Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Ostatnie kłopoty
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Ostatnie kłopoty.

W poniedziałek przed południem miewał pan Kondelik pracy huk, jak sam mawiał „pełno dreptaniny”, biegał bowiem wtedy z domu do domu, z jednej budowli do drugiej, by robotę wprowadzić w ruch i pomocnikom rozdzielić. Na głowie miał pełno szablonów i „stylów”, pełno interesów z przedsiębiorcami i budowniczymi, pełno gniewu i kłopotów z pomocnikami, którzy po uciechach niedzielnych nie zdradzali wielkiej ochoty do pracy. Trwało to aż do samego południa, wtedy bowiem wydawał ostatnie „dyspozycye” Jedliczce, najstarszemu robotnikowi, swojej prawej ręce. Jedliczka był pierwszym uczniem Kondelika z początków mistrza i pracował u niego bez przerwy, a stosunek jego do Kondelika przypominał czasy patryarchalne, swemu majstrowi oddany był całą duszą, wyrozumiałym równocześnie będąc dla powierzonych mu robotników.
— Jedliczkę szanuj — mawiał Kondelik do swej małżonki, podczas ataków każdej choroby — gdybym miał nagle umrzeć, to ten człowiek poprowadzi ci cały interes dalej.
Po południu mistrz odpoczywał. W ostatnich tygodniach przerywano mu ten poniedziałek pośpiechem, z jakim pracowano nad wyprawą Pepci, ale od owej niedzieli, w której załatwiono kwestyę pani Muknsznablowej, w domu zapanowała cisza. Pani Kondelikowa uwolniła na pół dnia szwaczkę, pod pretekstem, że przygotować musi dopiero dalsze szycie, a Pepcię zaraz po obiedzie wysłała do ciotuchny Urbanowej na naradę w sprawie jakiegoś wyszywania. W tych kwestyach uchodziła ciotuchna za autorytet, w młodości swej bowiem była znakomitą wyszywaczką.
Pani Kondelikowa urządziła się w ten sposób, pragnąc bez przeszkody pomówić z małżonkiem o ważnej rzeczy.
Więc też, gdy przyniosła mistrzowi filiżankę czarnej kawy, kręciła się ciągle po pokoju, by nie utracić stosownej chwili. A kiedy pan Kondelik dopił i nie śpieszył się na kanapę, zapytała go łagodnie:
— Co to, czy się dziś nie zdrzemniesz?
— Nawet mi się nie chcę spać, jestem dziś dziwnie ożywiony.
— Tak samo, jak ja, staruszku — podeszła do stołu, bawiąc się fartuchem. — Po dniu wczorajszym jestem ci jak rtęć.
Mistrz spojrzał na małżonkę.
— Ach! ta sobota — objaśniała — straszny był dla mnie ów dzień. Myślałam, że świat się wali, innego oczekiwałam zakończenia. Ale teraz, skakałabym z radości, teraz dopiero widzę, staruszku, po tej aferze z Muknsznablową, jaki z tego Wejwara poczciwiec! Bałam się tych papierków, a on jest jak dziecko niewinny.
— Podobny jest teraz do zbitego psa — dokończył mistrz.
— Nie mów tego, staruszku — rzekła pani z wyrzutem. — Przecież to szczęście. A na Pepcię patrzy, jak na święty obrazek...
— Ona go sobie ładnie osiodła, nieboraka — wtrącił Kondelik mimowoli.
— O nie, staruszku, nie będzie siodłała, ona ma charakter podobny mojemu. Z ręką na sercu, powiedz staruszku, ale powiedz szczerze: czy osiodłałam ciebie? Dla mnie mąż jest panem i głową rodziny, to wpoiłam także Pepci.
Zamilkła na chwilę, rozwiązała sobie tasiemkę przy fartuchu, podciągnęła ją mocniej w pasie i znów zawiązała, odkaszlała i przemówiła:
— Ale, staruszku, chciałam z tobą pogadać. Musisz z Wejwarą poważnie i po ojcowsku się rozmówić, niby względem tego, ty już wiesz, względem jej posagu. Niech się dowie wszystkiego! A właśnie teraz byłaby pora, po tym dniu wczorajszym, niech widzi, że doń mamy zupełne zaufanie...
Mistrz Kondelik spojrzał na małżonkę na pół zdziwiony, na pół stropiony, ażeby więc nie wybuchnął czasem po swojemu, śpieszyła szybko dalej:
— Nie gniewaj się staruszku, ale to nasz obowiązek, a jego prawo.
— Czy co mówił? — spytał szybko pan Kondelik.
— Uchowaj Boże, czyż go nie znasz! Właśnie dlatego, że nic nie mówił, pewnie myśli, że mu tylko damy córkę, a o reszcie ani mrumru. Gdzie nic niema, tam się o tem nie mówi, ale u nas, chwała Bogu, mówić możemy. Nie wiem, co ty obmyślasz, ale ja bym mu rzekła: Wejwaro, Pepcia dostanie tyle i tyle! Inaczej się potem patrzy na świat. Wiem, co mi na to odpowiesz — do grobu tego nie wezmę...
— Jeszczebym brał...
— Tak mówi każdy teść, staruszku, a potem żyje jeszcze trzydzieści lat i o posagu ani słowa. Więc wtedy, gdy zięć spotka jaki pogrzeb, zawsze myśli sobie: gdyby to był teść! I nie minie ani jedynego pompesfunebru, by tak nie pomyślał. Przecież chyba nie chcesz, ażeby się ktoś nie mógł doczekać, aż oczy zamkniesz.
— Czy myślisz, że Wejwara byłby takim zięciem? — zwrócił się mistrz do żony.
— Niech Bóg broni! tego nie myślę. Wejwara jest zacny człowiek! Ale dla porządku, staruszku, i na wszelki nieprzewidziany przypadek.
— Betty — zaczął mistrz wolno — czy myślisz, że i ja tego nie pragnę. Powiem mu, owszem, co do krajcara, nawet dziś mu to powiem, dziś! No, jesteś zadowolona?
— Staruszku! — zawołała uszczęśliwiona — z ciebie jest tęga głowa! Dzięki Bogu, zaraz mi ulżyło.
— A teraz jeszcze coś, staruszku. Chciałam, aby mieli wesele na świętą Katarzynę, ale poco odwlekać napróżno? Meble będą za tydzień, z szyciem skończy się za dwa tygodnie, myślę więc, że wesele mogłoby być prędzej. Tam, w mieszkaniu pada im na meble kurz, niema nikogo, ktoby się tem zajął, boję się też, ażeby się tam kto nie dobił i nie okradł ich jeszcze przed wprowadzeniem. Co ty na to, gdyby tak o dwa tygodnie, o tydzień prędzej?
— Ależ choćby zaraz, Betty, będziemy mieli potem święty spokój.
Pani Kondelikowa odetchnęła z radości i nie mogła doczekać się wieczoru i przyjścia Wejwary, by z nim o tem pomówić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O zwykłej godzinie przyszedł Wejwara, pani Kondelikowa podała kolacyę i ledwie dojedli, już gorliwie zaczęła pomagać Pepci przy sprzątaniu ze stołu. Mistrz Kondelik włożył cygaro w świąteczną piankową cygarnicę, a Pepcia chodziła po pokoju, składała bieliznę stołową, przybory i dolewała piwa. Wejwara patrzył przed siebie, przeczuwając, że zbliża się coś nadzwyczajnego, siedział więc, jak na szpilkach.

Pani Kondelikowa usiadła.
— Pij pan, Franciszku, pij pan, proszę! Staruszek chciałby z panem dziś trochę pogadać.
Mistrz pyknął parę razy, wypuścił dużą chmurę dymu i zaczął:
— Krótko i węzłowato, Wejwaro. Trzeba, ażebyśmy się porozumieli, dopóki wszyscy mamy zdrowy rozum. Matka jest zdania, byście się pobrali o dwa tygodnie wcześniej...
— Po co czekać, Franciszku? — dodała teściowa — z robotą jesteśmy gotowi, pogoda piękna. Kto wie, jak będzie po świętej Katarzynie? Dlatego, Franciszku.
— Dobrze — szeptał Wejwara.
— Ale to nie wszystko, Wejwaro — ciągnął mistrz — powiem zatem krótko: Pepci możemy dać po weselu dziesięć tysięcy, Wejwaro. Jesteś pan zadowolony?
— Ależ, szanowny panie — odpowiedział Wejwara w zakłopotaniu wielkiem — mnie nawet na myśl nie przyszło, bym o tych...
— Ja wiem, Wejwaro — mówił mistrz — ja wiem, że pan sobie Pepcię nie dla pieniędzy bierzesz, że ją pan kochasz. Ale my tyle mamy dla Pepci i damy jej. Więcej w tej chwili dać nie możemy.
— Po naszej śmierci, Franciszku — mówiła miękko pani — po naszej śmierci wszystko będzie wasze, wszak Pepcia jedynaczka. Ten dom na Winohradach będzie także kiedyś wasz.
— No, jakaś tam hypoteka na nim jest — przyznawał się mistrz — ale to może jeszcze przed śmiercią opędzę. Zatem dziesięć tysięcy, Wejwaro, dostanie Pepcia po ślubie, w takich zielonych książkach praskiej miejskiej kasy oszczędności...
Mistrz wstał, podszedł do biurka i wyjął z pod przycisku książkę wkładową, którą tam sobie przygotował. Otworzył ją i położył przed Wejwarą.
— Ta jest na tysiąc. Składałem, gdy mogłem. W niektórych jest więcej, w niektórych mniej, ale dziesięć tysięcy będzie...
— Owszem, tatusiu, owszem — potakiwał Wejwara, jakby mu coś ściskało gardło. — Ale to właściwie dotycze panny Pepci. Ja mam nadzieję, że ze swoją pensyą, a wreszcie mam jeszcze przed sobą dalszą karyerę, tatusiu.
— No, dobrze, Franciszku — wmieszała się znów do rozmowy pani Kondelikowa, wiemy, że nie procesowałbyś się z nami, ale dla porządku... Daj Boże, byście tego ruszać nie potrzebowali! Gdyby teraz Pepcia nawet nic nie dostała, to jeszcze my tu jesteśmy, ale człowiek lepiej stoi na jakimś fundamencie.
— Co dotycze reszty, Wejwaro — ciągnął mistrz — to jest niby, tego, co Pepcia ma jeszcze kiedyś dostać, dziś obliczyć się nie da. Nie wiemy, co by się stało, gdyby na nas przyszła jaka choroba, lub długa starość. Z tem malowaniem także nie chcę się męczyć aż do śmierci...
— Tatusiu, ja właściwie nie liczyłem na nic, pragnąłem mieć tylko Pepcię...
— Dobrze, Wejwaro, rozumiem pana. Ale przyjdą dzieci, a wtedy będzie wam jakiś sukurs na rękę. A więc co do reszty posagu, to będziecie mieszkali w naszym domu na Winohradach i nie będziecie płacili żadnego komornego, to będą jakby procenta z tej reszty.
Pani Kondelikowa patrzyła z błogim uśmiechem to na Kondelika, to znów na Wejwarę.
— Pepciu, zajrzyj do kuchni, zdaje mi się, że Kasia czegoś pragnie od ciebie — wypędził mistrz córkę z pokoju. — Mój Wejwaro, a gdy wam coś małego się urodzi, to dodawać będę po tysiącu; tego panu nie mówię jednak po to, ażebyście się zanadto śpieszyli, Wejwaro!
I mistrz Kondelik mrugnął żartobliwie oczyma i prędko napił się piwa.
— Mamusiu, tatku — rzekł Wejwara, a w oczach mu się iskrzyło od łez — ja o tych rzeczach nigdy nawet nie myślałem, wierzcie mi, nic mi do głowy nie przyszło, ale jeśliście tak osądzili, nie mam prawa nie przyjąć, nie mówię już za siebie, ale także za Pepcię, którą jako mąż będę musiał zastępować. Ale po tem, coście mi teraz rzekli, widzę, że między nami nigdy nie będzie sporów, jesteście bardzo dobrymi rodzicami, a ja będę zawsze waszym wdzięcznym synem...
Wejwara wstał i pochylił się do ręki pani Kondelikowej, a ona uprzejmie pogłaskała go po głowie.
— Dzięki Bogu — rzekła, rozpływając się we łzach — że to już załatwione. Pepciu, chodź tu!
Pepcia weszła, rumieniąc się cała. Może słuchała za drzwiami.
— Jeszcze coś, moje dzieci. Teraz powiedzcie, czy chcecie mieć wesele zimne czy ciepłe?
Mistrz Kondelik chciał się właśnie napić, ale postawił szklankę i patrzył z otwartemi usty na małżonkę. Wejwara spoglądał również na teściową pełen zdziwienia.
— Co pod tem rozumiesz, Betty? — odezwał się mistrz.
— Widzisz, staruszku, to zależy od pogody. Jeśli będzie bardzo ładnie, może być wesele zimne; jeśli będzie pochmurno, chłodno, sądzę, że powinno być ciepłe.
— Do pioruna, jaka w tem różnica? — nalegał mistrz.
— Gdyby się wesele musiało odbyć jakoś pośpiesznie, poszlibyśmy z kościoła do domu i byłaby szynka, zimna cielęcina, jaka ryba w galarecie i coś w tym rodzaju. Zrobiłoby się to w domu. Ale jeśli ślub będzie w południe, tobym wolała ciepłe wesele, z zupą, jak obiad. Ale wtedy nie mogłoby odbyć się u nas, nie mamy tyle naczyń, przyborów, nakryć, a nawetbym nie miała gdzie przygotować. Co zaś najgorsze, to to, że nie mogłabym z wami pójść nawet do kościoła, musiałabym stać na straży przy kuchni...
— Ja jestem za ciepłem weselem — odezwał się Kondelik.
Pepcia potakiwała głową, i ona wolała także ciepłe, a Wejwara, widząc tę nieomylną większość, głosował również za ciepłem.
— Dobrze — rzekła znów pani — teraz zatem poradźcie, gdzie?
Wszyscy milczeli. Wejwara wogóle w takich sprawach nie był specyalistą.
— Wiesz, staruszku, zawsze słyszę, że dobre wesela wyprawia Mieszczańska beseda. Jesteś tam członkiem, płacisz przez dwadzieścia lat, zajrzyj przeto i wypytaj się o wszystko. W domu rzeczywiście za trudno, będzie zawsze ze dwadzieścia osób, gdziebyśmy ich tu wszystkich podzieli? Tam jest wygoda, o nic niema żadnego kłopotu i nic się nie może popsuć, drożej nie będzie...
W zasadzie zgodzono się, że ma być wesele ciepłe, i panu Kondelikowi nakazano, aby się w najbliższych dniach wybrał do Mieszczańskiej besedy, pomówić z restauratorem, zamówić salę, krótko mówiąc, zrobić, co potrzeba.
Mistrz zaraz zaproponował, by mu Wejwara towarzyszył...
Kiedy o 10 ej odchodził narzeczony, rzekła doń szczęśliwa pani Kondelikowa:
— Tak, Franciszku, a teraz przyprowadź pan wszystkie papiery do porządku i dacie na zapowiedzi. Dla Pepci mam już metrykę w domu. W magistracie nie będą panu chyba stawiali żadnych przeszkód, co?
— O nie, mamusiu, tam się ciągle ktoś żeni.
— Głównie się tam żenią wszyscy dyabli... — dodał mistrz Kondelik — znów dziś otrzymałem trzy wezwania do wyborów.
— Teraz daj spokój wyborom, staruszku, co na tem zyskasz? Teraz my mamy swoje wybory — dokończyła pani Kondelikowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.