Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Na pożegnanie
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Na pożegnanie.

Wrzesień upłynął, jak z bicza trzasł, nadchodziły już ostatnie dni miesiąca.
Pani Kondelikowa i Pepcia zachodziły teraz prawie codziennie na Winohrady, do nowego mieszkania, aby w niem przygotować wszystko na uroczysty „wjazd” młodych małżonków. Meble stały na miejscu, kobierce były porozkładane po podłogach, w kredensie ustawiano szkło i porcelanę, nad kanapą zawieszono „sześciotygodniowy”, wahadłowy zegar, na szerokim blacie marmurowym umywalni stały dwie niebieskie miski porcelanowe, a w nich wysokie dzbanki do wody, po obu stronach na ozdobnych wieszadłach przerzucone były zupełnie nowe, bielutkie ręczniki. Wszystko przygotowane, jakby już dziś miało tu zawitać młode stadło. Nawet szafa w jadalni wypełniła się książkami Wejwary, które potrochu przynosił syn stróża.
Pani Kondelikowa i Pepcia znosiły do mieszkania jeszcze różne drobnostki, których córka nie chciała pozostawić w domu. Każdy obrazek, każdy uschnięty bukiet z pierwszych czasów znajomości z Wejwarą miał dla Pepci swój urok. Pilnie doglądała, aby nic nie zginęło, aby się nic nie połamało. Zdawało jej się, że z temi pamiątkami wnosi na nowe mieszkanie całą swoją przeszłość, swoją młodość i lata dziecinne, pod dachem rodziców spędzone.
Pani Kondelikowa wchodząc tu, za każdym razem otwierała wszystkie okna, ażeby pokoje przewiało świeże powietrze, ocierała kurz, zbierała z podłogi wszelkie pyłki, i uśmiechała się przytem błogo. Przeżywała myślą swoje czasy młodości przed weselem i miała złudzenie, że sama powtórnie zamąż wychodzi.
Mistrz Kondelik, po powrocie dam z Winohradów, witał je uwagami.
— Chciałem już pójść po was. Zdaje mi się, że wam się tam lepiej podoba, niż tu w domu, nie zapominaj matko, że pozostaniesz u mnie!
Ale czasem sam chętnie zajrzał na Winohrady, podobało mu się tam, przyglądał się swemu malowaniu i dziwił się, zkąd się w nim wzięły te pomysły świetne. Prawie zazdrościł Wejwarze, iż tu będzie mieszkał.
— Prawda, staruszku — że cię także cieszy? — mówiła małżonka.
— Cieszy, cieszy! — mruczał Kondelik. — I cóż ztąd, kiedy tu sam mieszkać nie będę?
— Ale zrobiłeś to dla dziecka, staruszku ! — poważnie zauważyła pani.
— No, czekaj — odrzekł mistrz — gdy cisnę rzemiosło i pójdę na emeryturę, to przeprowadzimy się do tego mieszkania pod nimi i także je sobie wyzdobię, abym miał na stare lata ładnie w mieszkaniu.
Pani Kondelikowej błysnęły oczy. Obyż to nastąpiło jaknajprędzej.
Podczas odwiedzin nowego mieszkania uczyła się Pepcia gospodarować. Już w przedpokoju zrzucała żakiecik i kapelusz, wyjmowała z komody fartuszek, przywiązywała go sobie i biegła do kuchni. Tu ciągle ustawiała naczynia, ocierała je ścierką, choć błyszczały nowością, wycierała piecyki w porcelanowej kuchni, zaglądała do miedzianego kociołka, próbowała, czy dobrze ciecze woda z rury, równała drzazgi na kuchni, wsypywała korzenie do drobnych szufladek w wysokiej szafeczce nad stołem, wykładała kredens ząbkowanym niebieskim papierem, liczyła, czy ma na każdy garnczek odpowiednią pokrywkę i zapisywała w notesie, co jeszcze trzeba kupić.
Pani Kondelikowa milcząc śledziła gospodarowanie Pepci i serce jej poskakiwało z radości. Boże, mawiała sobie w duchu, daj im tu szczęście i błogosławieństwo! Czasem znów rzekła do córki:
— Pepciu, to jest najpiękniejsza pora z całego narzeczeństwa! Wszystko sobie zapamiętaj, o tem kiedyś chętnie będziesz wspominała. Wiem o tem z doświadczenia.
Wychodząc z mieszkania, zamykały wszystkie pokoje na klucz, przez ostrożność chowały klucze w miejsca ukryte, dziesięć razy próbowały, czy drzwi przedpokoju dobrze zamknięte i zadowolone powracały do Pragi, na ulicę Jeczną.
Ostatniego września, powracając z Winohradów, Pepcia przytuliła się do matki i z ufnością rzekła:
— Jeszcze jednę mam prośbę.
Pani Kondelikowa podniosła głowę.
— No?
— Chętniebym się z tym stanem panieńskim pożegnała jakoś wesoło i uroczyście.
— Jak to, dziecię?
— Amalka Myszkówna mówiła mi, że piątego listopada będą Karafici urządzali pierwszy wieczorek. Mam tam tylu znajomych z lekcyi tańca, chciałabym raz jeszcze być u nich z Wejwarą, ostatni raz sobie potańczyć, pożegnać się..
Pani Kondelikowa pojmowała córkę, czuła też, że tu nie o tańce chodzi. Przecież świat się pod nią nie zapada, gdy wychodzi zamąż! Radaby się pochlubić swoim narzeczonym, to ma dla dziewczęcia szczególny powab. Matka uśmiechnęła się w duchu. No, więc z Bogiem! Pójdą tam. Przyjdą na pewno rówieśniczki Pepci, koleżanki z lekcyj tańca, którym daleko do wesela, u których o konkurentach nawet mowy jeszcze być nie może. Pepcia ma właśnie taki ładny nowy ubiór, którego dotąd nie miała na sobie. Będąż patrzeć na nią! Ona sama, pani Kondelikowa, takżeby się chętnie pokazała reszcie matek, jako przyszła teśśś... przeklęte słowo! jako matka narzeczonej.
— Czy cię tylko zaproszą, dziewczyno! — zauważyła.
— Jutro przyjdzie zaproszenie, mamusiu — odpowiedziała Pepoia. — Amalka mi obiecała. Panieński komitet zaprasza tancerki, Karafiaci tancerzy.
— Jeśli przyjdzie zaproszenie, możemy pójść, Pepciu — przyrzekała pani Kondelikowa.
Pepcia ucieszona pocałowała matkę w rękę.
— Oczywiście, jeśli się na to zgodzi Wejwara — dodała matka.
— Jakżeby się miał nie zgodzić, gdy go poproszę.
— I jeśli się tatko nie będzie sprzeciwiał.
— Tatko może nam towarzyszyć i pójść na górę do Besedy, a potem wstąpi po nas. Już po raz ostatni mamusiu, po raz ostatni pójdziesz ze mną, na tę myśl chce mi się prawie płakać.
Tym razem nie sprzeciwiał się mistrz wcale. Myśl, że wkrótce wolnym będzie od podobnych zadań, cieszyła go szczerze, rzekł więc do żony:
— Ha! więc pójdziemy „na te Karafiaty”[1], niezwykła to rzecz w listopadzie.
Wejwara nietylko nie protestował, ale jeszcze objawiał szczerą ochotę.
Kiedy też następnego wieczora niespodziewanie otrzymał zaproszenie, rzekł skromnie, nie przypuszczając nawet, że to wszystko sprawiła Pepcia.
— Przypuszczałem, że teraz już o mnie nikt nie pamięta. Mężczyzna przed weselem traci u chciwych tańca na wartości.
— Przeciwnie, Wejwaro — zauważył mistrz Kondelik. — Taki człowiek powinienby właśnie być wszędzie zapraszany dla przykładu. Rzecz jasna, że się dziewczyny o pana przy mazurze rozbijać nie będą, ale matki lubią narzeczonego w towarzystwie. Jest on niejako wskazówką dla innych, ażeby nabrał chęci do żeniaczki.
— Nie każdemu się tak uda, jak nam — rzekła samolubnie, pewna siebie pani Kondelikowa. — Nie każdy jest Wejwarą!
— I nie każdy znajdzie taką kochaną Pepcię — wymówił pocichu Wejwara, delikatnie głaszcząc główkę swej narzeczonej.
Pani Kondelikowa schwyciła małżonka za rękaw i coś mu gorliwie pokazywała na stoliku do szycia. Czuła, że młodzi chcą się teraz pocałować, ale że nie zdecydowaliby się na to, gdyby ich obserwowano. A tego mistrz Kondelik nigdy nie pojmował, i nie odwrócił się w porę, co gniewało panią. Ojcowie bywają niekiedy ogromnie tępi.
Pepcia i Wejwara przeglądali potem zaproszenie, a narzeczona wtrąciła:
— Patrz, kochany, jaki tu zrobili dopisek: „Panowie w czarnych kostyumach”.
— Niepotrzebna uwaga — rzekła pani Kondelikowa. — Kiedy wieczorek wyborowy, to czarno.
Zabawę zapowiedziano na sobotę, dobry dzień do zabawy, w niedzielę można odespać. O 7-ej miał przyjść Wejwara, o pół do 8 ej wyjadą.
O pół do 8-ej zaturkotało przed domem lando, podobne do okrętu, na tylnem siedzeniu siadła Pepcia i Wejwara, naprzeciw rodzice, i po pięciu minutach wysypał ich powóz przed Besedą. Młodzi ludzie z mamusią weszli do salonu Kaska, ojciec Kondelik szedł na górę do Besedy. Mniej więcej o 2-ej po północy ma po nich wstąpić, osądziła pani Kondelikowa.
Tym razem wyprawili Karafiaci wspaniały „wieczór”. W przedsionku własny lokaj, ubrany w liberyę, pomagał damom i panom rozbierać się z płaszczów i palt, ocierał buciki — i chował dziesiątki napiwkowe.
Pani Kondelikowa weszła do sali z uprzejmym uśmiechem, Pepcia kłaniała się radośnie znajomym z lekcyj tańca, Wejwara kłaniał się przy jej boku i dumnie prowadził pod rękę narzeczoną. Za chwilę byli już w kole tańczących.


∗             ∗

Około dziewiątej, właśnie gdy Wejwara z Pepcią przechadzał się po walczyku i grzecznie owiewał narzeczoną wachlarzem, podszedł do niego lokaj i rzekł szeptem:
— Czy szanowny pan jest panem Wejwarą?
— Owszem, o co chodzi?
— Proszę pana, na dworze czeka jakiś pan, może pan będzie łaskaw wyjść na słówko.
Wejwara przeprosił Pepcię i wybiegł. W sieni Besedy przed salonem Kaska niecierpliwie przechadzał się młody mężczyzna.
— Hawrdo ! — zawołał Wejwara zdziwiony. — Co ty tu robisz?
Kolega Hawrda odpowiedział pytaniem:
— Powiedz mi, czy niema tam Amalki Myszkówny, Wejwaro?
— Myszkówny? Przyznam ci się, że wszystkich tych dam nie znam z nazwiska...
— Niepodobna, ażebyś jej nie znał, ona zna dobrze pannę Kondelikównę, należała do gospodyń wieczorku.
— Aha, już wiem, w tym szarym kostyumie. Jest, jest, cóż dalej?
— Wejwaro, muszę z nią pomówić. Pomiędzy nami coś zaszło, powiedziałem zatem, że do Karafiatów nie pójdę, myślałem, że i ona także nie pójdzie, ale niestety! poszła. Ktoś mi tu wchodzi w drogę. W gruncie rzeczy ta nasza sprzeczka, to głupstwo, ale właśnie dlatego muszę z nią pomówić, przyszłość moja zależy może od tej rozmowy.
— No, więc idź! — radził lakonicznie Wejwara.
— Idź! Łatwo się to mówi — odpowiedział podrażniony Hawrda rozchylił palto. — Patrz, mam spodnie w kratkę! Jesteście wszyscy w czarnych ubraniach, a ja zdecydowawszy się, że nie pójdę, wcale się nie przygotowałem. Czamarę i czarną kamizelkę wziąłem przypadkowo, kołnierzyk kupiłem sobie teraz, ale w jasnych spodniach w kratkę nie mogę tam wejść.
— Idź więc do domu się przebrać — radził Wejwara.
— Do domu, dzieciaku! Na Pogorzelec? Nim powrócę, będzie po wieczorku! — mówił szybko Hawrda i nagle porwał Wejwarę za ramię. — Wejwaro, Franciszku, jeśli mnie choć trochę kochasz... ty nie wiesz, co się ze mną dzieje. Staram się o Amalkę, co mnie to kosztowało, nim mi tam pozwolono bywać! Teraz plącze się tam jakiś cukiernik, niech dyabli wezmą wszystkich cukierników. On jest na sali, przystawia się do Amalki, on ją oplącze, jeśli w porę się nie załatwię. Wejwaro, Franku — Hawrda pochylił się do ucha Wejwary, w tej chwili bowiem jakieś kuchty wychodziły z piwem z piwnicy, i szepnął mu do ucha kilka słów.
Wejwara wytrzeszczył oczy.
— Ależ, Hawrdo, cóż ja wtedy pocznę?
— Za dziesięć, za pięć minut powrócę, Franku, wybaw mnie z kłopotu.
— Ale gdzie to zrobić? — miękko już oponował Wejwara.
— Nic łatwiejszego, Wejwarko — nalegał kolega. — Patrz, tam jest mieszkanie stróża, poproszę go, a za chwilę powrócę i nikt nie zauważy...
I już ciągnął Wejwarę do mieszkania stróża w bramie Besedy.
Wejwara niechętnie szedł za przyjacielem, ale nie umiał mu się oprzeć. Hawrda rzekł kilka słów do stróża, wcisnął mu coś w rękę, stróż wprowadził obu panów do tylnego, ciemnego pokoiku, zapalił świecę, i pozostawiwszy ich samych, odszedł znowu; w Besedzie odbywał się właśnie koncert.
Po chwili Hawrda wbiegł na salę taneczną między Karafiatów.
Upłynęło dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, Hawrda nie powracał. Wejwara siedział w pokoiku stróża, miotało nim niedobre przeczucie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie Kaska zabrzmiało hasło do kadryla.
Pepcia patrzyła niecierpliwie na wszystkie strony, czy się nie ukaże Wejwara. Już się ustawiły pary, a Wejwara nie przychodził. Z roztargnieniem patrzyła wokoło, nie zajęło jej nawet, gdy mignęła Amalka Myszkówna i szepnęła z dumą: „Hawrda jednak przyszedł!” Cóż ją obchodzi Hawrda! Ona pragnie ujrzeć Wejwarę — a Wejwary niema.
Przetańczono pierwszą figurę — Pepcia siedziała. Czuła łzy pod powiekami, zadrżały kąciki ust, ale jeszcze się uśmiechała, jak dziecko, które się wstrzymuje, aby nie wybuchnąć płaczem.
Pani Kondelikowa kręciła się na krześle.
— Gdzie Wejwara?
Pepcia nie odpowiadała i tylko mocno zacisnęła zęby. Czuła, że gdyby otworzyła usta, wybuchnęłaby płaczem.
Druga figura, trzecia, czwarta, szósta — promenada — Wejwara przepadł jak kamień w wodzie.
Polka, walczyk, beseda, galopka, Amelka tańczyła ciągle i promieniała — Wejwara nie powracał.
Pepcia siedziała — odmawiała wszystkim tancerzom i patrzyła na wir taneczny oczyma szklanemi. Już jej nie groził płacz, twarz jej skamieniała, tylko w oczach drżały łzy, ale nie ściekały po obliczu. Pani Kondelikowa była zaniepokojona wobec niesłychanej zagadki. Chyba się jeszcze nigdy nie zdarzyło, ażeby tancerz odbiegł od boku narzeczonej.
O pół do dwunastej spojrzała pani Kondelikowa znów na córkę, nie, dłużej tak trwać nie może. Nie rzekłszy ani słowa, powstała i podeszła do lokaja:
— Idźcie na górę, do Besedy, zawołajcie naszego tatki, pana Kondelika, niech tu zaraz przyjdzie. Ale zaraz, rozumiecie?
Po pięciu minutach, jakże długich dla pani Kondelikowej! nadszedł mistrz.
— Co się stało?
Pani Kondelikowa opowiedziała w krótkości, że o dziewiątej wywołano Wejwarę, że wyszedł — i nie powrócił. Chyba nie podstęp, morderstwo, na Boga żywego!
Kondelik zwrócił się do lokaja. Czy wywołał pana Wejwarę? Tak. Dlaczego? Jakiś pan prosił. Gdzie się podział ten pan? Tego już lokaj nie wiedział, zdawało mu się jednak, że szedł z nieznajomym do mieszkania stróża. Pan Kondelik do stróża. Byli u was jacy panowie? Byli, ale już dawno! Czego chcieli? Weszli na chwilkę do pokoju. Gdzie poszli? Stróż objaśnił, że z powrotem na salę. Gdzie ten pokoik? Tam. Stróż zaprowadził pana Kondelika.
Tu siedział model, godny dłuta rzeźbiarza, pragnącego wykuć „Cichą rozpacz”, „Rezygnacyę,” lub „Beznadziejność.” Wejwara w czamarze, w kamizelce, w białym krawacie, w błyszczących lakierkach, ale... bez czarnych spodni.
— Wejwaro, co pan tu robisz? — wykrzyknął mistrz Kondelik.
— Czekam, szanowny panie.
— Na co?
— Na spodnie...
— Gdzieś pan je podział?
— Pożyczyłem je na pięć minut koledze Hawrdzie.
— Dokąd poszedł?
— Do sali.
Mistrz wybiegł.
Do sali, do lokaja.
— Niech tu przyjdzie pan Hawrda, jest wśród tańczących! Zaraz niech przyjdzie!
Za minutę lokaj przyprowadził Hawrdę.
— Czem mogę służyć? — spytał zdziwiony.
— Chyba już dosyć długo pan się bawisz, chodź pan za mną! — zawołał mistrz i wlókł Hawrdę do pokoiku stróża.
Po chwili zamiana była znów dokonana. Gdy Hawrda zdjął czarne spodnie Wejwary, a pod niemi ukazały się jasne w kratkę, rzekł mistrz z przekąsem:
— Z pana jest ogromny elegant, panie Hawrdo, chodzisz na bal odrazu w dwóch parach spodni! Mogłeś przynajmniej te pozostawić Wejwarze!
Po dziesięciu minutach prowadził Kondelik nieszczęśliwego narzeczonego do zaniepokojonej małżonki i rozbolałej Pepci.
Wejwara powracał, jak skazaniec, ale w sali na szczęście nikt nie dowiedział się przyczyny jego nieobecności. Widząc go przychodzącego z Kondelikiem, mniemali, że był na górze na koncercie z teściem. Zatrzymał się wprawdzie trochę za długo, ale może radzili nad czemś.
Pani Kondelikowa chciała powrócić do domu, ale mistrz oparł się.
— Teraz właśnie nie! Teraz sobie każę dać piwa i pozostanę tu do końca.
Chwile wielkiej trwogi wynagrodziła sobie Pepcia po północy. Pozostali do czwartej rano.
Pepcia tak długo molestowała mamusię, aż wreszcie wydobyła tajemnicę zniknięcia Wejwary, odtąd ledwie wstrzymać się mogła od śmiechu, ile razy spojrzała na niego.
Podczas powrotu rzekł Kondelik, w niezwykle dobrym dzisiaj się znajdujący humorze:
— Wejwaro, czy nie masz czasem dwu par czarnych spodni?
— Obecnie nie mam, szanowny panie, ale krawiec szyje mi już nowe na wesele...
— Gdy je już będziesz posiadał, trzymaj się dobrej rady: noś zawsze obie pary z sobą.
Pani Kondelikowa, sama tłumiąc śmiech, zakryła małżonkowi usta dłonią, ale nie stłumiła tym sposobem takich wybuchów śmiechu Kondelika, że przygłuszyły one turkotanie kół powozu.







  1. Karafiat — goździk po czesku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.