Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Pierwsze podarki ślubne
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.
Pierwsze podarki ślubne.

Wielki dzień w rodzinie Kondelików zbliżał się szybko; chylił się już ku końcowi tydzień przedostatni. Pani Kondelikowa pamiętała o wszystkiem, nawet o tem, aby się goście weselni po zabawie dobrze wyspali. Ślub Wejwary naznaczono na sobotę, na dzień świętej Elżbiety, imieniny pani Kondelikowej. Zawiadomienia, nad których stylizacyą pracował Wejwara z całem skupieniem, już rozesłano, już zaproszono gości na wesele, już miał ksiądz tej niedzieli narzeczonego z narzeczoną po raz trzeci zrzucić z kazalnicy.
U Kondelika roboty malarskie dawno były dokończone, przynajmniej te główniejsze, a teraz się tylko dorabiało resztę. Mistrz Kondelik nazywał to pogardliwie „plewami“, drobiazgi pozostawiał zupełnie swojemu majstrowi, a sam poświęcił swój czas narzeczonym.
— Nareszcie tatko się ruszył — zauważyła pani Kondelikowa widząc, że małżonek okazuje większe zajęcie, niż przedtem. — Dowcipkował ciągle, zbywał śmiechem, a teraz dopiero zobaczy, że trzeba robić.
W słowach pani Kondelikowej tkwiła myśl ukryta, pan Kondelik bowiem szczególniej w ostatnich dniach dopuszczał się różnych małych złośliwości, do których okazyę dawała mu owa fatalna pomyłka pani Kondelikowej z koszulami ślubnemi. Codzień wspominał o tem, za każdym razem z innym docinkiem, a najbardziej gniewało panią, że nie krępował się wcale obecnością Wejwary.
— Staruszku — mawiała kwaśno — tobieby się to nie wydarzyło, ty jesteś nieomylny, jak papież. Na moje kłopoty spoglądasz z góry, jak z obłoków, i cieszyłbyś się niezmiernie, gdyby mnie spotkał jaki ważny wypadek. Takimi jesteście wszyscy mężczyzni, daj Boże, aby pod tym względem nie był Wejwara do innych podobny, a wierzę mocno, że nie będzie.
Odwróciła się nasrożona i nieraz przez cały wieczór nie odezwała się do męża.
Ale pan Kondelik „pracował”. Co dzień bywał w mieazkaniu przyszłych małżonków na Winohradach, spędzał tam całe godziny i ciągle coś „ulepszał.” Wbijać różne gwoździe i haczyki, wkręcać szrubki i kółeczka do drzwi, do okien, do wentylatorów, to było ulubione zajęcie. Co dzień chwalił się nową jakąś zdobyczą, to zawiadamiał Wejwarę, że mu przymocował do drzwi patentowany łańcuch, aby mu się nikt nie zakradł do mieszkania, nawet gdy się przez zapomnienie na klucz nie zamknie; to przyprowadził mechanika i kazał urządzić dzwonki elektryczne.
W to wszystko, co widział podczas malowania u ludzi, chciał zaopatrzyć Wejwarę. Nie jedna próba mu się nie udała, ale takiemi niepowodzeniami nie chlubił się naturalnie.
Co chwila biegł na probostwo lub do zakrystyana, dokąd nie było daleko.
— Dziś mnie znów rozgniewali — oznajmił wieczorem, gdy przyszedł Wejwara. — Byłem się rozmówić względem powleczenia klęcznika i kobierca na schody i co pan sądzi, ile też chce zakrystyan za aksamitny pokrowiec na klęcznik? Dwanaście reńskich! Dwanaście reńskich! Odpowiedziałem mu, że dwanaście reńskich nie dam, ale aksamitny pokrowiec chcę mieć bądź co bądź, a około klęcznika musi być kobierzec, aby się nikt nie zaziębił.
— Słuchaj, staruszku — mówiła za każdym razem pani Kondelikowa — obyś tylko czego nie popsuł. Pamiętaj, że wyprawiamy tylko jedno wesele. Z kościołem nie wypada się targować. Idzie mi także o ludzkie języki, pragnęłabym, ażeby ślub wypadł porządnie. Drogą przez kościół pójdzie Pepcia tylko raz i nie więcej...
— No, no, tylko raz! A gdyby Wejwara umarł, to poszłaby po raz drugi!
— Kondeliku — zawołała karcącym głosem — nie bluźnij! pozostaw mnie, postaram się o wszystko.
— Aha! — mówił mistrz Kondelik — ty chcesz mieć sama zasługę, a potem zrobi się znów coś takiego, jak z temi koszulami...
Ze względu na Wejwarę, starała się zapanować nad sobą, rzekła więc tylko:
— Poczekaj, jeszcze my z ciebie śmiać się będziemy.
I rzeczywiście tak się stało.
W sobotę, właśnie na tydzień przed weselem, przyszedł mistrz w południe do domu wybornie usposobiony, a po zupie, gdy Pepcia poszła do kuchni po mięso, zatarł ręce i patrząc jak zwycięzca na żonę, pochwalił się:
— Poczekaj, Betty, zobaczysz. Dziś kupiłem coś dla tych młodych...
— Co takiego? — zapytała pani i położyła łyżkę.
— No, zobaczysz! Zaraz tu przyniosą.
— Co znów, na Boga! przyniosą! Musi to być coś dużego...
— Eee, nie jest to duże, ale trzeba się ostrożnie obchodzić, i ładne jest także.
Pani Kondelikowa nie mogła nawet jeść w niecierpliwem oczekiwaniu.
Doczekała się przecie. O godzinie 2-ej weszło dwóch posłańców z jakiemiś dużemi przedmiotami, starannie opakowanemi, i kładli je ostrożnie na stole.
— Cóż to niesiecie? — spytała zaaferowana pani.
— Lampy, proszę pani.
Mistrz drzemał na kanapie w sypialni, a pani nie czekając aż się przebudzi, wyjmowała z papierów lampy.
Majolikowe spody, klosze z mieniącego się wszystkiemi barwami szkła, lampy wielkie, na metr wysokie. Można było oczy wypatrzeć.
Pepcia je obskakiwała, dziwiła się, cieszyła, coraz nowe piękności na niech znajdując, ale pani Kondelikowa nie radowała się wcale.
— Gdybyż tatko choć słówkiem napomknął — rzekła poważnie.
— Mamusiu — przecież są ładne!...
— Ładne, to prawda, ale ile kosztowały pieniędzy — i napróżno, napróżno.
— Dlaczego napróżno? — zabrzmiał nizko bas pana Kondelika, który się przebudził i stał na progu.
— Dlaczego, Kondeliku? Po cóż tam mają gaz w całem mieszkaniu, co? I w przedpokoju i w kuchni — wszędzie!
— U was, kobiet, są długie włosy, ale rozum... Gaz! Owszem, jest gaz, ale w suficie. A cóż będzie, gdy Wejwara zapragnie pisać przy stole obok okna, jakże tam sobie ten żyrandol przeniesie? A cóż, gdy Pepcia będzie chciała szyć przy swoim stoliku? Czem sobie poświeci? A cóż, gdyby się stało coś w gazowni i w całem mieście zgasło światło, czem będą świecili? W każdym domu musi być jakaś lampa i dlategom je kupił. Ale, że to ty nie kupiłaś, więc źle. Ale ja pamiętałem i to Wejwarę ucieszy.
— Mnie nie cieszy Kondeliku. Nie mówię, że nie powinni mieć lamp, ale przecież lampy kupuje sobie każda pani dopiero po weselu.
— Dlaczegóż to?
— Dlaczego? — pomyślała przez chwilę, czy ma rzec, dlaczego, ale przez ostrożność nie rzekła tego, by się nie przegadać. Odpowiedziała więc tylko: — No, zobaczysz.
O ile mistrz Kondelik cieszył się przedtem na zrobienie niespodzianki, o tyle teraz byłby najchętniej lampy wyrzucił za okno. Jakież te kobiety wstrętne, a on dał trzydzieści reńskich!
Zaraz po kawie wyszedł na spacer.
Wieczorem powrócił jednocześnie z Wejwarą, z którym się spotkał przed domem.
Wszedłszy do kuchni, o mało nie upadł, dzięki ogromnej pace, która stała obok drzwi.
— Co to jest do dyabła? — zapytał się gniewny.
— To przysłał pan budowniczy Beczka — oznajmiała pani Kondelikowa — Oto jego karta wizytowa.
Pan Kondelik porwał kartę i czytał:
— „Proszę, aby panna narzeczona przyjęła małą pamiątkę do młodego domostwa”.
— Co też tam jest w tej pace — zastanawiał się Kondelik. — Poczekaj pan, Wejwaro, znajdę dłuto i obcęgi, pomożesz mi pan, zobaczymy zaraz...
— Daj spokój, staruszku, zrobi się po kolacyi. Ostygłaby nam!
Mistrz Kondelik jadł łapczywie, aby się jaknajprędzej zabrać do otworzenia paki. Ogromnie był ciekawy, co przysyła stary jego znajomy i przyjaciel Beczka, którego wszystkie domy, jakie przez lat dwadzieścia wybudował, były wymalowane przez Kondelika. Ledwie też odłożył widelec, zabrał się do dzieła. Na wierzchu paki wymalowana była butelka na znak, że wewnątrz jest coś kruchego.
— Pewnie jakiś garnitur szklany, lub serwis — odgadywał mistrz, wyciągając ostrożnie gwoździe.
Nareszcie oderwał wieko i zaczął wyrzucać siano, którem przedmioty w pace były obłożone. Wejwara odbierał z rąk Kondelika rzeczy i pozbawiał je opakowania papierowego. Pepcia pochylała się nad paką, pełna ciekawości, pani Kondelikowa stała nad nimi wyprostowana, z założonemi rękoma, jak wieszczka. Coś przeczuwała.
Z siana, z trocin, z bibuły i z grubego papieru wynurzyły się części dwu — dużych, bogatych lamp naftowych.
Wejwara ustawiał je powoli na stole, składał i zakręcał, mistrz Kondelik, nie mówiąc nic, pchał znów siano w pustą pakę, a gdy się wyprostował, patrzył na lampy uparcie, nie wiedząc, coby rzec.
— Patrzcie, patrzcie — wtrąciła pani Kondelikowa — lampy! I ładne lampy. Które też są ładniejsze...
Poszła do sypialni i powróciła z jedną z tych, które przed południem kupił mistrz Kondelik. Postawiła ją obok lamp pana Beczki i patrzyła z uwagą.
— Będziecie mieli ładne lampy, Wejwaro — rzekła zupełnie dobrodusznie, ale w duchu się uśmiechała. — Te oto kupił wam tatko rano. Będziecie mieli czem świecić. Gaz macie tam także — oj będzie światła...
Mistrz Kondelik nie mówił nic, ale czuł, jak go droga małżonka kole temi dobrodusznemi słowy. Zdawało mu się, że już pojmuje słowa swej połowicy; „lampy kupuje sobie każda pani dopiero po weselu”.
A pani Kondelikowa, jakby odgadując, o czem myśli małżonek, potakiwała głośno:
— Tak, staruszku! Widzisz, dlategom ci mówiła w południe, teraz mają dwie pary...
— Już trzy, mamusiu — rzekł pocichu Wejwara.
— Jakto, Franciszku?
— Koledzy w biurze także mi dziś podarowali parę lamp naftowych, posłali mi je do mieszkania.
— A cóż to, czy szkuta się rozbiła z lampami — krzyknął mistrz.
— A widzisz, staruszku — objaśniła pani — jeszcze nigdy nie widziałam wesela, aby narzeczona nie otrzymała kilku lamp. Gdy kto nie wie, co posłać, kupuje lampę. Wszystkim nowożeńcom dają lampy! zwykle po jednej, a naszym dzieciom odrazu po dwie. Gdyby to jeszcze były lampy do kuchni, do piwnicy, pożyteczne, ale kupiłeś kandelabry, któremi się nie świeci, które się stawia na komody, na szafy, wszędzie przeszkadzają i są do niczego...
Mówiła to dobrodusznie, bez wyrzutu, wystarczało jej, że postawiła na swojem i że tryumfowała nad małżonkiem. Cieszyło ją nawet, że i on coś spłatał. To jest znów ze strony tatki pendent do tych koszul ślubnych.
— Nie sądźcie, że to już koniec — dodała — nadeślą jeszcze kilka, wiem o tem z góry — i zwracając się do Pepci pouczała:
— Te lampy stanąć muszą na miejscu najwidoczniejszem, ażeby ofiarodawcy widzieli, gdyby do nas który z nich wypadkiem przyszedł; ale po weselu zapakujesz je ładnie, aby się nie zakurzyły, i gdy która z twoich przyjaciółek będzie wychodziła za mąż, poślesz jej parę lamp... Inaczej mielibyście niby filię Ditmara. A jakąś lampkę do kuchni i do piwnicy tatko ci jeszcze kupi.
Mistrz Kondelik wziął szklankę i napił się z głębi; radość, której się spodziewał z nowych lamp, piekielnie mu się popsuła. Wejwara mówił przez cały wieczór uspakajająco:
— W każdym razie będziemy mieli wyborną dekoracyę w mieszkaniu.
— Macie jej dosyć, Franciszku — zauważyła pani Kondelikowa, jakby nigdy nic — będziecie mogli oczy zadowolić do sytości.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.