<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII.

Ocknął się Beniowski pod namiotem i z początku nie mógł zrozumieć, gdzie jest. Gdy wpółleżąc na poduszkach, rozglądał się wokoło, wszedł Chruszczów i powiedział mu, że przybili przed paru godzinami do lądu zamieszkałego, że mieszkańcy przyjęli ich dość dobrze i że dwu właśnie czeka przed namiotem, pragnąc pomówić z „samym naczelnikiem“ w ważnej bardzo sprawie.
Kazał ich Beniowski wprowadzić, a jednocześnie wezwać Boskarowa, aby służył mu za tłumacza. Okazało się wszakże, że wyspiarze japońskiego języka nie rozumieją. Wtedy jeden z nich po pewnem wahaniu podał Beniowskiemu zwitek papieru, na którym ten w łacińskim języku odczytał następujące wyrazy:
„Niechaj Pan nasz Jezus Chrystus błogosławi czytelnika.
„Roku 1749 dnia 24 maja przybyłem na tę wyspę z trzema towarzyszami zgromadzenia Jezusowego. Uradowany uprzejmem przyjęciem jej mieszkańców, umyśliłem założyć w niej moje siedlisko dla rozkrzewiania i opowiadania słowa Bożego. Zwierzchnicy tej wyspy rozmawiali ze mną językiem mandaryńskim; znalazłem w nich chęć najwyższą poznania religji katolickiej, która jest jedynie dobrą i u Boga zasługę mającą. Żarliwość ich tak daleko doszła, iż sami dopomagać mi raczyli w przykrych trudach przez nas podjętych w celu rozszerzania wiary świętej; a za cudowną sprawą świętego Patrona towarzystwa Jezusowego w przeciągu roku jednego miałem przyjemność widzieć dwustu nawróconych, których chwalebny zapał, stateczność i cierpliwość nadzieje moje przewyższyły. W roku 1750 trzej moi socjusze popłynęli do innych pobliskich wysp, gdzie bez wątpienia dopełnili swej powinności z podobnąż żarliwością.
„W roku 1754, ciężką złożony chorobą, osądziłem za rzecz przyzwoitą złożyć niniejsze oświadczenie w ręce rządców tej wyspy, iżby w niem dokładnie znaleźć mogli o wszystkiem objaśnienie owi z naszego zgromadzenia i wiary, których Opatrzność do tej zaprowadzi wyspy.
„Ktokolwiek więc na nią zawitasz, czcicielu Boga w Trójcy św. Jedynego, ufam, że wszelkich starań i usilności przyłożysz ku pożytkowi chrześcijaństwa, opowiadając cuda i naukę Zbawiciela naszego pomiędzy tych godnych szacunku wyspiarzy, którzy są czystych obyczajów i uczciwego pożycia, swobodni i niepodlegli ani Chinom, ani Japonji. Z wyjątkiem małej liczby okrętów kupieckich tych państw, które tu zawijają, żaden jeszcze obcy żeglarz tu nie wylądował. Z tem wszystkiem dało mi się nieraz widzieć okręty hiszpańskie, płynące ponad brzegami tej wyspy.
„Dnia 18-go septembra 1754 r. na wyspie Usmay-Ligon.

Ignacy Salis.

Misjonarz indyjski z towarzystwa Jezusowego a Portugalczyk rodem.“

Z poza papieru, udając, że go czyta, Beniowski chwilkę bacznie przypatrywał się klęczącym u proga krajowcom. Podobni byli do laików w swych białych szatach, czarnych włosiennych kołpakach, z rękami założonemi na piersiach, jak do modlitwy. Czarne, ukośne ich oczki pilnie jednak śledziły najmniejszy ruch Beniowskiego. I gdy ten, podniósłszy nagle głowę i zastanowiwszy się chwilkę, przeczytany zwitek przyłożył do ust, jakby całując, radość błysnęła w ich zaniepokojonych obliczach. Zaczęli coś szybko mówić, a widząc, że są nierozumiani, na migi dali znać, iż śpieszą do swych współziomków, alby zanieść im corychło wieść o szlachetnym sposobie myślenia przybyszów.
Orzeźwiło Beniowskiego to widoczne powodzenie jego postępku, tak że mógł wstać i udać się na przegląd okrętu. Okazało się, że znaczną część ładunku już na ziemię zwieziono, że Winblath usypał na brzegu szańce i zaciągał tam działa i że pod dozorem Kuźniecowa i Pan owa rozbijano obóz według raz na zawsze przyjętego porządku. Widok tego ładu, wdrożonego przezeń w załodze w czasie długiej podróży, ucieszył niezmiernie Beniowskiego i nie zepsuła mu radości nawet smutna nowina, że wszystkie niemal futra przez zaciek wody popsute zostały. Polecił jeno Baturinowi, żeby doglądał ich suszenia i wietrzenia, poczem przykazał na noc gęsto rozstawić szyldwachy, zajrzał do namiotu przeznaczonego dla chorych i niewiast, poczem wrócił do siebie mocno znużony, aby usnąć głębokim krzepiącym snem.
Nazajutrz o wschodzie słońca już stał przed namiotem i śledził poczynające się w obozie roboty.
Wtem dano znać, że tłum wyspiarzy zbliża się ku temu miejscu bez żadnej broni, z parasolami jedynie i wachlarzami w ręku. Beniowski wyszedł na ich spotkanie. Ujrzawszy go, tłum się zatrzymał, a zbliżyli się jeno dwaj starcy w długich białych szatach i, uczyniwszy znak krzyża, podali mu na ślicznie wyplatanej macie stary wytarty brewjarz. Wziął go do rąk Beniowski, a przeczytawszy, że książka ta należała niegdyś do misjonarza Salisa, znowu zbliżył ją do ust; jednocześnie kazał przynieść z okrętu wielki krucyfiks, zabrany z bolszereckiej cerkwi. Skoro tylko zdjęto z krzyża pokrowiec, krajowcy padli na kolana i wołać poczęli, wzniósłszy ręce do nieba:
— Hisos Chrystos!... Hisos Chrystos!...
Tak pozostali, dopóki nie zasłonięto i nie zabrano krzyża napowrót.
Beniowski, przekonawszy się w ten sposób, iż rzeczywiście ma do czynienia z nawróconymi poganami, a nie z jakąś zasadzką piratów, już śmiało zwrócił się do starców, wykładając im na migi, jako okręt jego w najgorszym jest stanie i potrzebuje ratunku, a załoga zaopatrzenia w żywność oraz pomieszkania.
Biało odziani ludzie z cytrynowemi twarzami długo radzili, ustawiwszy się wkółko, poczem po gorącem przemówieniu jednego z nich, przerywanem częstem robieniem znaku krzyża, rozeszli się, przyjaźnie kiwając dłońmi i głowami Beniowskiemu oraz oficerom.
Nie upłynęło godziny, jak dano znać, że cała flotylla łódek tutejszych płynie wzdłuż brzegu ku obozowi; kazał więc Beniowski stanąć ludziom pod bronią i czekał, co też mu niosą owi bogobojni wychowańcy ojców jezuitów. Okazało się, że łodzie były naładowane drzewem, palami, sznurami, co ogromnie zdziwiło i przestraszyło wszystkich.
— Palić nas będą jako heretyków!... — mruknął Stiepanow.
— Ja bo zaraz powiedziałem sobie: ...i nie wódź nas na pokuszenie!... Zbyt oni układni, olejem pomazani!... — dowodził półgłosem Trofimow.
— Ale nie na takich trafił!... Zobaczymy co będzie, jak ich z muszkietów gwizdniemy. Jeszcze się taki nie urodził, coby naszego starego za nos wodził!... — roześmiał się Łaptiew.
— Cicho tam w szeregach!... Baczność!... — krzyknął surowo Urbański.
Z bronią u nogi przyglądali się, jak krajowcy wyładowywali z łodzi bierwiona, dyle i narzędzia ciesielskie.
Beniowski z Panowem, Kuzniecowem i Boskarowem podeszli ku nim, próbując dowiedzieć się, co to znaczy, ale nic wyrozumieć z gestów nie mogli.
Dopiero gdy nadjechała druga partja łodzi, pełnych żywności, patatów, bananów, trzciny cukrowej, ryb i owoców, zrozumieli zbiegowie, że nie wrogie a przyjacielskie zamiary mają względem nich poczciwi wyspiarze. Niepewność zamieniła się w wielką radość. Żywo ruszyli na pomoc cieślom i furażerom, wskazując, gdzie co składać, jak urządzać kuchnie, gdzie stawiać domki i szałasy z przypławionego budulcu.
Wkrótce opodal brzegu wyciągnęła się cała wioska dużych, krytych palmowemi liśćmi chałup, z których w każdej mogło zamieszkać wygodnie po czterech majtków lub dwu oficerów. Osobno na froncie wystawiono chatkę dla Beniowskiego, otoczoną palisadą i uzbrojoną czterema armatami.
Inni tymczasem gotowali strawę. Najgorzej było z porozumieniem się; dlatego Beniowski, przewidując, że dłużej będzie tu musiał zabawić, przywołał wszystkich piśmiennych z załogi, dał im papier i polecił zapisać ile się da słów mowy ljukejskiej.
Sporo i wesoło szła robota, wspomagana ochoczo przez krajowców, którzy, zrzuciwszy swe białe odzienia, bronzowi i ruchliwi, jak małpy, uwijali się wśród załogi, szczerząc z byle powodu duże, białe zęby.
— Brzydkie bo brzydkie, ale cnotliwe chłopy!...
— Prawdziwe chrześcijany!... Ile to żarcia nam przywieźli, hę!?...
— Ej, cholewo, masz żonę?... Dlaczegoś jej nie przywlókł, co?
Krajowiec się uśmiechnął, a potem zrobił znak krzyża.
— Tak to, tak!... Ale przecież i babę Bóg stworzył!...
Beniowski rozdał zaraz roboty koło doprowadzenia do porządku statku i ładunku, choć zarówno oficerowie, jak i załoga prosili go, aby zgodził się na dłuższy tu pobyt.
— Może nawet sądzono nam zostać tutaj na zawsze!... Lud jakiś cichy, przyrodzenie piękne, odległość od wszelkiej tyranji znaczna!... — przedstawiał mu Chruszczow.
— Dobrze, dobrze!... Zobaczymy!... A tymczasem odkomenderujesz Czurinowi czternastu towarzyszy z siekierami dla naprawy okrętu. Kuźniecow niech się zajmie reparacją żagli i masztów... Baturin niech ma staranie koło ładunku, na twojej głowie będzie myśl o żywności, a służbę wojenną zdaję na Panowa, Winblatha i Sybajewa... Postarajcie się skończyć robotę jak najprędzej... Powiedz załodze, że na żaden wypoczynek ani łażenie po wyspie przedtem nie pozwolę!...
Nazajutrz rano odwiedził obóz znakomity jakiś wyspiarz.
Miał liczny orszak krajowców, między którymi znajdowało się dużo z tych, co byli w pierwszej delegacji. Miał na sobie suknię z błękitnej materji, podpasaną pasem czarnym, płaszcz z białego jedwabiu, czapkę z pięknego futerka i sandały drewniane, oklejone atlasem. Otaczający traktowali go z niezmiernym szacunkiem.
Beniowski, który się już był trochę po ljukejsku nauczył, pozdrowił go uprzejmie, mówiąc:
— Tho!...
Uśmiechnął się na to nieznajomy, głowy nachylił, przeżegnał się, poczem, ująwszy Beniowskiego za rękę, rzekł niespodzianie po portugalsku:
— Panie, jestem Tonkińczykiem; przybyłem z ojcem Ignacym na tę wyspę; po jego śmierci stałem się naczelnikiem tutejszego plemienia!...
— Ach, tak!... Jakże to dobrze, że będziemy mogli się nareszcie z panem porozumieć i wyrazić mu naszą wdzięczność za okazaną gościnność!...
— Czyż mogliśmy was przyjąć inaczej?... Czyż nie jesteście braćmi naszymi chrześcijanami?... Odwiedzają nas jeno poganie, Chińczycy i Japończycy!... Wyście pierwsi nie ominęli wysp naszych!... A przecie dużo widzimy okrętów chrześcijańskich, przepływających woddali...
— Skądże pan wiesz, jakiej narodowości są przepływający mimo żeglarze?...
— Ojciec Ignacy nauczył mię poznawać bandery... O, to był wielki człowiek, który wszystko umiał!... Nieraz opłakujemy śmierć jego!... Może chciałbyś odwiedzić jego grobowiec?...
— Bardzo chętnie!... — odrzekł Beniowski. — Czy nie pojedziemy razem?... I czy to zaraz?
— O, nie! Muszę być obecny dziś na radzie starców, gdyż choć jestem naczelnikiem, nic bez ich pozwolenia robić nie mogę!... Ale dam ci trzech znakomitych wyspiarzy na przewodników...
Skwapliwie zgodził się na propozycję Beniowski, ciekawy poznania bliższego tego tak dziwnego a wielce sympatycznego ludu. Wziął z sobą Panowa, Baturina, Kuźniecowa i, siadłszy do szalupy, przeprawił się przez zatokę na drugi brzeg, gdzie spotkało go około 50 osób płci obojga biało ubranych i wołających głosem tkliwym:
— Ilo Dzigniaro!... (Przyjacielu Ignacy!)
Następnie przewodnicy wprowadzili przybyłych do ogrodu, w którym spotkali starca, zbierającego kwiaty i rośliny. Zaprosił ich zaraz do małej, pięknie zbudowanej chałupki, gdzie poczęstował gorzką herbatą. Dowiedziawszy się o celu ich podróży, powiódł zaraz gości na obszerną dolinę doskonale uprawną, zasadzoną rozmaitemi roślinami i trzciną cukrową.
Wśród doliny wznosił się niewielki czworograniasty domek z rogami zawiniętemi po chińsku; w nim był ołtarz z krucyfiksem. Nad ołtarzem wisiał obraz Najświętszej Panny, ale tak źle malowany, iż ledwie po koronie i miesiącu pod nogami można było poznać wyobrażenie Matki Boskiej chrześcijańskiej. Oblicze miała ciemne, oczy skośne, a rysy całkiem miejscowych wyspiarek.
Podróżnicy oddali cześć należną miejscu, a wtedy wskazano im dwie urny z popiołami ojca Dzigniarego. Na jednej widniały litery łacińskie i jakoweś wiersze, ale tak już zatarte, że odczytać ich nie było sposobu.
Cała wizyta odbyła się w milczeniu z powodu nieznajomości języka; krajowcy jednak szli gromadą za cudzoziemcami i pilnie baczyli na najmniejszy ich ruch, robiąc szeptem między sobą rozmaite uwagi.
— Ani przypuszczałem, że to tak urodzajny i pięknie zagospodarowany kraj!... — rzekł Baturin, gdy znowu wsiedli do szalupy.
— Istotnie, wcale tego wnioskować niepodobna z piasków i skał bliskich naszego obozowiska... — zgodził się Kuzniecow.
— Zato tu wszędzie dostęp morski bardzo utrudniony, sądząc z miałkości wody i mnogości ławic... Wszędzie bywa odwrotnie, ludność skupia się u portów. Tu zdala od nich! To daje do myślenia... Lud ten nie ma pewnie dość siły do obrony od morskich korsarzy!... — zauważył Beniowski.
— Na pewno tak!... Nie spostrzegłem wcale u nich oręża!... — wtrącił Kuzniecow.
— Mają zapewne, ale ukryty... Chytrość jest obroną słabych... — dorzucił Panów.
— Tak, tak!... Trzeba będzie zwiedzić głąb wyspy!...
— Nie zaraz, nie zaraz!... I nie mówcie nikomu, coście widzieli, gdyż wśród naszych ludzi zaraz obudzi to rozmaite chęci, które nas wszystkich mogą doprowadzić do zguby... — zakończył rozmowę Beniowski.
Za chwilę byli w obozie, i Beniowski z przyjemnością stwierdził, iż okręt łatwo naprawiony zostanie. Część cieślów zajęła się też robieniem nowych pomp zamiast zużytych starych. Przy raporcie doniósł Czurin, że wierzchołek masztu wielkiego jest strzaskany, zatem potrzeba koniecznie poszukać w pobliskich lasach odpowiedniej sztuki na nowy.
— Nie pali się, poprosimy wyspiarzy!... — odrzekł sucho Beniowski, a widząc wielkie wśród załogi niezadowolenie, kazał wydać ze składów kilkanaście sztuk materyj jedwabnych i bawełnianych, aby sobie wszyscy uszyli jednakowe pludry i koszule, bardziej odpowiednie dla tutejszego gorącego klimatu.
Do wieczora zajęci byli szyciem, krajaniem, przymierzaniem, przeplatając robotę wesołym śmiechem i baraszkowaniem. Późno w nocy, gdy już obóz spoczywał we śnie, wśliznął się do chatki Beniowskiego Winblath i prosił o przebaczenie, iż pomimo zakazu udał się na zwiedzenie przyległych obozowi okolic w towarzystwie jednego krajowca, umiejącego parę słów po portugalsku. Widział porządnie zabudowane wioski w prześlicznem położeniu, pola pokryte obfitemi zbożami, a drzewa gęstym owocem. Oprócz pomarańcz, cytryn, kokosów, bananów, winogradu, arbuzów, melonów, patatów, ryżu, prosa, grochu, kukurydzy i innych, widział w pięknie utrzymanych plantacjach trzcinę cukrową, tytoń, bawełnę i... ule z pszczołami.
Zwiedził takoż zakład garncarski i dystylarnię, gdzie rozmaite pędzono likwory. Twierdził, że rękodzieła bardzo są wśród wyspiarzy rozwinięte, że niewiasty tkają po domach materje jedwabne oraz bawełniane, a dużo mężczyzn prócz rolnictwa trudni się rzemiosłami, tak że wyspy łatwo same mogą opędzać wszystkie swoje potrzeby.
— Co, czy nie założyć nam tutaj swojej osady?... Jak uważasz?... — spytał zamyślonego Beniowskiego.
— Przedewszystkiem, jakiem prawem naruszyłeś mój rozkaz!?... Jeżeli myślisz, że cię broni stara ze mną przyjaźń, to się mylisz. Musiałbym cię ukarać, skoroby się wydało... Dlatego nie chwal się z tem, coś widział, a jutro sam to wszystko obaczę i rozważę!
Był pewny, że tak jest, i długo w bezsenności bił się z myślami oraz własną pokusą, aby zostać na tych wyspach błogosławionych i dać wypoczynek strudzonej duszy i ciału...
Ale w takim razie wniwecz obracały się jego wszystkie wymarzone plany! Zostanie takim, jak ten portugalski wychodzień... Może trochę śmielszym, trochę rzutniejszym, posiadającym więcej wiedzy i powagi, które zresztą nie są tu wcale potrzebne!... — Ten Tonkińczyk w gruncie rzeczy zupełnie jest na swojem miejscu!... — powiedział sobie szczerze. — Nie, tyle rzeczy dźwignąć, tyle przeszkód pokonać poto, aby w jakimś głuchym, morskim ostępie sadzić ryż i trzcinę cukrową!... Śmieszny rezultat!... Dla tego nie warto było palić Bolszej i mordować nawet nicponiów kozaków!... Zresztą to przedsięwzięcie nie powiodłoby się... Moi wałkonie, pijacy i hultaje nie długo smakowaliby w tutejszej cnocie i... nie przysporzyliby jej... Rychło pokłóciliby się między sobą, z mieszkańcami, z naczelnikami, z dostojnymi starcami... Zaczęłyby się burdy i bijatyki, jak na okręcie! Koniec końców krajowcy wypędziliby nas wszystkich... Zresztą wyczuwam, że są tu jeszcze jakieś trudności, które ten metys przede mną ukrywa. Niepodobna, aby wysp tych wcale nie znały ludy tak żeglarskie, jak Holendrzy, ani tak niedalekie stąd, jak Chińczycy i Japończycy!... Coś w tem jest, że on się tej znajomości tak uparcie wypiera!... Ha, zobaczymy!
Przed południem wraz z Kuzniecowem i Winblathem zwiedził głąb wyspy i przekonał się, że Szwed mówił prawdę. Widział liczne kwitnące wioski z ludnością spokojną, łagodną i pracowitą. Wszędzie już wiedziano o nim i witano go okrzykami: „Hisos Chrystos“ oraz znakiem krzyża.
Zaraz po obiedzie zjawił się Tonkińczyk.
— Słyszałem, że zwiedzałeś naszą wyspę!... Jakże ci się podobała?... — spytał uprzejmie.
— O, myślę, że poddani twoi należą do najszczęśliwszych ludzi na ziemi!... Mają wszystko, o czem dusza zamarzy: żyzną glebę, zdrowy klimat i błogi spokój... Powinni prosić Boga, aby do nieskończoności przedłużył twoje panowanie! Przypuszczam, że równie zadowolony ty z nich jesteś; wydali mi się pobożni, spokojni, posłuszni i pilni w spełnianiu swych obowiązków...
Tonkińczyk ujął w wypieszczone palce rzadką swą bródkę.
— Zapewne, zapewne, są dość pobożni i posłuszni. Staraliśmy się o to z ojcem Ignacym... Niemało to nas kosztowało trudu, ale... nie mogę się skarżyć!... Są posłuszni!... Cała rzecz, aby w tem ich nadal utrzymać... Gdyż szatan jest również nieśmiertelny, jak Bóg, i przyczajony czyha nieustannie na słabość grzesznika... Ludzie wszędzie są ludźmi!... I tu są rozmaici... Przytarł im błogosławiony ojciec Ignacy rogów, ugięli się pozornie i spokornieli, ale... są! Wiemy o tem dobrze!... Po lasach spotykamy nieraz niewiadomo przez kogo wznoszone ołtarze z obrzydliwemi bałwanami, wśród których jakby na pośmiewisko umieszczają krzyż... Niszczymy te sprośne świątynie, szukamy starannie ich czcicieli, ale ze smutkiem wyznać muszę, że, pomimo wielkich kar, konfiskaty majątku i wypędzania z wysp winowajców, a nawet kary śmierci... znowu powstają, a nawet mnożą się!... Brak bardzo ojca Ignacego z jego twardą ręką... On śmiał, on miał urok, on był biały... A co ja — ja jestem, jak oni... — roześmiał się i bródkę pogładził.
— Zawsze... masz więcej od nich wiedzy... oraz masz oparcie w twojem kapłaństwie!
Tonkińczyk spoważniał.
— Rada starców nie uznaje tego... Po śmierci ojca Ignacego zmusili mię... wziąć małżonkę!... Jestem teraz przywódcą siły zbrojnej, ale... mieszkańcy tutejsi niezbyt wojowniczego są ducha... Wojska niema... Każdy żonaty ma dzidę i tarczę i na zawołanie musi się zjawiać na placu... Ale może się i nie zjawić, a wtedy co?... Dlatego ucieszyłem się bardzo, kiedyście przybyli i wykazali tyle pobożności!... Przeciwnie, Japończycy nienawidzą krzyża.
— Więc lądują tu czasami?
— O tak!... Niekiedy, ale nie mają armat i broni palnej... Gdybyście zgodzili się tu zostać...
— Dziękujemy bardzo!... Radzi bylibyśmy bardzo to uczynić, gdyż cnoty wasze i ludu waszego zdumiewają nas... ale mamy też swoje interesy... W dodatku, co powiedzą wasi starcy...
— O, wśród nich w każdym razie mamy jeszcze po swej stronie większość... Ojciec Ignacy zwolna wszystkie miejsca obsadził pobożnymi ludźmi... Już ja z nimi mówiłem i oni tu zaraz przyjdą... Następnie... Rozumiem, że z poganami... Ale... Dlaczego wzbraniasz ludziom twojej załogi obcowania z tutejszymi wyznawcami Chrystusa?...
— Wśród moich majtków jest dużo nieokrzesanych osobników. Długa ich na okręcie wstrzemięźliwość mogłaby pchnąć niektórych do nadużyć względem waszych białogłów!...
Wąskie oczki Tonkińczyka błysnęły wesoło.
— Ha, ha... Jakże się mylisz, jakże głęboko się mylisz. Tu przedtem wcale nie było małżeństwa, boska panowała obraza... Żyli gromada z gromadą, mając wspólne dzieci i wspólne żony... Z wielkim trudem udało nam się wyrobić to, że niewiasty po błogosławieństwie kościoła przestają grzeszyć z innymi... Wielką uzyskaliśmy zato u wielu mężów wdzięczność... Ale nad dziewczętami do tej pory władzy nie mamy, uprawiają więc nierząd, jak w Niniwie i Babilonie, a ojcowie nie przeciwią się temu, owszem pochwalają, gdyż korzystają z pomocy oblubieńców swych dziewcząt w polu przy robotach, wzorem patrjarchy Labana!... Dlatego i ojciec Ignacy nie opierał się temu bardzo...
Gdy tak rozmawiali, dano znać, że przybyło kilkudziesięciu poważnych wyspiarzy i żądają przyjęcia przez Beniowskiego. Tonkińczyk mrugnął mu porozumiewająco i usiadł na uboczu; Beniowski wyszedł naprzeciw gości, prosił ich do chaty i kazał podać herbatę i ciastka japońskie.
Po długich ceremonjalnych pozdrowieniach i wynurzeniach przybyli wyłuszczyli nareszcie przy pomocy Tonkińczyka, że przyszli prosić Beniowskiego, aby wraz z całą załogą zamieszkał u nich na wieczne czasy, że dadzą im grunta w odpowiedniej ilości najlepsze, pobudują chaty piękne, nauczą uprawy tutejszych zbóż i pielęgnowania drzew owocowych, że wreszcie każdy będzie mógł sobie wybrać żonę wśród ich córek bez żadnego okupu.
Z pewnym niepokojem spojrzał Beniowski na swoich majtków, przysłuchujących się u drzwi obradom. Choć te odbywały się po portugalsku i ljukejsku, wydało mu się jednak z ich twarzy i szeptów, że domyślają się czegoś, że być może powiadomiono ich wcześniej o wszystkiem. Odrzekł więc z wielką oględnością, że żadną miarą przed dwoma laty nie jest w stanie założyć jakiejkolwiek osady, że wprzód musi koniecznie powrócić do Europy, aby załatwić swoje i załogi interesy, pożegnać przyjaciół, zabrać familję i pozwolić to uczynić swym towarzyszom.
— Będziemy Boga błagać bez ustanku, by pomyślnością uwieńczył twą podróż i jak najprędzej nam ciebie powrócił!... — odrzekli po dłuższem milczeniu wyspiarze. — Może zostawisz nam choć część swojej załogi!?...
— Tego nie wiem!... To zależy od ogólnego postanowienia, gdyż i my mamy swoją radę!... — odrzekł Beniowski z uśmiechem.
— W takim razie pozwól im, aby zapoznali się z nami!... — prosili go dalej krajowcy.
Wymawiał się Beniowski strachem, żeby nie wynikły wskutek nieznajomości języka jakie nieporozumienia i nie zepsuły przyjacielskich z tubylcami stosunków; lecz żywe zaprzeczenia Tonkińczyka, podtrzymywane przez całą delegację, oraz chmurność twarzy własnej jego załogi, zmusiły go do ustąpienia. Wziąwszy uroczyste przyrzeczenie od wyspiarzy, że w razie najmniejszego zatargu nie będą sobie sami wymierzali sprawiedliwości, lecz rzecz poddadzą pod jego, Beniowskiego, sąd i rozwagę, z drugiej strony zapowiedziawszy załodze, że najmniejsze wykroczenie surowo będzie karane, pozwolił majtkom skorzystać z zaproszenia, pod warunkiem, iż zawsze w obozie pozostanie trzecia część ekwipażu dla strzeżenia towarów i sprzętów, oraz ukończenia robót okrętowych.
Tejże nocy zwolniona część, zdawszy broń i narzędzia do cekhauzu, rozbiegła się wśród żartów i śmiechów po okolicznych wioskach, uprowadzona przez dziewczęta i starsze kobiety, które się nagle tłumnie w obozie zjawiły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.