyste wiersze sprzęgającym rymie, ciągną się te strofy, zgrzebne i twarde, skiba za skibą, równo wzdłuż bruzdy odwalone żelazem, snując się i wijąc, niby jaki płot chruściany, wierzbowymi przetykany prętami, dookoła zagrody upleciony. W całości i w ogólnym swym charakterze jednolicie utrzymane, dociągnięte są one pod każdym względem wolą poety także i w szczegółach do założonego im z góry stylu prymitywu. Prymitywizm to jednak równie daleki od prostotliwej, nieświadomej siebie naiwności, jak i zgoła niepodobny do naśladowniczych wzorków i ludowej sztuki stosowanej. Jest to prymitywizm ekspresji z wolnego doboru rozmyślnie i celowo użytych środków artystycznego wyrazu, prymitywizm wielkopański, świadomy swego możnowładztwa, który przekipiałą bujność swą i przelewność mocno w garści dzierży i powściąga, a zasobami swego dobrze zaopatrzonego śpichlerz a rozrządza“ z oszczędnością do skąpstwa niemal posuniętą, nie z musu, ale z wyrachowania rozumnej i dbałej, bacowsko zapobiegliwej gospodarki. Prymitywizm to zatem nie sa morzutny, z gołębiej prostoty serca lub siermiężnej pierwotności płynący, ale ustanowiony i podjęty świadomie, jako eksperyment poetycki, przeprowadzony zaś konsekwentnie, skutecznie i z powodzeniem, a jedną z szans swego powodzenia czerpiący właśnie i z samego kontrastu, jaki niewątpliwie zachodzi między tą do przesady przybraną sobie, skrajną w.pozorach skromnością, a zamaszystością i rozmachem szerokiego, zgoła nie chudopacholskiego gestu, co się pod tą z pozoru niepokaźną i poślednią ukrywa szatą. Swoisty charakter własny, odrębny ton całej „Księgi ubogich“ zasadza się może na tym osobliwym właśnie kontraście między całkiem zresztą widoczną intencją pewnego na zewnątrz chełpliwego wynoszenia się owem potulnie przybranem, rzekomem ubóstwem strzechy, czem bogatej, tem radej, a jawnie szczodrym dostatkiem w domu i suto dla gości zastawionym stołem kmiecia na zagrodzie, równego wojewodzie. Jest pewien swoisty styl rodzimej meskinerji w tem poetyckiem poprzestawaniu na małem, w tej przepisanej sobie z finezją artystycznej dyecie.
Dlatego nie należy dać się zwieść tytułem, ani pozornego ubóstwa tej „Księgi ubogich“ brać nadto ściśle i dosłownie. Sam autor, definiując ją zresztą taką nazwą, jeśli nie uczynił tego przez pewien odcień ironji, uległ prawdopodobnie autosugestji pod wpływem niejakiej analogji z równie religijnie nastrojonemi natchnieniami Rabindranatha Tagore, które mniej więcej równecześnie spolszczał. W Kasprowicza poezjach jednakowoż nie szukać ewangielicznej uległości i pokory, ani seraficznie uduchowionych wzlotów duszy, ani naiwnie prostaczej, w cudowność wiary Fiorettów Franciszka z Asyżu lub mistycznego stapiania się z Bóstwem, ani wyzwolenia się z więzów indywidualności i całkowitego aż do samounicestwienia wsiąknięcia w wszechstworzenie, ani wreszcie choćby istotnie owego litościwego miłosierdzia i umiłowania przedewszystkiem maluczkich i przeubogich, jako sercu jego najbliższych, którym, jak chce jedyna im w cyklu poświęcona, jednorazowa wzmianka, oddaje wszystko, co ma w duszy z najszlachetniejszej przędzy. Oczywista chodzi tu nie o faktyczne, prywatne i czysto osobiste wzruszenia poety, z które mi wzmianka ta może być lub nie być —mniejsza o to — w zgodzie, ale o konkretną, rzeczywistą treść, o samą zawartość jego poezji, o te warstwy i struny życia duchowego, o które ona przedewszystkiem potrąca i uderza.
Pod tym zaś względem nie trudno chyba odrazu zmiarkować, że jako ton zasadniczy i górujący wybija się w tych poezjach — i to ich urok niepospolity stanowi — pewna, im tylko właściwa hardość i buta, która choć pozory skromności przybiera, praw swych i dzierżaw świadoma „nieraz i w pychę porasta, pychę serca, co chełpić się lubi“. Nie trudno też odczuć, że jest w nich pewna sytość i opiłość dojrzałej pełni, pewna bezbożnie święta, pogańska już niemal lubość życia, pewna wierność jego urodzie i krasie, wszechobecny, żywiczny, korzenny zapach ziemi. Bo też pod znakiem słońca zrodzona Księga ta ustom z pragnienia rozwartym podaje w glinianym czerepie z, winnic słonecznych napój, nektar żywota słodki, o prawdziwie chłodnym, cudotwórczym smaku wody, ze zdrojów tatrzańskich bijącej. Ozon jest w tych wierszach, tchnienie gór, krystaliczna Tatr atmosfera.
I istotnie: krajobraz tatrzański, Tatr panorama, wierszom tym, ostro je od całej reszty świata odrzynając, służy za ramy kompozycyjne, wyłączne tło i kanwę zarazem, jak i za główne motywy haftu, który na nich autor, ścieg za ściegiem, od ręki prima vista wielkim rzutem z mocą wyrwidęba ciska.
U podnóża Tatr, w ich obliczu, na letnich wywczasach, procul negotiis, zdala od światowego zgiełku i wielkomiejskiej ciżby, na łonie natury, w ustroniu, dokąd nawet echem swego huku życia szumiące morze nie dociera, urodził się cykl wierszy zebrany w „Księgę ubogich“. Powstawały improwizowane na codziennych, samotnych przechadzkach w polu, pod gładkim nieba szafirem, chłonąc zewsząd rozlaną wkrąg skwarną zadumę upalnych dni letnich i kontemplację zawieszoną w bezdennej ciszy odludzia. Czas, miejsce i sposób powstania tych wierszy, ukształtówały wszystkie rysy ich Iizjognomji i wyżłobiły się tak głębokim i niezatartym rysem na ich charakterze, że dają się bez trudu z każdego ich przekroju w najmniejszym choćby odłamku odczytać.
Myliłby się jednak, ktoby sądził, że znajdzie w nich coś nakształt wspomnień i wrażeń z wakacyjnej willegiatury, jakiś ekstrakt nastrojowych impresyj, przygodnych szkiców, dorywczych notatek lub przelotnych muśnięć powierzchni rzeczy, spraw i zjawisk, otaczającego świata. Nic podobnego. A raczej coś wręcz temu wszystkiemu przeciwnego. Kwietyzm kontemplacyjny, wywczasy letnie i sama przyroda tatrzańska oddziałały tym razem na poetę przedewszystkiem jako odczynnik — w uświadomieniu sobie, skrystalizowaniu, wykluciu się, na wierzch i stwardnieniu pewnych najtrwalszych, niezmiennych i nieprzemijających wartości jego życia wewnętrznego, pewnych najistotniejszych, najbardziej własnych pierwiastków twórczości, słowem owego duchowego stanu posiadania, który stanowi skalny fundament, opokę całej jej dotychczasowej budowy. Ponadto jednak — i to o charakterze „Księgi ubogich“ rozstrzyga — zarówno ów stan kwietyzmu, jak Tatry i ich przyroda służą tu poecie jedynie za zewnętrzne wykładniki złóż kruszcowych, na dnie własnego wnętrza spoczywających, za transparent jeno, z poza którego samorodny skarb podziemny z głębin tych przebija się i przeziera. Do motywów najskromniejszych i najniepozorniejszych, do form najbardziej elementarnych i prymitywnych uproszczone wzory, na ekranie tym się rysujące, odsłaniają jednak, niby linje frauenhoferowskiej analizy spektralnej, w całej czystości i pełni wnętrze i skład chemiczny specyficznie Kasprowiczowskiej gleby. To też poezje te czyta się jak palimpsest: obrazy, przedmioty, zjawiska i sprawy widzialne na powierzchni świata zmysłowego nie mają w nich swego samoistnego bytu, nie istnieją zgoła dla siebie i przez siebie tylko, są to znaki, runy i hieroglify, zapomocą których Kasprowicz wypowiada tajemnice swego świata duchowego, atoli nie epizodyczne przygody duszy z pobytu na wsi, jakieś sielankowe uniesienia lub liryczne zachwyty, ale najgłębszą i zasadniczą treść swego stosunku do Boga, do wieczności, do ludzi, życia, śmierci i własnej twórczości. Kładki to o prostej i chwiejnej, zczerniałej poręczy, a jednak rzucone przez przepaść „nad rzeką w wieczność płynącą“, na brzeg tamtej strony. Wszystko tu się mieni i dwoi. Zwyczajny kołowrót zmian, przesilenia i zamierania wiosny i jesieni, lata i zimy są tem, czem być się wydają, ale i czemś innem także, czemś więcej jeszcze. Wszystko choć korzeniami tkwi mocno w gruncie sokami ziemi nabrzmiałe, łatwo dostępne, zdawałoby się, i dotykalne, a z przyziemnego bytu rade, w każdym momencie wydłuża się jakby w nieskończoność, rozciąga i wnika w jakiś świat czwartego wymiaru, świat utkany z wybitnie Kasprowiczowskiego żywiołu. Na przeolbrzymiej karcie odcinają się kształty i głoski jakiegoś alfabetu nadludzkich ogromów, wzrokiem zwyczajnym niedosięgłe i nieczytelne. Najczyściej i najprościej wyraża się tym sposobem w „Księdze ubogich“ samo sedno twórczości poety. Te zwrotki, jakby toporem rąbane w granicie, głoszą mądrość turni tatrzańskich: piętrzą się coraz wzwyż, a ciążą wciąż ku ziemi. Z budowy swej, ducha i składu zawiera tak zbiór ten nieodrodne wzory jego Muzy, o swoistym, jemu tylko właściwym ciężarze gatunkowym. Poezja to masywnie bryłowata, muskularnie barczysta, raczej rozłożyście wkrqg rozparta, niż strzelista, nie tyle obłoczna, przeźrocza i wiotka, ile zwarta w sobie, jędrna, krępa i krzepka, która na zawsze wierna ziemi stąpa po niej równo i mocno, grunt twardy mając pod stopami i znacząc ślad swój „krokami jak śmierć wielkimi, krokami wielkimi, jak życie“.
Zrozumieć tedy snadno dlaczego Tatry to właśnie przyszło Kasprowiczowi wybrać sobie za swą właściwą i najściślejszą ojczyznę. Tutaj wszak dopiero, gdzie sama przyroda, gdzieindziej w mozaikę mnogich drobiazgów rozprysła, ześrodkowuje się, skupia i zgęszcza w kilka zaledwie i to najpierwotniejszych motywów o gigantycznych zarysach płaszczyzn i linji, tutaj dopiero w tej olbrzymiej krynicy niezniszczalnego piękna, wynurza się z wnętrza i do głosu dochodzi głęboki wtór poezji Kasprowiczowskiej, od samego początku stale w niej podspodnim odzywający się nurtem. Tutaj dopiero, w kręgu widowiska, na którem rozściela się odblask dziwów z poza świata, wzorując się na niem i na jego miarę, poeta odnajduje z powrotem swą moralną integralność, swe poczucie tożsamości, gdzieindziej po manowcach się gubiącej, i jakby grubą warstwą napływowych nalotów zgłuszonej. Tu mu się dusza na nowo prostuje, ockniona dźwiga się i umacnia. A z tej oczyszczającej kąpieli pełniej, promienniej i bogaciej wychodzi jego poezja. Jasna i przejrzysta jej toń jak przez zwierciadlaną płytę ukazuje w „Księdze ubogich“ samo dno i głaźne podłoże najtrwalszych. zasadniczych pierwiastków jego twórczości: czerstwość, krzepkość i tężyznę w całej ich bezpośredniej nagości i czystości. Tu się pierwiastki te ostatecznie zbiły w grunt twardy i mocny, jak krzemień, tu się one nareszcie ułożyły w stan stałej i niezachwianej równowagi, że statyka turni i skalnych krzesanic, kamienny bezruch bloków i grani, żlebów i wirchów, czy łóż potoków. przed wiekami wymarłych, zdają się być już tylko projekcją, odbiciem i obrazem tego wewnętrznego układu duszy.
Nareszcie osiągnięty został błękitny stan trwałego spokoju, błogobyt dojrzałego statku. Kipiący niegdyś war ostygł, płynna lawa ścięła się i skrzepła w żyzną glebę, trysła bujną roślinnością i leży w czerwcowych omżach południa, niby łąka rozkwitła. Gdzieś głęboko pod skorupą, już tylko tli się jeszcze żar dawnych ogni. Żeglarz, zda się, przybił do lądu i jakby na dno w przystani kotwicę zarzucił. Znikąd powiew nie marszczy tu tafli lustrzanej, cisza i niezmącony spokój wyłania się z głębi, w którą niebo wieczyście promieniuje swe tło, a góry śniegami pokryte blask swój i kształt rzucają. Nic się tu, zda się, nie dzieje i na nic już nie czeka. Żadnego zawichrzenia, żadnego sił roztargania. Ni gromu ni burzy. Za siódmą górą i za siódmą rzeką grzmi gdzieś żcia whzburzonłe morbe. Rozpędowe koło losów człowieczych stanęło w biegu, wstrzymane jakby za sprychy ręką wielkoluda. Sam czas tu przystanął i, oniemiały oddech zaparłszy, stoi zasłuchany z palcem przy ustach. Nic się tu dokoła od lat nie zmieniło i nic dokoła nie zmieni. Chwila dłuży się, jak wieczność. W błogobycie wywczasów, w gnuśności żywota, w słodkiem dolce far niente chwyta się ją za skrzydła i trwać się jej każe w nieskończoność. W obrębie zawsze tych samych pól. w okolu bliskich i znajomych, szczytów, zaglądających wiecznie w okna i w duszę z oddali, pod kopułą niebieską rozbłękitnionych, po niewielkim życia obszarze, tą samą niezmiennie chodzi się drogą, temi samemi wałęsa ścieżkami jednostajnego roztocza, utartym zwyczajem witając słowem bożem rozsiane wkrąg tajemnice świata w halkyońskiej pogodzie, w głębokiem, mądrem pojednaniu z potężnymi rytmami, „które tkają życie i śmierć, które zapewniają trwanie przyrody.“ Oto i nieprzerwanie bijące źródło natchnienia, tło i psychologiczny podkład owego „podmuchu wieczności“, który w „Księdze ubogich“ ciasne wnętrze zwrotek, niby zrąb zczerniały modrzewiowego kościoła, akordami wypełnia organów.
Podtatrzański zakątek przeistacza się taką drogą w jakąś odludną ultima Thule, jakąś oazę z krańców świata, gdzie na samej już rubieży nieba i ziemi, na pograniczu nieomal pól elizejskich zbudował sobie Kasprowicz dom dla swej poezji. Dał mu fundament zeskalnych odłamów, głęboko wkopanych w ziemię, niewysokie z płazów świerkowych sklecone ściany i parę okien z widokiem na Tatry, niby wał ochronny, zamykające horyzont od reszty świata. W skład swej poezji i do jej wnętrza przepuścił takie tylko motywy, które w wąskie ramy tych okien ująć i zmieścić się dały. Na tem ich obramieniu i zacieśnieniu do szczupłej jeno skali polega właśnie istota kompozycji w „Księ, dze ubogich“, rzekome „ubóstwo“ jej budowy. Alę sama zagroda stoi tak zbudowana, w najbliższem sąsiedztwie jakby „z wiecznością“, tuż z nią o miedzę granicząc. W jej lichych opłotkach, na kilkułokciowej grzędzie, poeta, cuda bożego władztwa zgarniając, rad i dumny ze swego gazdostwa, gromadzi najdroższe swoje skarby, cały swój dobytek. A świat, co to zacisze dokoła pełne otuchy i pewności siebie otacza, służy poecie już tylko za straż przyboczną, która nad bezpieczeństwem jego mienia, nad całością jego duchowego stanu posiadania czuwa. Same Tatry straciły już tu pierwotną dzikość, grozę i niesamowitość. Oswoiły się i obłaskawione wydają się już, jakby poufałym staroświeckim sprzętem, przydomowionem, czujnem i wiernem zwierzęciem, członkiem rodziny już niemal i istotnie niepodobna się już prawie wyznać, czy tu człowiek, na przyzbie usiadłszy zagrody, fajeczkę pykając, wartuje u bram „wieczności“, czy może sama wieczność, niby poczciwy Bryś na łańcuchu, opiekuńcze nad strzechą roztaczając skrzydła, pilnuje dobytku człowieka.
Ale kwitnący dokoła Edenu żywopłot z malw, maków, nasturcji i słoneczników, nie chroni izolowanych od reszty świata jego mieszkańców od najazdu mocy piekielnych. I w to rajskie ustronie, wałem ochronnym ta’{ ściśle od gromadzkiego życia odcięte, w tę zaczarowaną wyspę Robinsona czy Prospera, mącąc brutalnie błogą jej ciszę, wtargnęły krwawe wieści z pobojowisk, głuche odgłosy współczesnej gigantomachji. Nie jakoby huragan wojenny grozą bezpośrednio odczutej i doznanej klęski wdarł się do wnętrza zagrody, lub zgoła, jakoby jej budowniczy i gazda i sercem czy duchem dał się bezpośrednio wciągnąć i pochłonąć wirom rozszalałych, wichrów, spuszczonych, jak psy wściekłe ze smyczy. Wśród powszechnego zamętu i rozgromu na tym podhalańskim spłachciu ziemi, zdołano zachować w domowem zaciszu spokój niezachwianej ataraksji i ścisłą jakby neutralność. I nie jakoby ambrozyjską harmonję poezji tu przeżytej miały do dna samego wzburzyć i zatruć męty. Przyćmiły ją zaledwo tylko j zmroczyły dysonanse: od kilku kropel goryczy, na chwilę tylko mętnieje napój w puharze, zanim męty opadną na dno. Ale jasna i czysta linja książki łamie się przez to i psuje, a jej ornament pewną dotąd kreślony ręką, chwieje się i wypacza. W obrazie świata, w którym wszystko przybrało niezmienny stan skamieniałego spoczynku, nad którego stałą równowagą statyczną zda się czuwać sama wieczność, postawiona na straży fakt tak niespodziany i nowy, O dynamice tak potężnej i ustalony porządek rzeczy druzgocący, jak wojna, właściwego pomieszczenia oczywista znaleźć nie może. Wyczuć też nie trudno, jak się poeta z nim boryka i zmaga, aby go odpowiednio przyprawiwszy, w wąskie ramy wyznaczonego sobie z góry stylu prymitywnej prostoty wcisnąć i jak mu przy tem nieraz ciężko uniknąć niebezpieczeństwa sztucznej stylizacji.
Gdzie człowiek i czyn człowieka całkowicie zniknął z widowni, gdzie zbiorowa ludzka społeczność, jej rola dziejowa, wszelki ślad historycznej działalności, gruntownie z pola widzenia są wyeliminowane, gdzie sama nawet przyroda służy już tylko za tło dla projekcji ostatecznie skrystalizowanego układu duszy, tam wojna, jako dramat światowy, w którym zorganizowane w narody gromady ludzkie, celowo i świadomie partję dziejów o najwyższe rozgrywają stawki, staje się jakimś spiskiem uknutym przeciwko niebu, zamachem szatana, przerastającym miarę i możność ludzkiego czucia i rozumienia. Wzrok, który „światów bezmiary w miernej dowidzą kropelce“, w rozpętanym demonizmie dziejów nie chce dostrzec wiecznotrwałych pierwiastków ludzkiego bytu. W zjawisku tak par excellence społecznem, z powszechnych dążeń człowieka i ogólnych stosunków międzyludzkich wyrastającem, widzi się jeno bezmyślny, ślepy mechanizm potwornej machiny, która skądś z zewnątrz na zgubę świata zesłana, rozsiewa dokoła mord, zniszczenie, popioły i zgliszcza. Okazuje się tedy, że i poczucie wieczności może mieć także swoje granice, dot zresztą ciasno zakreślone.
Wobec tego kataklizmu, tak żywiołowego, jak ogień, powódź, głód i zaraza, „ubogiemu kmiotkowi“ cóż pozostaje innego, jak, ręce załamawszy, uzbroić się w nieprzemożoną wiarę i niezachwianą pewność siebie, przeczekać i wytrwać, aż zawierucha naogół ziejąca minie, jak mija mór i pożoga? Byleby jeno od zagłady uchronić swój dobytek, swe mienie duchowe, utrzymać stan swego posiadania, byleby jeno z straszliwej zawiei ocalić skarb, co się zdobyło, ów granitowy materjał, w fundamentach ukryty i z duszą wyjść cało. Jest niewątpliwie i w takiej postawie jakaś cząstka żałosnej naszej polskiej, z czasu wojny, rzeczywistości, przymusowo poniekąd skazanej na bierność i od czynnego udziału w tytanicznym ludów turnieju odsądzonej. I w tym momencie proste ściany Kasprowiczowskiej zagrody rozszerzają się poza ciasny horyzont liryki czysto jednostkowej, rosną i symboliczną przenośnią swego ubóstwa obejmują wiekową niedolę całej ziemicy polskiej jak ona długa i szeroka, A z kart „Księgi ubogich“ słoneczna wstaje otucha i z pod powłoki pyłu i dymów wybija się na wierzch wieczyście uśmiechnięta błoń życia, nad którą poranna nieci się zorza.
W chramie narodowej poezji twórczość Kasprowicza reprezentuje zachowawczy, niepożyty pierwiastek chłopskiego hartu i chłopskiej odporności, nieustępliwy instynkt prostego, biologicznego trwania i nieugiętą moc ostania się wśród wszelkiej, jakiebybądź były, zmiennych losów kolei.

OSTAP ORTWIN.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Oskar Katzenellenbogen.