Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Ślubna koszula
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
Ślubna koszula.

Po wieczorku „na pożegnanie ze stanem panieńskim” przebudziła się Pepcia jak ptaszę, świeża, żywa, i jęła przygotowywać śniadanie. Zły humor przed północny dawno wywietrzał z głowy, a teraz, nalewając z maszynki kawę, ze wszystkiego się tylko śmiała. Ba, kiedy pomyślała o Wejwarze, siedzącym tam w pokoiku stróża w kącie, w czamarze, kamizelce, w białym krawacie, w lakierkach, w białych rękawiczkach, ale także i w białych spodniach, nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem, pomimo tego, że po kuchni kręciła się Kasia w perkalowej spódniczce i w szurgających trepkach, rozdeptanych w sposób bajeczny i ziewała przytem jak lew.
Nad pierwszym i drugim wybuchem śmiechu Pepci nie zastanawiała się Kasia. Była zła, że jej kazano wstać. Nie pojmowała, dlaczego panienka, powróciwszy dopiero po czwartej rano z balu, uciekła już z łóżka i dlaczego jest w tak dobrym humorze. Ona, Kasia, poleżałaby sobie po tańcu aż do południa. Panienkom zawsze lepiej na świecie! Nie napracują się myciem garnków, szorowaniem podłogi, noszeniem węgla z piwnicy!
Ale gdy Pepcia chychotała się już poraz trzeci, podrażniło to ciekawość Kasi. Musi w tem być coś ogromnie zabawnego! I zamknąwszy właśnie usta po przedpotopowem ziewnięciu, otwarła je znowu, ażeby zapytać o powody śmiechu.
Pepcia spojrzała na służącą, a widząc jej zaspaną twarz, potargane, pierzem przeplatane włosy i głupio ciekawy wyraz oczu, a przypominając sobie równocześnie Wejwarę w kłopotliwem położeniu, wybuchnęła głośnym, nietłumionym już śmiechem.
— Jakże ty wyglądasz, Kasiu!
— No, wyglądami — odrzekła mrukliwie służąca. — Nie byłam na balu, a gdybym była, tobym spała jeszcze. Z czego się panienka śmieje?
Pepcia nie odpowiedziała. Patrzyła na Kasię i śmiała się w dalszym ciągu.
— Z czego się panienka śmieje? — wdzięczyła się Kasia, pociągając Pepcię spracowaną prawicą za rękaw bluzki. — Niech mi panienka powie!
— Teraz nie, Kasiu — odparła Pepcia, starając się być poważną. — Po weselu ci powiem.
— Hm, po weselu — zakręciła Kasia nosem — wtedy panienka zapomni!...
Ale nie wydobyła z panienki tajemnicy, rzekła też kwaśno:
— Panienka jest dla mnie niedobra, a jednak służyć będę panience aż do ołtarza!
— Byle tylko nie do grobu — zaśmiała się Pepcia i nalała nową łyżkę wody na kawę.
Około godziny ósmej skrzypnęło łóżko pani Kondelikowej i odezwało się przeciągłe ziewnięcie, które przebudziło mistrza Kondelika.
— Że też nie śpisz, stara! — rzekł gniewnie. Wy, kobiety, jesteście jak zające. Do rana na balu, a potem śpią z otwartemi oczyma. Dziś mogłabyś dać pokój z tem rannem wstawaniem.
— Leż, staruszku, leż, ale ja już muszę wstać. Ładnieby tu wyglądało, muszę sprzątnąć.
— Dla kogo znowu? — mruknął mistrz.
— A gdyby kto przyszedł? Wiesz dobrze, że się teraz ciągle ktoś kręci, głównie w niedzielę.
— Już ja z wami poraz drugi na bal nie pójdę! — sapnął mistrz.
— Naturalnie, że nie pójdziesz, staruszku, to było poraz ostatni. A kto tu zaczął pić piwo, kiedym chciała iść do domu?
— Bodajże cię, kobieto! Byłbym was przywiózł w ładnych humorach po tem przebieraniu się Wejwary! Ładnąby miał niedzielę.
— Cicho, cicho, staruszku, i lulaj. Trzeba rozdzielić śniadanie, Pepcia już dawno na nogach.
Mistrz Kondelik nie odpowiedział, obrócił się, zarył głową w pierzynę i starał się usnąć powtórnie. Niestety! już mu się to nie powiodło. Męczył się pół godziny, potem zaklął strasznie, powstał i czynił przygotowania do golenia.
Damy zjadły śniadanie, przewietrzyły jadalnię i napaliły w piecach.
Około dziewiątej, gdy pan Kondelik nie zdążył się jeszcze ogolić, w kuchni odezwał się dzwonek.
— Proszę, pan Wejwara się kłania... — i posłaniec wtykał Kasi liścik.
— Panienko, list! — anonsowała Kasia.
Pepcia zarumieniła się, jak mak.
Liścik?
Co to znaczy?
— Poczekajcie, poczekajcie!
I śpieszyła z biletem do pokoju. Rozerwała pośpiesznie kopertę i czytała:

„Najdroższa Pepciu! Kochane serduszko!
Proszę się na mnie nie gniewać, że zaraz rano niepokoję Panią, ale czuję potrzebę wyspowiadania się i piszę zaraz po powrocie od Karafiatów. Proszę mi wierzyć, serduszko moje, że jestem cały zmiażdżony jeszcze wypadkiem, który mnie spotkał niezasłużenie jedynie przez dobre serce. Dopiero po powrocie do domu odtworzyłem sobie w umyśle wszystko i wstydzę się, ogromnie się wstydzę. Sądzę, że się Pani gniewa, a jeszcze więcej mamusia Pani. I dlatego, że się tak bardzo wstydzę, kochanie moje, proszę Panią, aby mnie Pani usprawiedliwiła, że do państwa jutro, to jest właściwie dziś, w niedzielę, nie przyjdę. Spaliłbym się chyba ze wstydu, pragnę zatem, aby ta rzecz trochę poszła w zapomnienie. Hawrda jest moim starym przyjacielem, chciałem mu przeto dopomódz, ażeby się z Amalką Myszkówną pogodził, ale nie myślałem, że mi tak długo każe czekać na siebie. Siedziałem, jak na rozpalonych węglach i zdaje mi się, żem się przeziębił. Dlatego proszę o przebaczenie, złoto moje, będę o Pani cały dzień myślał i pocichu rozpaczał.
Nieszczęśliwy
Wejwara.
Pepcia przeczytała i podała list mamusi.
— Patrz, mamo, co Wejwara pisze, musiałaś mu coś niemiłego powiedzieć.
Pani Kondelikowa pochwyciła list, przeczytała, jakby chodziło o śmiertelną przysięgę, odpowiedziała poważnie:
— Ja mu miałam coś powiedzieć? Ani słowa! Mój ty panie, dziwny też to człowiek. Ktoby się tam na niego gniewał? Na pana Hawrdę — owszem, ale na niego!...
— Co mam uczynić? — pytała Pepcia.
— Co uczynić? Napisz mu zaraz, aby przyszedł bez żadnych skrupułów, napisz, że już dawno zapomnieliśmy o przygodzie.
Pepcia usiadła i drżącą rękę napisała na niebieskim arkusiku papieru:

„Drogi Panie!
Bardzoby mnie Pan zasmucił, gdybyś nie przyszedł, i bardzoby Pan zasmucił mamusię. Jak mogło to Panu przyjść do głowy! Dzień taki piękny, pójdziemy na spacer, a co dotycze wczorajszego wypadku, to o niczem nie myślimy i bardzobym się gniewała, gdyby Pan nie przyszedł, a chorować Panu nie wolno. Hawrda jest narwanym człowiekiem, Amalka się na niego wcale nie gniewa, a gdyby nie był spłatał tego głupstwa, to wszystko byłoby bardzo pięknie.
Całując Pana pozostaję
Szczerze życzliwa
Pepa.
W kończeniu listów była Pepcia poniekąd słabą, ale o tem nie wiedziała nawet.
Pośpiesznie złożyła list, włożyła go w kopertę i już chciała zalepić, gdy zatrzymała ją matka:
— Poczekaj, dziewczyno! Posłaniec może wziąć z sobą pudełko, cała rzecz zupełnie inny wziąć może obrót. Wczoraj wieczorem opakowałam je ładnie. Dopisz mu o tem kilka słów.
Pani Kondelikowa pośpieszyła do sypialni na palcach, aby się małżonek nie zląkł i brzytwą nie zarżnął, i w okamgnieniu ukazała się z podługowatem pudłem, owiązanem czerwoną jedwabną wstążeczką.
— Są jakie stare gazety? — zapytała córkę.
Pepcia wyjęła gdzieś ze skrzyni duży arkusz papieru, i obie z trudem owinęły pudełko w papier, owiązując je szpagatem. Wyglądało to, jak ogromna, odrutowana babka, ale wiadomo, że damy są w „pakowaniu” wogóle niezręczne. Potem skoczyła Pepcia znów do stolika, obróciła kartę i na drugiej stronie dopisała:

„P. S. Drogi panie, posyłamy panu z mamusią zwykły dar, jako narzeczonemu i mamy nadzieję, że je pan w zdrowiu podrze i dobrze zużyje. Szyłam je sama, a tę wyszywaną także sama wyszywałam, i tę włoży pan do ślubu, ale napewno niech pan przyjdzie.
Szczerze życzliwa
...”
Zalepiła kopertę, pani Kondelikowa wziąwszy pakiet i liścik, szła do kuchni.
— Mój człowiecze — rzekła poważnie do posłańca — ten list i tę paczkę oddajcie panu Wejwarze, i powiedzcie, że się kłaniamy. Czy będzie jeszcze w domu?
— Będzie, proszę pani...
— A tu macie za drogę.
— To dzieciak skończony — mówiła pani Kondelikowa po odejściu służącego. — Ma teraz nauczkę, ażeby nic nikomu nie pożyczał. Nie można mu jednak tego wymawiać...
— Chyba, że tatko — wtrąciła z obawą Pepcia.
— Nic nie powie, nie bój się.
— Nieborak, pisał jeszcze w nocy, gdy zmęczony przyszedł do domu — litowała się Pepcia.
— Dzieciak, mówię ci, dzieciak! Ale to powinno cię cieszyć. Ma honor i nie jest lekkomyślny!
Pepcia miała jeszcze coś na sercu. Podeszła do matki i spytała się zaniepokojona:
— Moja mamusiu, czy rzeczywiście wszędzie jest taki zwyczaj, że się narzeczonemu posyła przed weselem koszulę? Mnie się to wydaje tak dziwnem...
Pani Kondelikowa spoważniała.
— Wszędzie, miłe dziecię, to jest w zwyczaju prawie w każdej rodzinie mieszczańskiej. Jest to zwyczaj starodawny, że narzeczony dostaje od narzeczonej zawsze koszule. Zwykle pół tuzina, a najmniej jednę, wyszywaną, i w tę się ubiera do ślubu. Kiedy moja mamusia wychodziła zamąż, posłała narzeczonemu pół tuzina koszul i gdym ja wychodziła zamąż, posłałam ich tatusiowi pół tuzina, i tak było we wszystkich pokoleniach. To jest zwyczaj staroczeski. Dawniej bywało jeszcze inaczej, narzeczone musiały same uprząść, dać tkaczowi, same bieliły, same szyły — tak mawiała moja babcia. W takich koszulach dożyje narzeczony długiego wieku. Teraz jest trochę inaczej, ktoby prządł? Powinny jednak być przynajmniej z domowego płótna, a Wejwarowe są. Nici, które zbyły po uszyciu, schowaj sobie dobrze, i niemi je reparuj. To odpędza choroby i mąż nie zapragnie nigdy innej, prócz żony.
Pepcia się od wróciła, dawno schowała pęk nici, tego nie zgubi.
Pani Kondelikowa spoglądała na córkę z macierzyńską czułością i mówiła łagodnie:
— Przy tej okazyi znowu ci dam przestrogę: szanuj sobie Wejwarę, będzie on dobrym mężem, nie myśl też potem, że my jesteśmy wszystkiem dla ciebie na świecie. Będziemy wiernie o was dbali, nigdy cię nie opuścimy, ale pierwszą osobą będzie dla ciebie małżonek. On jest jako ojciec, jako matka, po Bogu pierwszy. I nimbyś się do mnie wybrała z jaką skargą, dziesięć razy się namyśl, a potem milcz. Gdy sprawę załatwicie między sobą, nikt się o tem nie powinien dowiedzieć. Ja się do niczego nie będę mieszała: masz Pepcię, staraj się o nią. Tylko mu nigdy nic nie czyń na złość, Pepciu. Nic się tak łatwo nie znarowi, jak źrebię i mężczyzna.
— Ja wiem, mamusiu — odpowiedziała Pepcia, wyglądając oknem.
— Potem jeszcze ci powiem to, co powinnaś wiedzieć — dokończyła pani Kondelikowa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

U Kondelików było po obiedzie, Pepcia gotowała czarną kawę. Na wzór dziesięciny otrzymywał Wejwara filiżankę czarnej kawy, którą przynosiła Pepcia, i cygaro, które podawał mu pan Kondelik.
Dziś Wejwara długo nie przychodził, z czego zadowoloną się nawet czuła pani Kondelikowa, małżonek bowiem wysypiał się za wczorajszy wieczorek. Z drugiej jednak strony była ciekawa, co Wejwara powie na koszule, co na tę wyszywaną, nad którą sama Pepcia pracowała całe trzy tygodnie.
Nareszcie o trzeciej zadźwięczał dzwonek i nieśmiało wszedł Wejwara. Ach, nieśmiało! W straszliwęm zakłopotaniu, jak świadczyła jego twarz, niby krwią polana.
Nie przeoczył bowiem, że pierwsze spojrzenie Pepci padło na jego — spodnie. Wie, szelma, co się wczoraj stało.
Ukłonił się, pocałował w rękę matkę i córkę — i milczał.
— Jakże się panu spało, Franciszku? — zapytała pani i zaraz odpowiedziała sama:
— Dobrze, rozumie się. A oto, jaki ładny dzionek mamy, przejdziemy się, gdy tatko wstanie. Trochę sobie chrapnął. A ty, Pepciu, przynieś kawę — dla nas i dla tatusia, obudzimy go.
Ale nie trzeba było budzić mistrza. Może dzwonek, rozmowa w jadalni przebudziła go, dość, że mistrz wchodził do pokoju, za nim Pepcia wniosła filiżanki z kawą.
— Chodź, chodź, tatusiu — wołała pani Kondelikowa — i wypij kawę, a potem pójdziemy użyć jeszcze dnia.
Panowie popijali kawę, damy się ubierały na spacer. Gdy Kondelik podał Wejwarze cygaro i sam także zapalił, spojrzała nań małżonka.
— Staruszku, w tej koszuli nie możesz iść. Cały gors pogniotłeś sobie we śnie, a tu masz sos od obiadu — musisz wziąć inną.
— No, to wezmę inną — odparł mistrz monotonnie, i dopiwszy kawę, zniknął w sypialni.
Pepcia odnosiła filiżanki, matka wyszła za nią do kuchni.
— Co mówił Wejwara na koszule? — pytała z zaciekawieniem córkę.
— Nic, mamusiu, ani słowa...
— Może go posłaniec nie zastał w domu — pomyślała matka.
— Przecież przychodzi do domu zawsze po obiedzie — rzekła Pepcia.
— To prawda — rzekła pani, jakby do siebie.
— On jest jakiś stropiony — zauważyła Pepcia.
— To ten nieszczęśliwy dzień wczorajszy — dodała matka. — Zapytaj go się sama wprost.
Pepcia powróciła do pokoju; Wejwara przeglądał album. Znał wszystkie te twarze już na pamięć, ale kiedy nie wiedział, co robić, przyglądał się zawsze galeryi rodzinnej.
— Byłbyś pan nas dopiero urządził, gdybyś był nie przyszedł — przemówiła doń Pepcia. — Czy zastał pana posłaniec jeszcze w domu?
— Tak, Pepciu...
— Doręczył naszą odpowiedź?
— Tak, Pepciu.
— Doręczył panu... także... cośmy... posłały? — ciągnęła Pepcia powoli.
— Tak, Pepciu — odpowiedział monotonnie Wejwara i musiał odkaszlnąć, tak go ściskało w gardle.
— Nie gniewał się pan?
— Dlaczegobym się miał gniewać, Pepciu?
— Wie pan, mamusia mówi, że to taki stary zwyczaj rodzinny...
— Ja także myślałem, że to jakiś stary zwyczaj...
— Aby pan długo żył.
— Tak, Pepciu...
— A tę najładniejszą włoży pan sobie do ślubu...
Wejwara nie odpowiedział zaraz, ale dopiero odkaszlnąwszy rzekł:
— To jest, Pepciu droga, jeśli tak trzeba, wezmę ją, ale sądzę, że będą dla mnie... bardzo... duże... szczególniej u szyi...
Pani Kondelikowa, wchodząc do pokoju, usłyszała ostatnie słowa.
— Jakże, Franciszku, duże? To być nie może, przecież szyłyśmy podług pańskiego kołnierzyka, ma pan trzydzieści osiem centymetrów...
— Owszem, mamusiu, ale te mają przynajmniej czterdzieści sześć...
— Jezus, Marya! jakże to może być?
— No, na nocne będą dobre, mamusiu — mówił Wejwara bardzo zakłopotany; — myślałem, że to są nocne, ale kiedy sobie Pepcia życzy, abym wziął jednę do ślubu, więc to zrobię...
W tej chwili wyszedł z sypialni mistrz Kondelik i już na progu wołał:
— Coś mi wetknęła za przeklętą koszulę, Betty, przecież jej nie dopnę...
Pani Kondelikowa spojrzała na małżonka i omal się nie zatoczyła.
— Kondeliku, Jezus, Marya, zkądeś ty ją wziął?
Mistrz miał na sobie bielutką, krochmaloną koszulę, z gorsem bogato wyszywanym w kłoski i wściekle ściągał końce karczka, których nie mógł dopiąć.
— Zkądeś ją wziął?
— No, zkąd! Z komody, gdzie są koszule!
Pani Kondelikowa pośpieszyła do sypialni, szuflada komody skrzypnęła i za chwilę powróciła z pięciu nowiutkiemi koszulami w rękach, wołając prawie z płaczem:
— Teraz rozumiem, Pepi! To są koszule Wejwary. Chryste Panie, jam to wkładała do pudełka nad wieczorem, po ciemku już — jam się pomyliła, te tu pozostały, a Franciszkowi posłałyśmy stare koszule tatki, które były przygotowane do reparacyi. O, dla Boga, wolałabym się zapaść w ziemię.
I nagle krzyknęła na małżonka:
— Zdejmiesz ją zaraz, Kondeliku! To jest Wejwary ślubna koszula, tej nie wolno mieć nikomu na ciele oprócz narzeczonego, na Boga! jakbyś oczu nie miał!...
Kondelik patrzył na małżonkę, na córkę, nareszcie utkwił wzrok w Wejwarze.
— Dostałeś w prezencie moje stare koszule? A toś pan miał uciechę, Franciszku! No, ale teraz, Wejwaro, jesteś pan górą, to wyborne pendent do pańskich spodni wczorajszych, niech spróbują robić wymówki.
— Idź już, przebierz się — wołała pani Kondelikowa pogniewana, zawstydzona, a gdy mistrz zniknął, podeszła do Wejwary.
— Prawda, że się pan nie gniewasz, Franciszku? Mój Boże, nieboraku, otrzymałeś stare gałgany...
— Nie zastanawiałem się nawet nad tem, że zaszło nieporozumienie — odrzekł szczerze Wejwara — rozmyślałem tylko nad znaczeniem tej posyłki...
— Podarte koszule mają tylko jedno znaczenie, Wejwaro — mówił Kondelik na progu sypialni, już przebrany — że je trzeba naprawić. Trochę się zdziwiłem, że mam takie nowiuteńkie koszule.
— Ach! ty stary dziwaku — srożyła się pani Kondelikowa — na stare lata może jeszcze będę cię ubierała w wyszywane koszule!
— Słuchaj, Betty, że narzeczony i narzeczona przed weselem siedemkroć głupieją, to stara prawda, a na Pepci i na Wejwarze stwierdziłem ją sam. Ale żeby głupiały także przyszłe teściowe, nie słyszałem jeszcze. Gdzie miałaś oczy?
— Dobrze, iż się wszystko wyjaśniło — przerwała Pepcia, ażeby załagodzić sprawę i przeciąć dalsze rozprawy rodziców.
Mistrzowi Kondelikowi pomyłka przyczyniła się do nabrania dobrego humoru. Ubrawszy się i włożywszy właśnie czwarty pierścień, pochylił się do Wejwary i szepnął żartobliwie:
— Nietylko teściowa, ale i teść chce panu dopomódz, zatrzymaj przeto sobie te stare koszule, kupię pół tuzina nowych...
— Stary gaduła — sierdziła się pani, i zwróciła się do Wejwary:
— Kasia rano przyjdzie do pana, Franciszku, zabierze stare, a nowe zostawi. Wyszywaną trzeba jednakże wyprać nanowo. A teraz chodźmy!
Towarzystwo ruszyło w kierunku Kamiennego mostu, na Mniejsze miasto, najpierw na spacer, a potem na Wikarbę. Lubił pan Kondelik tę miejscowość.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.