Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Nocleg w Tatrach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na góry, na góry,
Tam bliżéj do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba!
Kończył się drugi miesiąc pobytu naszego w Zakopaném. Za parę dni trzeba było powracać do miejskich murów. Lato r. 1864 dżdżyste, zimne, a w Tatrach nawet śnieżne, po całych dniach, a czasami i tygodniach, zatrzymywało nas w domu. Żal było bardzo żegnać góry nie nacieszywszy się niemi; a tu jakby na przekorę wypogodziło się niebo, Tatry oblane purpurową łuną zachodu, wróżyły trwałą pogodę. Zawitał ranek 27 Sierpnia jasny, pogodny jak uśmiech dziecięcia; Tatry opromienione odblaskiem wschodzącego słońca, wabiły niezrównanym urokiem, obiecywały cuda każdemu kto nie żałując trudu, na ich wedrze się szczyty. Myśmy zrozumieli tajemniczą mowę kochanych gór naszych, one nas nigdy jeszcze nie zawiodły, owszem sowicie odpłacały trudy i znoje, które ochotnie nieśliśmy im w ofierze, wlewając w duszę niezapomniane wrażenia. I czyż można im odmówić gdy tak ponętnie, tak lubo zapraszają na pożegnanie? Nie, nie, pożegnamy się z Tatrami na Czerwonym Wiérchu! To nasz sąsiad, wreszcie odźwierny i pierwszy w góry przewodnik, powiernik pierwszych wrażeń naszych. W mgnieniu oka powstał zamysł, a następnie plan wycieczki dość dalekiéj, zważając krótkość dnia w końcu Sierpnia.
Około ósméj wybraliśmy się w drogę zupełnie sami, tak ochoczo, wesoło, jak się to zazwyczaj wyrusza w góry. Zamierzyliśmy wejść na Czerwony Wiérch z doliny Mało-Łąki, gdyż na oko droga ta wydawała nam się bliższą, a przynajmniéj piękniejszą niż z polany Kondratowéj. Doświadczenie przekonało nas, żeśmy się pomylili; niema bliższego, a zarazem wygodniejszego wejścia na Czerwony Wiérch jak z Kondratowéj. Szliśmy spiesznie, a pomimo to nie czuliśmy zmęczenia, bo powietrze było chłodne, prawie zimne; ten téż chłód dawał nam dobrą otuchę co do pogody która zwolna poczynała się zmieniać. Przy takiém zimnie, niepodobna myśleć o deszczu; te chmurki, to przelotne tylko obłoczki które się rozejdą pewnie nim wejdziemy na górę, lepiéj nawet że słońce dopiekać nie będzie. Tak to biedny człowiek łudzi się zawsze i radby wmówić w siebie że mu się wszystko powiedzie, że wszystko do jego celów posłuży.
Nie zatrzymując się długo na Mało-Łące, chociaż górale grabiący siano, wszyscy dobrze nam znajomi, wielką mieli ochotę na pogadankę, ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę. Wejście na przełęcz pomiędzy Giewontem a Czerwonym Wiérchem, patrząc z doliny, wydaje się bardzo łatwém i bliskiém, rzeczywiście jednak jest dość przykrém, a nadewszystko nieskończenie długiém. Niestety! wyszedłszy na siodło oddzielające dolinę Mało-Łąki od Kondratowéj, zamiast spodziewanego widoku, ujrzeliśmy szare, pobałwanione morze mgły zasłaniającéj najbliższe nawet szczyty. W dolinach słońce jasno świeciło, ale tumany mgły zgęszczającéj się coraz więcéj, zakryły zupełnie dość jeszcze oddalony szczyt Kondratowéj i Wiérch Czerwony.
Pomimo doznanego zawodu, nie straciliśmy fantazyi; oddychając pełną piersią lekkiém, wolném wysokich sfer powietrzem, nie czuliśmy nawet zmęczenia, a nikomu na myśl nie przyszło powracać nie dopiąwszy celu. Na szczycie Kondratowéj otoczyła nas mgła gęstsza jeszcze niż przedtém, wiatr zimny pociągał. Źle! nie tylko że nie będziemy mieli żadnego widoku, ale jak tu powracać jeżeli mgła zalegnie szczyty i doliny? Ta myśl niepokojąca, przemknęła każdemu z nas, nikt jednak z nią się nie wydał, żeby się nie trwożyć nawzajem. Usiadłszy na kamieniach zajadaliśmy nasz skromny obiadek; w tém od strony Liptowa rozjaśniło się nieco niebo, mgła ustępowała szybko, odsłaniając najprzód dolinę liptowską, a niebawem wystąpił szczyt Krywania i dziko poszarpany grzbiet Hrubego Wiérchu. Wkrótce zajaśniało słońce, oświecając nie tylko Krywań ale piętrzące się po za nim spizkie turnie i szczyty nad Morskiém Okiem; widać było najpiękniejszą rzeźbę nagich opok, każdy załamek i rozpadlinę. Nie mogliśmy oderwać oczu od tego majestatycznego widoku; a jednak chcąc bądź co bądź odwiedzić jeszcze Wiérch Czerwony, nie było czasu do stracenia.
Zaledwie zbiegliśmy z Kondratowéj na przełęcz łączącą ją z Czerwonym Wiérchem, mgła jakby tylko czekała na nas, osiadła na opuszczonym przez nas szczycie, a cel podróży naszéj zakryty dotąd, wychylił swój wyniosły wierzchołek jakby zapraszając nas przyjaźnie. Stoimy nakoniec na Czerwonym Wiérchu, ale prócz chrupiącego pod nogami płucniku i szaréj mgły nad nami i dokoła nas, nic a nic nie widać. Z wytrwałą cierpliwością górskiego wędrowca, czekamy co daléj będzie, oglądamy się na wszystkie strony, czy nam skąd nie błyśnie jaśniejszy promyczek. Ku zachodowi mgła jakaś bielsza, przejrzystsza, widać jakiś okrąg jaśniejszy; tam wynikło blade widmo słońca bez promieni, bez blasku, a jednak miłe naszemu oku, bo ono jedno przerywa szarą jednostajność, bo ono obiecuje, swoją coraz wzmagającą się potęgą, rozprószyć mgły natrętne. Jakoż wkrótce zaczęły występować jedna po drugiéj turnie zachodnich Tatrów i odsłonił się widok nie tak wspaniały jak ku wschodowi, ale za to pełen wdzięku i życia. Na chwilę zamajaczały nam jeszcze wśród mgły groźne spizkie szczyty, wysunęła się tu i owdzie granitowa iglica, mieliśmy widok zachwycający, ale tylko przez chwilę, bo niebawem nadciągnęła nowa nawała mgły i wszystko w niéj utonęło. Równocześnie powiał wiatr tak ostry, że dzwoniliśmy zębami od zimna. Pozatulaliśmy się jak można było najlepiéj i jakby przykuci staliśmy na miejscu, chcąc się jeszcze doczekać słońca i jeszcze raz ujrzeć cudne panorama. Było wpół do piątéj, a my nie mieliśmy ochoty schodzić na dół, ale na prędce układaliśmy nowy plan powrotu. Mierząc okiem rozległe siodło Kondratowéj i szczyt jéj który wypadało nam znowu przebywać chcąc się spuścić do doliny Kondratowéj, zdawało nam się że to droga bardzo daleka i że kto wie czybyśmy zdążyli do domu przed nocą. Przyszło nam zatém na myśl, że byłoby może bliżéj udać się w przeciwną stronę przez wierchy Krzesanicę i Upłaz i spuścić się do doliny Kościeliskiéj jak to opisałam poprzednio. Omyliliśmy się fatalnie, a raczéj zawiodła nas pamięć, straciliśmy zupełnie miarę odległości. Droga przez wierchy do doliny Kościeliskiéj, jest bez porównania dalsza niż przez Kondratową; na długim dniu Lipcowym jestto wyprawa całodzienna, niepodobna jéj więc odbyć w końcu Sierpnia i to ruszając z Czerwonego Wiérchu o piątéj. Ale te wszystkie uwagi i porównania, przyszły dopiero po czasie; na razie zdawało nam się że obie drogi zupełnie są równe co do długości, a za ostatnią przemawiało to, że zamiast spuścić się od razu na dół, długo jeszcze będziemy na wysokościach, przechodząc z wiérchu na wiérch i rozległym, a coraz nowym zachwycając się widokiem. Jakby dla ostatecznego rozstrzygnienia naszego wahania, gruby bałwan mgły zaległ szczyt i siodło Kondratowéj, a natomiast Krzesanicę jasno oświeciło słońce. Ku słońcu więc, ku słońcu pójdziemy, nie tam gdzie mgły i ciemności!
Pamiętając niby doskonale drogę, z radością podjęłam się przewodnictwa i ruszyliśmy na Krzesanicę. Wyznam szczerze że jakkolwiek byłam pewną że trafię do szałasu na Upłazie i pamiętałam wszystkie ustępy téj drogi, jednak gdyśmy weszli na obszerny szczyt Krzesanicy, gdym się ujrzała wśród olbrzymich zwalisk pomiędzy któremi trzeba było kierować się własną pamięcią, a po części może instynktem, zachwiała się moja odwaga, poczęłam żałować żeśmy się zapuścili tutaj. Straszna, dzika, urwista przepaść doliny Litworowéj którą pamiętałam dobrze z pierwszéj naszéj wycieczki, ubezpieczała mię że nie pobłądziliśmy przynajmniéj dotąd. Idąc samą krawędzią przepaści, ukradkiem rzucałam wźrokiem w tę otchłań zawaloną śniegiem i odłamami skał; nie śmiałam w nię zajrzeć, lękając się aby ten widok dreszczem przejmujący, nie odebrał mi do reszty odwagi.
Z Krzesanicy przeszliśmy na kamienisty, pagórkowaty grzbiet Upłazu, przedłużony w ramię zniżające się zwolna. Napróżno wytężałam wźrok, szukając owego szałasu będącego stacyją na drodze do Kościeliska, nigdzie nie widać polany, okolica jakaś nowa któréj nie pamiętam wcale. Po prawéj stronie otwiera się nieznana mi dolina, przed nami sterczy skała zdająca się zakończać ów grzbiet po którym idziemy. Pobłądziliśmy, to widoczna! Zakręciło mi się w głowie, stanęło przed oczyma grożące nam niebezpieczeństwo: nie znając drogi, mogliśmy bardzo łatwo natrafić na urwiska i zginąć w przepaściach. A tu nigdzie ścieżki lepiéj uchodzonéj któraby mogła zaprowadzić do szałasu, nigdzie żywéj duszy nie widać, bo to już wieczór, juhasi dawno powrócili z owcami. Położenie nasze było w istocie przykre: sami, zupełnie sami, zaskoczeni szybko zapadającym zmrokiem na takiéj wysokości! Poleciliśmy się Bogu i nie tracąc przytomności zaczęliśmy rozpatrywać miejscowość. Spostrzegliśmy wprędce żeśmy pobłądzili niedawno, że nam wypadało powrócić na szczyt Upłazu i stamtąd rozpoznać dokładnie położenie. Zaledwieśmy wyszli nieco wyżéj, ujrzeliśmy szerokie ścieżki prowadzące do szałasu, który widać było pod lasem. Bogu dzięki, jesteśmy na dobréj drodze, ale jak to jeszcze daleko! Bywaj zdrowe Zakopane, a nawet Kościelisko do jutra; nie dla nas nocleg w domu lub odartéj karczmie, my za szczęśliwych się poczytamy, jeżeli przed nocą zdążymy do szałasu i wypoczniemy przy ogniu na cetynie[1]. Zbłądzenie nasze nie wiele przyczyniło nam drogi a czasu nie zabrało więcéj nad kwadrans. Przy pierwszych téż krzakach kosodrzewia, natrafiliśmy na miejsce gdzie ze skalistéj ściany tryskało owo źródełko, które przed ośmią laty pokrzepiło nas wyborną wodą. Zmęczeni i spragnieni, od dawna cieszyliśmy się na tę wodę. Jakiż zawód! kamienie zawaliły źródło i woda sączyła się tak skąpo, że nawet kieliszkiem nie można jéj było zaczerpnąć. Nabraliśmy ręką po kilka kropel aby odwilżyć przynajmniéj usta i spiesznie puściliśmy się daléj.
Nagle czarowne widowisko ukazało się oczom naszym i na chwilę przykuło do miejsca. Ujrzeliśmy zachodzące słońce, nie owo piękne, jasne słońce, rozrzucające na pożegnanie świetne promienie: nie, byłto raczéj ogniem buchający wulkan, rozlewający dokoła blask krwawéj łuny. Nad zapadającą pod poziom tarczą, przedłużoną w słup płomienisty, zawisła czarna chmura, niby obłok dymu, rzucający cień posępny na okolicę. Na przyćmionym błękicie nieba, rysowały się ostro, dziko poszarpane szczyty, stanowiące niby brzegi krateru. Nowotarska dolina, Babia góra i inne grzbiety Bieskidów, pływały w powodzi jakiegoś dziwnego, purpurowego światła, które chyba do łuny pożaru, przyrównaćby można. Wysokości któreśmy opuścili, skaliste szczyty Giewontu, bliższe nas polany, lasy i wzgórza, już zalegał zmrok wieczorny, od którego tém posępniéj odbijała owa daleka okolica zalana żarem ognistym. Zwolna, zwolna przygasły ognie wulkanu, ciężkie kłęby dymu zaległy jego straszną paszczę, zmrok zapadł na całą okolicę.
Zaskoczeni ciemnością, zbieraliśmy ostatki sił aby zdążyć do szałasu nim noc zupełna zapadnie. Jeszcze na szczycie Upłazu przyszło nam na myśl, że szałas ten położony jeszcze bardzo wysoko, bo na górnéj granicy lasów, jest już może opuszczonym, że tam nie zastaniemy nikogo. Odpychaliśmy jednak tę myśl wstrętną, która przecież w miarę zbliżania się do szałasu, coraz większego nabierała prawdopodobieństwa. Nie widać było ani ludzi, ani owiec w koszarze, a co najważniejsza, nad dachem nie unosiła się błękitnawa kitka dymu, znak niemylny mieszkania człowieka. Owe głosy ludzkie, szczekanie psów, ryk bydła które nas dolatywały od dawna, pochodziły z innego szałasu stojącego nieco niżéj na pochyłości wzgórza, wprawdzie bardzo blisko, ale za lasem w który niepodobna było zapuszczać się w takiéj ciemności. Jak tylko upewniliśmy się że szałas do którego zdążamy stoi pustką, zaczęliśmy wołać na juhasów w nadziei że może usłyszą i doprowadzą nas do swego szałasu. Wszystko napróżno, głos ginął w otaczających nas dolinach, nikt nam nie odpowiadał, byliśmy zupełnie sami na takich wyżynach.
Już było tak ciemno, że z trudnością można było rozeznać najbliższe przedmioty, gdy stanęliśmy przed drzwiami szałasu który miał nas przyjąć pod swój dach. Nie były zaparte, weszliśmy więc, a pierwszém staraniem było rozniecenie ognia za pomocą krzesiwka, gdyż zapałek nie mieliśmy z sobą. Znając zwyczaje szałasowe, po omacku natrafiliśmy na ognisko przykryte deskami. Znalazłszy kilka węglików, nazbieraliśmy około szałasu drobnych gałązek i trzasek i daléj do roboty. Nie łatwa to była sprawa; mokre trzaski nie mogły się palić; dmuchaliśmy aby rozżarzyć węgle, ale wszystko gasło kilka razy na wilgotnéj ziemi. Nareszcie udało nam się rozpalić ogień na ławie. Błysnął słaby płomyczek i oświecił wnętrze szałasu. Uszczęśliwieni, uprzątnęliśmy spiesznie deski któremi zarzucone było ognisko i w tryumfie przenieśliśmy ogień na właściwe miejsce. Było tam jeszcze kilka polan i niedopalonych głowni, były wreszcie deski które w potrzebie mogły także pójść na ogień. Ale noc długa, bardzo długa, trzeba się dobrze zaopatrzyć w drzewo, żeby nie zostać w ciemności i zimnie. Przed szałasem leżał długi i gruby pień smreka, tenby wystarczył na całą noc. Wspólnemi siłami wciągnęliśmy do szałasu ogromną kłodę i zatoczyliśmy ją na ogień który już teraz buchał wesołym płomieniem, pryskał iskrami, a mówiąc nawiasem, zapełniał dymem nasz hotel, gryząc niemiłosiernie w oczy. Ale któżby tam zważał na taką drobnostkę, któżby nie darował temu przyjacielowi i dobroczyńcy tych kilku łez które wycisnął nieprzywykłym do jego smolnego oddechu? Zaiste, ten tylko kto się znajdował kiedy w położeniu podobném naszemu, potrafi ocenić, jakimto skarbem jest ogień, ten żywioł tak nieraz straszny, tak lekceważony w codzienném życiu. Bez niego, jakże okropną byłaby dla nas ta noc spędzona w szałasie przez którego dach gwiazdy świeciły, a wiatr przewiewał szparami! Zimno byłoby nam się dobrze dało we znaki: a potém, jakże to okropnie zostać na całą długą noc w ciemności, w miejscu tak odludném i dzikiém! Każdy szelest, każdy łoskot spadającego w przepaść kamyka, byłby nas strachu nabawiał. Przy ogniu było nam ciepło, wesoło, bezpiecznie.
Bezpiecznie! piękne bezpieczeństwo przy ognisku, w okolicy tak dzikiéj, jeden mężczyzna i trzy kobiety! Muszę się przyznać, że gdy już było widoczném że będziemy musieli noc przepędzić w takiéj pustce, miałam chwilę bojaźni, ale tylko chwilę; bo czyż może się lękać ten kto wierzy że opatrzne oko Boże czuwa nad nami we dnie i w nocy, że On nas nigdy nie wypuszcza z ojcowskiéj swojéj opieki? Myśmy oddaleni od ludzi, samotni niby, na dzikiéj skale, ale Bóg jest z nami, bez jego woli i włos nam z głowy nie spadnie. On obrońcą naszym, opiekuńcze skrzydła jego anioła, osłaniają nasz szałas, możemy więc spoczywać bezpiecznie. Prawdę mówiąc nie było się czego obawiać. Gdyby gdzie w pobliżu miasta przyszło tak nocować w polu pod lasem, trzebaby się lękać napadu złodziei i włóczęgów miejskich lub wiejskich; tu z tego względu mogliśmy być zupełnie spokojni; nigdy nic podobnego nie przytrafiło się w naszych górach, najbezpieczniéj można po nich wędrować wzdłuż i wszersz, choćby nawet samemu bez przewodnika. Owi zbójniki o których dawne śpiewają piosnki, przepadli bez wieści.
Rozgospodarowawszy się w naszéj oberży, t. j. ustawiwszy z owych deszczek ławy tak aby nas dym jak najmniéj dochodził, pomodliliśmy się wspólnie, a z modlitwą uleciały ostatnie obawy. Już nawet nie życzyliśmy sobie aby przyszli do nas juhasi z niższego szałasu zwabieni dymem z naszego ogniska. Żalby nam było ognia z takim mozołem rozpalonego i tego samotnego szałasu gdzie nam było tak dobrze, cicho, spokojnie. Wprawdzie głód czuć się dawał, ale chociaż mieliśmy jeszcze kawałek chleba i séra na wieczerzę, nie jedliśmy nic, żeby nie powiększać pragnienia które i bez tego bardzo nam dokuczało.
Siedząc na ławie naprzeciw ognia, chciałam się zdrzemnąć, ale ani na chwilę nie mogłam zamknąć oczu, bo zaraz przesuwały się przedemną przepaście, urwiska, przeprawy pełne niebezpieczeństw i takim nabawiały mię strachem, że pomimo niezmyślonéj ochoty do spania, otwierałam oczy aby rozpędzić natrętne mary. Chcąc czém inném zatrudnić rozkołysaną wyobraźnię, wyciągałam rozmaite uwagi z obecnego naszego położenia. Zastanawiałam się więc nad tém jak to mało istotnych potrzeb ma człowiek, do jak szczupłych rozmiarów może ograniczyć swoje życzenia. Gdyśmy stali na Czerwonym Wiérchu, mierząc okiem rozległe siodło Kondratowéj, ulękliśmy się tak długiéj drogi i obraliśmy inną, która nam się bliższą wydawała; rachowaliśmy na łatwość dostania koni w Kościelisku, cieszyliśmy się zawczasu na wypoczynek w domu przy kominie i szklance gorącéj herbaty. Późniéj gdy się pokazało żeśmy sobie przyczynili ledwo nie połowę drogi, już nie było mowy o domu, ale pragnęliśmy tylko zdążyć do Kościeliska i tam przenocować na leśniczówce lub w karczmie. Niebawem życzenia nasze jeszcze się bardziéj ograniczyć musiały. Gdybyż przed nocą być w szałasie! O jak to będzie dobrze wypocząć na kosodrzewinie, napić się najprzód wybornéj wody, a potém świeżéj żentycy na wieczerzę! Ale i to jeszcze zbyt wygórowane były marzenia, jeszcze o jeden ton spuścić trzeba. Gdyśmy zabłądzili, nie miałam już nadziei trafienia do szałasu, byłam prawie pewną że nam wypadnie noc przepędzić pod gołém niebem, przytuliwszy się do jakiéj skały. O nie! to znowu byłoby z ujmą dla tak zawołanych jak my wędrowców, żeby na piękne pobłądzić mieli i w swoich ulubionych Tatrach nie znaleźli na noc gościnnego dachu. — Nie, nie, tak źle nie będzie. Czeka na nas hotel tatrzański, pusty wprawdzie, bez gospodarza, ale wygodny, bardzo wygodny. Mamy ogień suty, ławy dokoła, przez dach nie bardzo przeświecają gwiazdy, są miejsca gdzie ich całkiem nie widać, a zatém nawet w przypadku deszczu nie nalałoby nam się za kołnierz. Głodno nam trochę, pić się chce, ale przynajmniéj nie chłodno, nie boimy się niczego, jesteśmy panami w swoim szałasie. I czegóż więcéj potrzeba? Gdyby nam kto w Krakowie, a nawet w Zakopaném, taki przepowiadał nocleg, z pewnością bylibyśmy się zrzekli Czerwonego Wiérchu; teraz jesteśmy weseli i zadowoleni jak rzadko. Znikła nawet obawa deszczu która nas trochę niepokoiła, niebo się przepogodziło, księżyc wysunął się ponad góry, gwiazdy coraz liczniéj wyzierały z poza ustępujących chmur. Noc była chłodna ale nie zimna, wiatr nawet całkiem ustał.
Pomimo że nam tak dobrze było w szałasie, godziny wlokły się bardzo leniwo, a ta ich powolność nasuwała myśli smutną dolę biednych więźniów, którzy nie jednę noc, ale miesiące i lata taką odmierzają miarą. — Ach! nie taką jeszcze. — Dla znękanych boleścią i tęsknotą duszy, wycieńczonych nieraz fizyczném cierpieniem, godzina każda wiekiem się zdaje. Dla wielu z nich po téj długiéj, strasznéj, lata trwającéj nocy, nie zaświta już wesoły ranek na ziemi, bo ich z więzienia śmierć dopiero uwolni; nad ciemnym lochem otworzą się niebiosa, i przyjmą w swe progi duszę męczennika, która odbyła czyściec na ziemi i uświęciła się cierpieniem.
Jak wszystko na świecie, tak i ta długa noc zbliżyła się przecież do końca. Polany, lasy i skały wynurzając się z nocnych cieniów, zrazu niepewnemi, przyćmionemi majaczały barwami, zarysy ich rozpływały się w mglistéj powłoce; ale stopniowo, coraz wyraźniéj występowały. Wkrótce ukazała się nad poziomem złoto-purpurowa smużka, zwiastując bliski wschód słońca. Ale słońce nie wstawało dzisiaj ochotnie, wesoło, jak to bywa w pięknych dniach letnich; grube chmury, niby ciężka kotara, zawisły nad łożem, z którego podnosiło się leniwo, ospale, niby dziecko kapryśne które z musu wstaje, a za chwilę uśnie gdzie w kątku. Zaledwie pierwszy brzask dnia przedarł się przez szpary do wnętrza szałasu, z radosném rozrzewnieniem podziękowaliśmy Bogu za tę noc tak szczęśliwie przebytą pod jego opieką, za ten dach który nam dał przytułek bezpieczny.
Jeszcze cała okolica drzemała w sennym pogrążona zmroku, jeszcze nie pobladły gwiazdy, gdy, rozgarnąwszy tlejące głownie, żeby przypadkiem wiatr nie rozdmuchał ognia, pożegnaliśmy nasz szałas. Szeroką, dobrze wydeptaną ścieżką dostaliśmy się wkrótce na drugą stronę lasu, gdzie stał ów, wczoraj jeszcze widziany, szałas. Widok jaki nam się tutaj przedstawił, był prawdziwie malowniczy. Przed nami Kominy Kościeliskie, olbrzymia, skalista turnia, piętrząca się wspaniale niby jakie stare zamczysko, jaka groźna warownia. Wierzchołek jéj skąpo uzieleniony kosmykami trawy i porostami, niższe stopnie stroją świerki, buki, klony, jawory, jarzębina, splecione w majowe wieńce; a niżéj jeszcze, zaległy ciemne lasy, wśród których zieleniły się świeżo skoszone polany. U stóp téj wspaniałéj góry, na przeciwległém wzgórzu stał szałas, daléj drugi, a obok niego nowa, porządna szopa; nie opodal, kierdel (stado) owiec zamkniętych jeszcze w koszarach. Pstra gromadka roiła się jak mrowisko, becząc żałośnie i brzęcząc dzwonkami; kilku juhasów uwijało się pomiędzy niemi, bo to ranny odbywał się podój. Dwa młode psy owczarskie igrające przed szałasem, dopełniały ten obrazek pasterskiego życia Podhalan, który nam się przedstawił w napół sennym mroku, w jakim była jeszcze pogrążona cała dolinka, chociaż wschodzące słońce już złociło szczyty gór ją otaczających.
Jeżeli nas zajął ten widok pełen wdzięku właściwego polanom tatrzańskim, nie mniéj zajmującém, a nawet dziwném wydać się musiało juhasom niespodziewane pokazanie się podróżnych o tak rannéj porze i na takich wysokościach. Na wołanie nasze przybiegł baca, rosły, dorodny mężczyzna, a gdy się dowiedział żeśmy nocowali w pustym szałasie, nie mógł się uspokoić o to że musieliśmy zziębnąć. Zapewnialiśmy go że nam było dobrze i ciepło, a on, jakby gospodarz troskliwy o wygodę swoich gości, ciągle się użalał nad nami żeśmy nie zdążyli na noc do jego szałasu, gdzieby nam był kazał nasłać smreczyny i mielibyśmy nocleg wygodny, „a tak musieliście téż doziębnąć“, powtarzał ciągle.
Na usilne proźby i naleganie bacy, wstąpiliśmy na chwilę do szałasu. Uczęstowani gorącą żentycą, pogwarzyliśmy trochę z poczciwym góralem, który nas potém wyprowadził na wzgórze i pokazał drogę do Kościeliska. Tą drogą bardzo spadzistą i niewygodną, spuściliśmy się w dolinę i tu pierwszy raz napiliśmy się wody któréj tak byliśmy spragnieni od wczoraj. Orzeźwiła nas ona i pokrzepiła na milową drogę dzielącą nas jeszcze od domu.
Tymczasem niebo zasępiło się zupełnie; szara, jednostajna opona rozpostarła się nad Kościeliską doliną, utonął w jéj fałdach wspaniały szczyt Pysznéj, bliższe góry i lasy wyglądały czarno i straszno, widocznie miało się na słotę. Powietrze coraz bardziéj się oziębiało, tak że dreszcz nas przechodził, a co dziwniejsza, że, w miarę jak zbliżaliśmy się do Zakopanego, było coraz zimniéj. Jakże opiszę nasze zdziwienie, gdy wyszedłszy z lasu, ujrzeliśmy Tatry ubielone śniegiem! Spadł on téj właśnie nocy na Muraniu, Koszystéj, Granacie, Swinnicy, Kasprowéj; Giewont stanowił granicę; na turniach po prawéj jego stronie t. j. na Czerwonym Wiérchu i Upłazie, gdzieśmy nocowali, nie było jeszcze śniegu, ale białe mgły i chmury spuszczające się na ich wierzchołki, zapowiadały, że i tam wkrótce zimowy rozpostrze się całun. Patrząc na Tatry tak rozdzielone na dwie połowy, jednę w letniéj, drugą w zimowéj barwie, nie mogłam powstrzymać wykrzyku: Wielki Boże! czyż nie widoczna Twoja opieka nad nami! Myśmy tak ciepłą i spokojną noc mieli, a tuż obok na sąsiednich szczytach, spadły śniegi! O jakżeby nam było dokuczyło zimno, a nawet zaszkodziło na zdrowiu, zwłaszcza że nie byliśmy całkiem przygotowani na nocleg w górach, a zatém dość lekko ubrani.
Tymczasem nasi znajomi w Zakopaném bardzo byli niespokojni gdyśmy nie przyszli na noc, a tém więcéj jeszcze, gdy parę godzin zrana upłynęło, a nas widać nie było. Wszyscy wiedzieli że znamy doskonale góry, nie przypuszczali więc abyśmy pobłądzili, obawiali się tylko czy które z nas nie zasłabło i czy bez ratunku nie siedzimy gdzie w lesie lub szałasie nie umiejąc sobie radzić. Nasza gaździna pobiegła z płaczem na plebanią poradzić się X. Proboszcza co robić w takiéj przygodzie. On jak najspieszniéj wysłał górala na polanę Kondratową, a gdyby nas tam nie zastał, miał się przeprawić do Mało-Łąki. Inny posłaniec miał iść w przeciwną stronę i wypytywać się o nas w Miętusiéj i na Upłazie. Nie zdążyliśmy na czas aby uprzedzić pierwszego posłańca, szczęście że się na tym jednym skończyło i że więcéj ludzi nie poszło szukać zguby. O jakże się ucieszyli wszyscy, gdy nas zobaczyli zdrowo powracających! „Coby to było, mówiła ze łzami nasza gaździna, żeby tacy ludzie, co to już jakby nasi, zginęli w górach.“
Kończąc opis téj wycieczki to jeszcze dodam, że w parę godzin po naszym powrocie, spadł śnieg na Czerwonym Wiérchu i Upłazie, a odjeżdżając we trzy dni późniéj, mieliśmy widok znany nam dotąd tylko z opowiadania, to jest ujrzeliśmy cały łańcuch Tatrów ubielony śniegiem, z zieloną opaską lasów u dołu.