Okręty zbłąkane/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Okręty zbłąkane |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień wypadł mglisty i chłodny.
Słońce nie mogło się przebić przez zwały mknących na północ obłoków i przez gęstą zamieć podniesionego przez wiatr piasku.
Mimo, że wicher zrywał się co chwila, smagał w oczy i zasypywał je drobnym żwirem i suchemi liśćmi, w malowniczej siedzibie Jacht-Clubu w Ciboure rojno było i gwarno.
Długi wąż samochodów przeciągnął się aż do Socoa i do portu Saint-Jean-de-Luz, u wspaniałe Rols-Royce’y, Hispano-Suizy, Cadillac’i i inne maszyny, zwożące bogatą, rozbawioną publiczność cudzoziemską i Francuską z Biarritz, San-Sebastiano, Hendaye i Bayonne, przybywały co chwila.
Chłopaki, sprzedające dzienniki, darły się w niebogłosy, wykrzykując:
— Dodatek nadzwyczajny!... Niebywały zjazd gości... Przybycie turystów z Anglji i Holandji!... Jak spędzili noc mr. Stanton Baldwin i mrs. Elza Tornwalsen!... Tajemnicza nocna przechadzka pani Tornwalsen... Lady Steward-Foldew nie udzieliła wyjaśnień... Co widział rybak Pierre Gharat?!... Dodatek nadzwyczajny?!
Goście z hotelów „Atlantik“, „Golf“, „d’Angleterre“, „Edward VII“, „Les Flots-Bleus“ i innych w komplecie stawili się na wyścig i teraz siedzieli w restauracji „Reserve“, popijając kawę i omawiając intrygujący wszystkich pojedynek norweskiej miljonerki z dumą Stanów Zjednoczonych — Baldwinem.
Pokazywano sobie wzajemnie trzymającą się na uboczu grupę przybyłych wieczorem sportsmenów angielskich, noszących najgłośniejsze w Anglji nazwiska, kilku Holendrów i Holenderek, oraz poselstwo norweskie, które w pełnym składzie przyjechało z Paryża.
W samym Jacht-Clubie rozbijał się mr. John Cornyle, wymachiwał grubemi, czerwonemi rękami, wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowa, śmiał się ogłuszająco i co chwila proponował nowe zakłady.
— Dwa tysiące dolarów, że mrs. Tornwalsen przerwie wyścig koło środkowego łamacza fal! — ryczał mr. Cornyle. — Stawiam tę sumę, rozumie się, w wypadku, jeżeli ta dama wogóle nie zażąda odroczenia wyścigu.
— Przyjmuję! — rozległ się nagle spokojny głos i z grupy przyjezdnych Anglików wystąpił młody człowiek o rozumnej, chociaż nieco roztargnionej twarzy. Miał on na sobie zbyt luźny szary garnitur sportowy i ciemno-fjoletowy, niedbale zawiązany krawat.
Amerykanin triumfująco spojrzał na Anglika, jakgdyby widział przed sobą niewątpliwą ofiarę, i zapytał, dotykając kasketki:
— A może tak na dwadzieścia tysięcy dolarów, że mrs. Tornwalsen wogóle nie popłynie?
— Nie! — odparł Anglik. — Byłoby to z mej strony oszustwem, gdyż wiem, że mrs. Tornwalsen nigdy się nie cofa. Stawia pan zatem dwa tysiące dolarów?
— Well! — wrzasnął mr. Cornyle. — A z kim mam zaszczyt?
— Jestem lord Seebold Warwick, profesor uniwersytetu... — nie podając Amerykaninowi ręki, odpowiedział młody Anglik i natychmiast wyjął książeczkę czekową.
— John Cornyle... — mruknął Amerykanin.
— Wiem o tem! — odezwał się lord Warwick. — Pan tak się tu rządzi, że narazie wziąłem pana za dyrektora restauracji, lecz objaśniono mnie...
Mr. Cornyle zaciął wargi i stracił na werwie.
W pobliżu skoczni, skąd się miał zacząć start, stłoczyli się ci, którzy wcześniej zdążyli zająć najlepsze miejsca.
Pośród nich znajdował się też Pitt Hardful i rudy, jak płomień, Juljan Miguel.
Kapitan spędził bezsenną noc i, jak zwykle, przy zmianie pogody, czuł dotkliwy ból w lewem, bezwładnem ramieniu.
Próżno starał się usnąć tej nocy, kręcił się na łóżku, aż wreszcie, narzuciwszy szlafrok, usiadł na balkonie.
Stąd doskonale widział cały front gmachu „Edwarda VII“ i zatokę.
Długo wpatrywał się w okna apartamentu Elzy Tornwalsen, gdzie jeszcze daleko po północy paliły się lampy, i z jakiemś dziwnem rozrzewnieniem, które przechodziło w wyraźny niepokój, rozmyślał:
— Przez te kilka lat rozłąki z Elzą, czułem głuche wyrzuty sumienia, że nie zatroszczyłem się o nią ani razu, tak, jakgdybym nie poczuwał się do żadnych obowiązków względem niej, jakgdyby umarła już, lub na zawsze znikła z mego życia! Jakież są moje obowiązki względem niej? Może zwykła wdzięczność za opiekę nade mną podczas mojej choroby? Nie, to — rzecz drobna, nie mająca znaczenia!... Daleko więcej powinienbym się był poczuwać do wdzięczności za to, że ze swoim twardym, prostaczym taktem umiała jednak stworzyć możliwe życie na „Witeziu“. Przecież tam, na tym samym pokładzie żyli obok siebie i dążyli do jednakowego celu: on — Pitt Hardful, którego kochała Elza, ta dziwna, chwilami zagadkowa kobieta, będąca przedmiotem namiętnych marzeń kilku naraz mężczyzn, i tuż — Olaf Nilsen, zapatrzony w nią, jak w słońce lub bóstwo.
Dobrze pamiętał Pitt Hardful, czem się zakończyła walka pomiędzy milczącym szyprem a nienawidzącymi go z powodu Elzy Michałem Rybą, Udo Ikonenem i palaczem — Japończykiem, Mito; pamiętał o tem i wiedział też dobrze, że, gdyby nie niepojęty i prawie niewidzialny wpływ tej prostej rybaczki, zginąłby niezawodnie z ręki mściwego, zazdrośnie strzegącego swego skarbu Norwega.
Przyrzekł potem Olafowi Nilsenowi, że będzie się opiekował Elzą, a ten mu na to odrzekł z ponurą szczerością, że sama opieka nie wystarczy, gdyż obaj wiedzą, iż Elza kocha „Białego Kapitana“ i będzie czekała na powrót jego tak długo, aż zniknie w niej nadzieja, co mogłoby nastąpić w razie śmierci chyba... Olafowi Nilsenowi nie udało się namówić towarzysza, aby pozostał z nimi. Pitt szorstko odpowiedział mu, że losy tej kobiety są mu obojętne. Wtedy to Norweg postanowił sam stanąć w obronie Elzy, na którą czyhał stary Waege... Stanął, jak rycerz najszlachetniejszy i zginął, zwolniwszy ukochaną kobietę od starego garbusa.
— Wspaniale się wszystko ułożyło, „Biały Kapitanie“! — z nienawiścią i szyderstwem w głosie szepnął do siebie Pitt Hardful. — Wspaniale! Ktoś inny wyręczył ciebie, a ty wspaniałomyślnie uregulowałeś majątkowe sprawy Elzy, a potem odwiozłeś ją na Lango. Doprawdy niezbyt wielki to był wysiłek dla ciebie, który powinien być wdzięcznym do śmierci Olafowi Nilsenowi i Elzie! Przecież to oni pomogli ci rozpocząć nowe życie, o którem marzyłeś i które ułożyłeś sobie w najdrobniejszych szczegółach, oni dali ci możność stać się „Białym Kapitanem“, a nie pozostać nędzarzem, pędzącym ohydne istnienie w nieustannej, codziennej, plugawej walce o byt! Brawo, Biały Kapitanie! Odwdzięczyłeś się tym wiernym przyjaciołom istotnie... po — królewsku!
Gorzkie i niemiłosierne myśli biegły dalej:
— Posłyszawszy, że Elza doszła do jakiegoś tam „sportowego“ rozgłosu, że potrafiła sama urządzić i pokierować tak czy inaczej swojem życiem, zapragnąłem nagle ujrzeć ją? Teraz, gdy przestała być biedną, zawsze wylękłą i niezmiennie w ciężkiej pogrążona zadumie, czuję się dotkniętym do żywego? Dlaczego? Dlaczego przykro mi jest myśleć, że otacza ją rój wielbicieli, że obraca się ona w jakiemś towarzystwie, które, doprawdy, nie może być złe, bo wszak poznałem tę poczciwą lady, pełną zachwytu nad charakterem Elzy? Czem się tłumaczy rozgoryczenie moje i tak nagłe zainteresowania się losem dawnej rybaczki — tego tajemniczego majtka z „Witezia“?
Na te pytania długo nie mógł znaleźć odpowiedzi Pitt Hardful, a, gdy wkońcu uświadomił sobie istotną przyczynę swego niezadowolenia, zdumiał się niewymownie. Zrozumiał, że nie inaczej czułby się każdy mężczyzna, czy to oszalały ze spiekoty palacz okrętowy, czy najprawdziwszy snob wielkomiejski.
— Jestem obrażony w ambicji męskiej! — pomyślał. — Nic innego! Nie starałem się aż dotąd o wiadomości o Elzie, jakgdyby nic mnie nie obchodziła, a teraz, gdy zobaczyłem ją, usłyszałem pochlebne odezwy o niej z ust innych ludzi, czuję się dotknięty do żywego? Podświadomie robię jej wyrzuty za to, że, choć niegdyś kochała mnie i przyrzekała wiernie i cierpliwie czekać, — ośmieliła się pędzić inne, osobiste życie i, o ile mi się zdaje, wcale już o mnie nie myśleć! Tfu, do stu piorunów! Aż wstyd mnie ogarnia, że dałem się porwać tym najgorszym samczym wymaganiom! Czyż miała wiecznie kochać i czekać na tego, który nie dawał znaku życia, który nie zdradzał nawet chęci odwdzięczenia się jej za wiarę, niezłomną przyjaźń i śmiałą miłość? Dlaczego, poco miałaby się tak poświęcać Elza?
Z rozmachem cisnął na ulicę niedopalone cygaro i zaklął.
Po chwili mruknął ze złośliwym uśmiechem:
— Ależ los tęgo zadrwił ze mnie! Gdy wreszcie zamierzam coś zrobić dla Elzy, która broniła mnie przed Olafem Nilsenem, podtrzymywała z namiętnością, ukrytą w tej duszy północnej, pielęgnowała mnie w chorobie i niemal w poczet świętych zaliczyła, — powierzono mi niezmiernie ważną i zaszczytną misję stwierdzenia, czy ten bezgłowy kretyn, Baldwin, będzie płynął naoliwiony, czy nienaoliwiony! Ha! Dobrze mi tak...
Rozmyślania jego przerwał straszliwy podmuch sztormu. Podniósł on chmurę żwiru z plaży i kurzu z bulwaru, a był tak porywczy i potężny, że na balkon spadło kilka sporych kamyków, z brzękiem uderzając o szyby.
Pitt z przyzwyczajenia uprzytomnił sobie, że krypy i barki, znajdujące się na morzu, powinny natychmiast zwinąć żagle szczytowe i obciągnąć wanty, ponieważ takelunek musiał obluźnić się pod tym podmuchem wściekłym i nagłym.
— Do djabła! — zamruczał kapitan. — Wali ten sztorm od południa i nie prędko ustanie! Rozhuśta się morze na dobry tydzień... I poco ona ma płynąć w taką dmę?
Elza popłynie na taki sztorm?... Nie miał o tem żadnej wiadomości, lecz jakieś wewnętrzne przeświadczenie nie pozwalało mu myśleć inaczej.
Elza popłynie!
Wstał i spojrzał w mrok nocy, kierując wzrok wprost przed siebie, poza łamacze fal. Nic nie dojrzał w ciemności, oprócz czerwonych nieruchomych ogni latarń nadbrzeżnych. Zresztą nie potrzebował widzieć, żeby zrozumieć, co się dzieje w tej chwili na oceanie.
Nawykły do dźwięków, któremi rozbrzmiewa burzliwe morze, posłyszał zgiełkliwy, przerażający chór ich — łomot bałwanów, syk, plusk, ryk nieustanny i drapieżny, a ponad tem wszystkiem ponure zawodzenie i wściekłe wycie wichru sztormowego.
Wypłynąć w taką pogodę na otwarty ocean byłoby jawnem szaleństwem, niczem nie ukrytem, dobrowolnem narażaniem życia.
Poco Elza ma ryzykować?
Znowu zastanowił się Pitt Hardful nad tem, dlaczego jest tak pewny, że Elza nie odstąpi od zamiaru i będzie nalegała na wyścig z Baldwinem.
Zdumienie go ogarnęło, gdy uświadomił sobie niezachwiane przeświadczenie, że upór norweskiej rybaczki ma jakiś stosunek, niejasną, lecz niewątpliwą łączność... z nim samym!
Wzruszył ramionami i chciał się zaśmiać szyderczo nad sobą i niedorzecznemi przeczuciami, lecz nagle ogarnął go lęk i niepokój nieokreślony, żądający jakiegoś natychmiastowego czynu.
Namyślał się przez krótką chwilę, w wyobraźni odtwarzając przebieg jutrzejszych zawodów; trzasnął w palce i przeszedł szybkim krokiem do pokoju Miguela, głośno chrapiącego.
Obudziwszy go, Pitt długo tłumaczył mu niebezpieczeństwo, zagrażające życiu pływaków, oraz obawę, że Elza może się uprzeć i wypłynąć poza molo, gdzie będzie zmuszona walczyć ze sztormem na pełnem morzu.
— Ubieraj się natychmiast, Migu, — zakończył kapitan, — i całym pędem leć do portu! Widziałem, że stoją tam holowniki. Wyszukaj jakiegoś szypra i skuś go dobrą zapłatą, jeżeli zechce konwojować jutro pływaków do miejsca, do którego dopłyną. A nie zapomnij powiedzieć mu, żeby nikogo innego, oprócz nas dwóch, nie wpuszczał na pokład! Daj mu zaliczkę, żeby nie miał obaw i nie pyskował. Powiedz mu, że wsiądziemy na przystani w Socoa, więc musi tam być — od samego rana!
Zdumiony Miguel szybko się ubrał i wyszedł, nieznacznie kręcąc rudą głową i wzruszając ramionami. Myślał w tej chwili, że sztorman stawał się coraz bardziej zagadkowym dla niego i zupełnie innym.
— Obym znów wyzierał, niby kanarek, z poza prętów kraty więziennej, jeżeli sztorman nie jest zaniepokojony! Ba, nawet twarz mu się zmieniła i znikła z niej zwykła obojętność! Co, u licha, dzieje się z nami?! — mruczał, idąc bulwarem.
Po chwili jednak, przechodząc koło kawiarni „Bar basque“, która, mimo późnej godziny, zatłoczona była zgraną publicznością, powracającą z kasyna, gwizdnął zcicha i zaśmiał się.
Przypomniał był sobie właśnie małą chatkę nad spychem Hadsefjordu i siedzących przed nią swego sztormana i Elzę. Kapitan mówił do niej spokojnym głosem, obojętnym wzrokiem ogarniając rybaczkę, a ona — zasłuchana i zapatrzona — siedziała nieruchomo, oddana mu i zachwycona.
— Fiut!... — gwizdnął znowu Rudy Szczur. — Życie przełożyło ster na inną ryzę. Cosik mi świta w głowie! No, tak! Niezawodnie! Teraz ona poprowadzi naszą krypę... a sztorman?... O, sztorman! Ten niewiadomo co wtedy uczyni...
Znowu zatroskał się Juljan Miguel i przyspieszył kroku, przyrzekając sobie na pociechę dobrą szklankę wina w drodze powrotnej.
Nazajutrz Pitt Hardful z Miguelem byli już na przystani Jacht Clubu od rana, niemal pierwsi, i zajęli miejsca tuż przy skoczni.
Kapitan poklepał przyjaciela po ramieniu, spostrzegłszy, że czarny holownik straszliwie dymi przy małej przystani, w pobliżu latarni Socoa.
— Czy dobry szyper — na tej kadzi? — spytał.
— Czy dobry — tego nie wiem, ale, że był w dym pijany — to rzecz pewna! — zaśmiał się Juljan.
— No, to świetnie! — ucieszył się Pitt. — Pijany marynarz przez morze pieszo przejdzie!
— Tak, lecz na to trzeba takiego olbrzyma, jak nasz Mikołaj Skalny, a ten to mały jest, czerwony i gruby, jak baryła! — odparł wesoło Miguel.
— Niech będzie, jak baryła! — zgodził się dobrodusznie kapitan, a takim głosem, że zdumienie znowu ogarnęło rudego Hiszpana. Stanowczo nigdy nie widział swego sztormana w tak wyśmienitym humorze.
— Dziwy! Dziwy! — szeptał do siebie Miguel. — Co mu się mogło przydarzyć? W nocy był zatroskany, a rano — wesoły, jak szczygieł!
I znowu mimowoli powrócił myślą do Hadsefjordu, mglistej wyspy Lango i starej, czarnej chatki Lilit...
Wreszcie machnął ręką i mruknął:
— E-e! Poco mam sobie głowę łamać! Tak czy owak, a szydło z worka wylezie.
— Co tam bełkocesz, Migu? — zapytał kapitan.
— E-e, nic! Zakląłem, że to sztormisko tak się rozigrało... — odpowiedział Hiszpan, podejrzliwie patrząc na Pitta Hardfula.
— Rozigrało się, bo rozigrało! — zgodził się kapitan. — Za trzydzieści ośm metrów ręczę...
— Mówiono mi, że całe czterdzieści — wtrącił Juljan.
— Możliwe, możliwe! Bardzo porządny sztorm! — kiwał głową Pitt.
— Santa Maria! — zdumiał się jeszcze bardziej Rudy Szczur. — Nie rozumiem, czy cieszy go to, czy smuci?...
Na to pytanie nie odpowiedziałby mu nawet sam sztorman. Miał w sercu dużo obawy, a jednocześnie gdzieś, z głębi podnosiła się łagodna fala wielkiej radości, niczem nie objaśnionej, lecz silnej i górującej nad wszystkiem.
Publiczność długo czekała na przybycie zawodników.
Pierwsza zjawiła się Elza Tornwalsen. W towarzystwie lady Rozalji młoda kobieta przeszła natychmiast do damskiej rozbieralni, odprowadzana hucznemi oklaskami widzów.
W kwadrans po niej zajechał ogromny, błyszczący „Chrysler“ Johna Cornyle, przywożąc Stantona Baldwina i trenera z małą walizką.
Amerykanie witali swego faworyta okrzykami, gwizdem i hałaśliwym tupotem nóg.
— Hallo, rekinie Florydy, pokaż, co umiesz! Hurra, Baldwin-swimmer!
Mikrocefal kłaniał się dumnie i ściskał dłonie przyjaciół i znajomych.
Wreszcie zniknął w kabinie członków Jacht-Clubu, odprowadzany przez Johna Cornyle i swego trenera.
Cała publiczność stłoczyła się na wybrzeżu, na tarasach ogrodu i na werandzie; niektórzy widzowie wgramolili się nawet na drzewa i na dach galerji.
Sapiąc i rycząc, podpłynął parowiec, mający konwojować pływaków i wieźć sędziów.
Wreszcie zawodnicy zjawili się na skoczni.
Tu natychmiast otoczyli ich znajomi, prezydjum Jacht-Clubu, reporterzy. Zasypywano ich pytaniami i składano życzenia.
Oboje odpowiadali krótkiemi, zdawkowemi słowami.
Do Elzy Tornwalsen zbliżyła się grupa przybyłych Anglików i witała ją serdecznie, lecz spokojnie.
— Hallo, profesor Warwick! — zawołała radośnie Elza. — I pan się fatygował poto, aby spojrzeć na jedno z moich szaleństw?!
— Poczuwałem się do tego obowiązku! — odparł z grzecznym ukłonem uczony.
— Obowiązku? — powtórzyła Elza.
— No, tak! — rzekł dobitnie lord Warwick. — Obowiązek — być świadkiem zwycięstwa studentki naszego uniwersytetu, mrs. Tornwalsen!
— Ach! Jaki z pana dobry przyjaciel! — zawołała Elza. — Ma pan zaufanie do mnie, — to dobrze!
— Wierzę pani i w panią tak, jak w siebie samego! — odpowiedział Warwick z lekką afektacją i schylił się, całując Elzę w rękę. — Pani, mrs. Tornwalsen, zawsze i we wszystkiem pozostaje jedyną i najlepszą!
Tę rozmowę, którą od słowa do słowa wysłuchał stojący wpobliżu i nagle spochmurniały Pitt Hardful, przerwał dzwonek przewodniczącego komisji sędziowskiej.
— Panowie i panie! — zawołał dostojny Francuz donośnym głosem. — Za chwilę ma się odbyć wyścig bez czasu i bez określonego dystansu i systemu pływania pomiędzy mrs. Tornwalsen (Norwegja) i mr. Baldwinem (Ameryka). Podług przepisów sportowych zawodnikom przysługuje prawo żądać odroczenia zawodów z racji panującego sztormu, który w tej chwili dochodzi do czterdziestu metrów. Pytam więc o ich decyzję! Mrs. Tornwalsen, czy życzy sobie pani odłożyć do bardziej sprzyjającego czasu dzisiejszy wyścig?
Elza Tornwalsen podniosła głowę i odparła swobodnie:
— Decyzję pozostawiam memu przeciwnikowi!
— Co na to powie mr. Baldwin? — zapytał sędzia.
Stanton Baldwin mimowoli spojrzał na wzburzoną zatokę, po której przewalały się siwe szeregi bałwanów, i wzrok zatrzymał się na środkowym łamaczu fal, gdzie co chwila wylatywały słupy i kaskady białej piany, a syczące potoki wody przelewały się przez cementową ścianę. Przez chwilę zamigotała w tej małej główce trwożna myśl, że przecież, jako sportowiec, nigdy nie pływał podczas tak niemożliwej pogody, że na takich falach na nic się nie przydadzą ani jego niezwykły trening, ani klasyczna forma pływania. Strach zakradł mu się do szerokiej, potężnej piersi rekordsmena i zwlekał z odpowiedzią. Był przecież zawodowym sportsmenem, mógł więc skorzystać z przepisów sportowych. Od czegoż są te przepisy?
— Hallo, rekinie Florydy! — rozległ się nerwowy okrzyk jednego z Amerykanów.
Te trzy słowa zdecydowały o losie jego.
Baldwin spuścił oczy i, zaciskając szczęki, wycedził przez zęby:
— Płynę...
— All right! — krzyknęła Elza, a głos jej był podobny do skwiru drapieżnego ptaka. — All right, płyniemy zatem!
Sędzia, podnosząc kapelusz, co uczynił bez żadnego powodu, rzekł uroczystym głosem:
— Wyścig pomiędzy madame Tornwalsen i monsieur Baldwinem na ogłoszonych przed chwilą warunkach odbędzie się bez względu na niesprzyjającą pogodę!
— Hurra! — krzyknęli Amerykanie, otaczając swego pływaka.
— Hurra! — odpowiedział im, jak mógł, najgłośniej niezwykle podniecony lord Warwick, a stojąca przy nim grupa Anglików, uśmiechając się dyskretnie, podtrzymała ten okrzyk i natychmiast otoczyła Elzę.
— Popłynę z komisją sędziów! — wołał, potrząsając ręce młodej kobiety, Warwick. — Będę śledził, aby wszystko było w porządku. Niech tylko pani nie ryzykuje zbytnio, bardzo proszę o to! Dla tak błahego powodu, jakim jest zwycięstwo nad amerykańskim „asem“ pływackim, doprawdy, nie warto stawiać na kartę tak cennego życia, jakiem jest...
Elza przyjaźnie uścisnęła ręce profesora i odpowiedziała smutnym głosem.
— O, mój drogi lordzie! Mr. Stanton Baldwin nie jest dla mnie żadnym powodem. Powiedziałabym, że raczej odgrywa w moich oczach rolę stołu, na który rzucam swoją kartę w grze o całkiem odmiennych, prawie nikomu nieznanych pobudkach...
Lord Seebold Warwick z nieukrywanym zachwytem wpatrywał się w spokojną i, jak zwykle, trochę smętną twarz młodej kobiety, nie wypuszczając jej ręki.
— Do stu siarczystych piorunów! Jestem świadkiem sceny miłosnej... — zaklął pocichu Pitt Hardful i zdziwił się, że widok tych dwojga ludzi, złączonych mocnym uściskiem dłoni, sprawia mu przykrość.
— Co mówicie, sztormanie? — zapytał rudy Miguel.
— Mówię, że jesteś straszliwie ciekawy i że piekło już rzuciło na ciebie swoje błyski czerwone... — odparł kapitan.
Odpowiedź była napozór wesoła i wyrażająca dobry humor mówiącego, lecz Juljan Miguel w mig przyłapał nagły skurcz, przebiegający przez twarz Pitta Hardfula, więc milczał, o nic więcej nie pytając.
Kapitan tymczasem przyglądał się temu, co się działo na skoczni.
Kilku reporterów, lord Warwick, dwie damy i pięciu sędziów przechodziło na statek, który, mimo, że stał dopiero w zatoce, mocno pląsał na falach i to zapadał się pod platformę skoczni, to wyskakiwał do półburty nad nią, co chwila przewalając się na prawy bok.
Wreszcie, sapiąc i dymiąc, statek Jacht-Clubu odbił od przystani.
Jacyś panowie zwolnili skocznię od publiczności i pozostawili tylko współzawodników z ich pomocnikami.
Atletyczny Stanton Baldwin, rozkraczywszy nogi i prostując ramiona, w których natychmiast zniknęła mała główka mikrocefala, poddał się ostatnim zabiegom.
Trener, o dziobatej, ordynarnej twarzy i czerwonych łapach, robił mu specjalny masaż i pięściami gniótł kark i grzbiet pomiędzy łopatkami, naciągał gumowy czepek na głowę, zapinając go pod wystającą dolną szczęką, oglądał trykoty i sprzączkę pasa.
Przy Elzie pozostała lady Steward-Foldew. Była nieco blada, wzruszona i zaniepokojona, lecz nie zdradzała swych uczuć. Twarz jej, nacechowana zupełnym spokojem, a oczy — niezachwianą pewnością zwycięstwa przyjaciółki, wyrażały niemal zimną obojętność. Metodycznie, bez pośpiechu obciągała, prostowała na Elzie czerwony trykot, oglądała biały pasek i poprawiała spięcie czepka.
Pitt Hardful wpatrywał się w Elzę Tornwalsen.
Dość szeroka w ramionach, miała niezwykle zgrabną, sprężystą i wiotką figurę. Niewysoka pierś piękną linją zarysowywała się pod grubym trykotem, ściągnięty mocno pas uwydatniał giętki, miękki w ruchu stan i wąskie, mocne biodra. Tkanina kostjumu kąpielowego odsłaniała ogorzałe, o złocistym odcieniu foremne, silne ramiona i nogi o okrągłych, cofniętych wtył kolanach i małych stopach, ukrytych w czerwonych, gumowych pantofelkach.
Nagie ramiona z niewypowiedzianym wdziękiem, prostotą i jakąś rzewnością były pochylone naprzód, jakgdyby kobieta ta widziała przed sobą kogoś bardzo drogiego, lecz słabego i nieszczęśliwego, do którego z uczuciem matki zamierzała wyciągnąć ręce, pełne troski i umiłowania bezmiernego.
Pitt Hardful przypomniał sobie, jak niegdyś dotknęły one głowy, odchodzącego na zawsze Olafa Nilsena, gdy szyper leżał po raz ostatni na pokładzie swego kutra, okryty banderą norweską, a potem znowu, gdy Elza żegnała jego samego, odpływającego z Lango...
Jakieś nieznane mu dotąd ciepło podniosło się z dna duszy i ogarnęło go. Czuł, że drżą mu wargi od wielkiego wzruszenia, coś dziwnego ściska go za gardło i gryzącym do bólu żarem pali oczy.
— Co to — łzy? — pomyślał Pitt i wnet odpowiedział samemu sobie: — Tak! Przypomniałem sobie pogrzeb biedaka — Olafa. Był to niezapomniany, wzruszający obraz, a jakżeż smutny dla nas wszystkich!...
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że, oprócz wspomnień, dręczy go jakieś inne jeszcze uczucie. Była to świadomość samotności na tej ziemi, gdzie, po powrocie z „Witezia“, czuł się niepożądanym, obcym dla wszystkich gościem, któremu nigdzie nie było swojsko, spokojnie i szczęśliwie.
„Witeź“! Tam było inne życie...
Pozostała zaś po nim jedynie Elza — świadek przekształcenia się duszy jego i powód dziwnie skomplikowanego, pełnego wrażeń istnienia.
Zazdrość norweskiego szypra, bunt na okręcie, straszliwy sąd nad zbrodniarzami, cicha tragedja Nilsena, prostacza, niemal tragiczna miłość Elzy i ta milcząca, pełna groźnej i wzniosłej treści ugoda pomiędzy nią a Olafem, ażeby czekać na wyrok losu, rozstrzygający ich życie.
Elza — oto stała ona przed nim w tej chwili w swoim stroju czerwonym, półnaga, niby syrena mityczna, w gładkim czepku, niby wojownica w hełmie, lub jakaś nieznana istota tajemnicza, wynurzająca się z otchłani morskiej, a jednocześnie taka skromna, surowa, smętna i tak bardzo bliska z temi ramionami, bezwładnie podanemi naprzód ruchem troski i miłości macierzyńskiej.
Wzruszenie, wybuch gorącej wdzięczności i pragnienie przemówienia do tej kobiety ogarniały kapitana coraz bardziej, a zarazem palący wstyd i wyrzuty, że oto zapomniał był o niej, a przecież jedynie ona przejrzała do dna duszę jego, odnalazła w niej najistotniejsze i najlepsze odruchy, ona rzuciła mu pod nogi swoje serce i życie Nilsena, bez skarg, bez łez i bez słowa żądania.
Pitt już zaczął roztrącać stojących przed nim widzów, gdy ze statku sędziowskiego rozległ się okrzyk przez megafon:
— Proszę przygotować się do startu... Raz... dwa...
Elza szybkim ruchem przytuliła się do starej lady Rozalji i szepnęła jej coś do ucha, potem skinęła głową w stronę swoich angielskich przyjaciół i stanęła na skraju skoczni.
— Trzy! — rozległa się komenda sędziego.
Dwa ciała — czarne i czerwone — mignęły w powietrzu i skryły się w falach.
Pitt Hardful z mocno bijącem sercem i zaciśniętemi zębami torował sobie drogę w tłumie, a, wyszedłszy na szosę, wskoczył do samochodu i rzucił Miguelowi:
— Pędź do Socoa, na holownik!
W kilka minut potem doganiali już na czarnym, brudnym parowcu statek sędziowski, dokoła którego turkocząc „dieslami“ płynęły białe motorówki angielskich, amerykańskich, francuskich i hiszpańskich bogaczy, spędzających lato w Saint-Jean-de-Luz.
— Na Świętą Pannę z Lourdes, te benzynowe zabawki nie wypłyną poza molo! — mruczał pod wąsem szyper holownika, obracając koło sztorwałowe. — Powarjowały, czy co? Potopią się jak cebry z solonemi makrelami...
Zaklął po baskijsku i wypluł czerwoną pianę zżutej tabaki.
Istotnie, nawet tu, w osłoniętej zatoce, bronionej przez trzy wysokie ściany molo i łamacze fal, hulały potężne, grzywiaste bałwany i z pluskiem wrywały się na dziób holownika.
Lekkie, głęboko zarywające się do wody motorówki nurzały się w nich tak, że fale okrywały łodzie do połowy, rozbijając się o ścianę kajuty pokładowej.
Pitt Hardful z przerażeniem spojrzał na morze, szukając pływaków.
Z trudem, po pewnym czasie dojrzał ich, gdyż współzawodników zasłaniały biegnące w różnych kierunkach fale. Jednak po chwili mignął w skotłowanym warcie czarny czepek Baldwina, a potem o metr przed nim — czerwony — Elzy Tornwalsen.
Pitt, podpłynąwszy bliżej, już wyraźniej widział, jak oboje rytmicznie wyrzucali zgięte w łokciach ręce i posuwali się naprzód, głowami tnąc fale.
Tak przepłynęli, zachowując ten sam dystans, środkowy łamacz fal.
Kapitan widział dokładnie, że Amerykanin usiłuje dogonić współzawodniczkę, bo coraz częściej machał rękami i potężniej bił wodę nogami, płynąc stylem „over arm aide stroke“, dającym mu przewagę wobec atletycznej budowy ciała.
Dystans jednak nie zmniejszał się ani zwiększał.
I właśnie, gdy w przerwie pomiędzy łamaczem fał a molo wrywać się zaczęły większe bałwany, stało się coś niepojętego i zdumiewającego.
Elza podniosła się w wodzie i obejrzała. Jednego krótkiego spojrzenia starczyło jej, aby odczytać z wyrazu oczu przeciwnika zamiar jego, więc nagle zmieniła sportowy sposób pływania „crawlem“ na inny, który sprawozdawcy pism zwykle nazywali „prostaczym“, „rybackim“ i „pozbawionym wszelkiej klasy i kultury“.
Wyprostowały się, sprężyły nagie, silne ramiona i jęły wyciągać się naprzód, jakgdyby chwytając niewidzialne liny i ciągnąc je ku sobie. A było to potężne pociągnięcie, gdyż za każdym rozmachem czerwona sylwetka pływaczki wyrzucała się z wody do pasa i chyżo ślizgała się porywczemi rzutami. Nieraz ruchy jej były tak obliczone, że wylatywała z jednego piennego bałwana na drugi, unoszący ją coraz dalej.
Ani Pitt Hardful, ani sędziowie i publiczność motorówek nie wątpili już, że Elza pierwsza dotrze do baki, postawionej naprzeciwko północnego mola, i że poprowadzi wyścig dalej. Jednak nikt nie przewidywał, co zamierzała uczynić dalej zuchwała pływaczka.
Tymczasem Elza Tornwalsen, dotarłszy do baki, jeszcze raz się obejrzała i, przekonawszy się, że przeciwnik pozostał znacznie wtyle, kilkoma rzutami minęła mur mola i wypłynęła na otwarty ocean, skotłowany, spieniony, rozmiotany i rozbestwiony.
— Popłynie ku Biarritz z wiatrem! — wyraził swój domysł prezes sędziowskiej komisji, lecz zaledwie wypowiedział te słowa, rozległ się zdumiony okrzyk publiczności na statku i tłumu, zgromadzonego na cyplu świętej Barbary.
Elza skierowała się pod wiatr. Nie ulegało wątpliwości, że zamierza popłynąć w stronę Hendaye. Widzowie ze zdumieniem spostrzegli, że zamiast dążyć wprost na południe, Elza coraz bardziej się oddala od prostej linji i dąży ku zachodowi.
Płynęła teraz znów inaczej.
Zrzadka tylko majaczyły w pianie i w siwej, syczącej kipieli czerwony czepek i ogorzałe, złociste ramiona, pływaczka bowiem, nurkowała, przebijając olbrzymie bałwany, jak szkarłatna torpeda.
Tego już nikt pojąć i objaśnić nie mógł.
— Szalona! — wołano. — Wypływa na największe fale i coraz bardziej oddala się od prostej linji, skoro już postanowiła płynąć na południe, pod wiatr i na spotkanie sztormu! Boże! Poco ona zużywa tyle sił na nurkowanie? Przecież to nie zabawka, nie pływanie figurowe w basenie paryskiego „Lido“?!
Tak mówiono, dziwiono się i oburzano na pokładzie parowca Jacht-Clubu i w tłumie widzów na cyplu.
Tymczasem Elza Tornwalsen wiedziała dobrze, co czynić należało. Nie darmo przecież zadała sobie trud nocnego pływania aż pod środkowe molo, co chwila okrywające się teraz miotającemi się nad niem płachtami piany rozbijających się o mur bałwanów.
Wiedziała dobrze, że ocean szalejący w tem kamienistem, pełnem raf miejscu, porwałby ją i poniósł ku stojącej na jego drodze przegrodzie. Odpływała więc coraz dalej i nurkowała, aby nie tracić czasu i przestrzeni w walce z falami i sunęła pod powierzchnią, na głębi, której jeszcze nie poruszył sztorm.
Dalszą część wyścigu obserwować mogli już tylko sędziowie i Pitt Hardful z Miguelem, ponieważ motorowe łupiny nie zdołały się przebić przez mknące szeregi fal, z trudem trzymały się na wodzie i, po rozpaczliwej walce z oceanem, zawróciły i całym pędem pomknęły do zatoki, uwożąc wystraszonych, przemoczonych pasażerów.
Stanton Baldwin wypłynął na ocean w kilka minut po Elzie, a spostrzegłszy, że przeciwniczka jego coraz bardziej oddala się od łamacza fal, ucieszył się niewymownie. Ogarniające go zdumienie z powodu obranego przez Elzę kierunku i lęk przed walką ze sztormem, ustąpiły teraz miejsca nieskomplikowanemu bynajmniej rozumowaniu. Nie wątpił, że współzawodniczka zamierza opłynąć środkowy łamacz i powrócić do zatoki przez bramę koło Socoa. W tym celu, przekonawszy się już, że przeciwnik nie może nadążyć za nią, pływająca prostaczym sposobem, Norweżka wyciąga go na pełne morze, aby go znużyć. Postanowił, że nie da się złapać na taki kawał i że wygra na dystansie, przecinając jej drogę w linji prostej a najbliższej do cementowanego muru łamacza.
Wkrótce był już w równoległym z nią punkcie, lecz w tej samej chwili raptem nadbiegła straszliwa fala, porwała go, zakręciła w syczących wirach i pomknęła ku rafom, na których wznosił się potężny mur.
Z rozmachem cisnął grzywiasty bałwan swoją ofiarę o kamienie podwodne, zerwał ją z nich, odbiegł z szamoczącym się w nurtach człowiekiem i, znowu wezbrawszy, z rykiem zwycięskim uderzył o znienawidzoną przeszkodę.
Stateczek sędziowski podążył Amerykaninowi z pomocą i z narażeniem się na niebezpieczeństwo wciągnął na pokład prawie nieprzytomnego, pokaleczonego Baldwina.
— Czy pan może przedłużyć wyścig, naturalnie po nałożeniu opatrunku? — zapytał prezes komisji, sporządzający protokół.
Ledwie poruszając blademi wargami i dłonią rozmazując po twarzy wypływającą z pod czepka krew, Amerykanin oznajmił słabym głosem:
— Zdaje mi się, że mam złamane żebro... Przerywam wyścig...
— Niech komisja zapisze do protokółu, że mr. Stanton Baldwin, nieoględnie podpłynąwszy blisko raf i łamacza fal, uległ wypadkowi i odmawia dalszego pojedynku z mrs. Elzą Tornwalsen. Tak należy zapisać dla porządku i ścisłości, aby z czasem nie było nieporozumień i sporów... Powinniście, panowie, podkreślić słowa: „nieoględnie podpłynął“ oraz „odmawia“, co znaczy, że „uznaje się za zwyciężonego“. Czyż nie mam racji, mr. Baldwin?
Zdanie to wypowiedział płynący na holowniku lord Seebold Warwick.
Baldwin, półzemdlony, szczękający zębami i obolały, w milczeniu skinął głową.
Statek, rzucany potężnie i pochylany na lewą burtę, całą siłą pary oddalał się od zdradliwych raf i doganiał Elzę Tornwalsen, płynącą wciąż naprzód i naprzód.
Tuż za nią sunął czarny holownik Pitta, kołyszący się straszliwie i co chwila wystawiający boki, okryte czerwonemi naciekami rdzy.
— Ależ ta madame płynie! — dziwił się szyper holownika. — Może ona z korka jest zrobiona, albo z gumy nadętej powietrzem? Jeśli tak dalej machać będzie, to tylko patrzeć, jak i my wpadniemy na kamienie... Dość już tego! Wiemy, że wygrała, no, to i basta! Niech ją sobie goni komisja sędziowska, nam zaś nic po tem!
— Stul gębę, bracie, i obciągnij ozór, aby nie fladrował! — warknął Pitt. — Płyń, gdzie ci każą i nie mędrkuj, bo nic z tego nie będzie, z pustego, przecież nikt nie naleje? Ażeby ci nie było markotno, wiedz, że za każdy szwank płacę rzetelnie, a po skończonej pływance dam po funcie angielskim na głowę, szyprowi zaś — trzy na pociechę! Teraz przekręć sztorwał o trzy szprychy, boś odbiegł, szyprze, niepotrzebnie daleko...
Rzetelna i dosadna mowa żeglarska i obiecana nagroda przekonały czerwonego, jak pomidor, szypra, więc umilkł i jął się zbliżać do pływaczki.
Elza Tornwalsen niezawodnie spostrzegła, że Baldwin odpadł, bo płynęła już nie tak porywczo i nurkowała coraz rzadziej. Ciało jej w oblegającym szczelnie czerwonawym trykocie, migało pomiędzy falami i coraz częściej zjawiało się w piennych grzywach, podobne do nieznanej, ogromnej ryby, miotającej się na wzburzonej powierzchni morza.
Wreszcie statek sędziowski dogonił ją i, płynąc o kilka metrów obok, zaczął ryczeć, zwracając na siebie uwagę pływaczki.
Na dziób wgramolił się prezes Jacht-Clubu i, uczepiwszy się bujającej burty, krzyknął przez megafon:
— Mrs. Tornwalsen! Przeciwnik pani uznał się za zwyciężonego! Proszę wejść na pokład! Wyścig skończony!
Elza stanęła w wodzie i, pląsając na falach, odkrzyknęła:
— Płynę na szybkość i dystans, więc zamierzam ustalić nowy rekord! Możecie panowie powracać, ja zaś płynę dalej!
Pitt Hardful usłyszał odpowiedź Elzy i, widząc, że parowiec Jacht-Clubu źle wytrzymuje sztorm, podszedł do swego szypra i mruknął do niego:
— Ster na bakbort! Podpływaj do burty sędziów!
Zbliżywszy się do stateczku, Pitt porwał tubę i jął wykrzykiwać słowo po słowie:
— Mówi kapitan Siwir! Panowie mogą powracać!!... Będę konwojował mrs. Tornwalsen przez cały czas jej pływania...
Widocznie, propozycja ta była zupełnie na czasie i przypadła do gustu sędziom, bo statek, robiąc wielki łuk, zaczął odpływać ku molo Socoa.
Pitt Hardful, wpatrzony w każdy ruch śmiałej pływaczki, nie widział rozwścieczonego mr. Johna Cornyle. Amerykanin, przegrawszy ogromną sumę, podszedł do burty statku i, co chwila spluwając do morza, z nienawiścią patrzał na płynącą Elzę i na holownik, gdzie się znajdował jego szczęśliwy przeciwnik, kapitan Siwir.
— Damm! — mruczał Cornyle. — Ten Baldwin posiada głowę, jak brodawka na barkach! Na takiego nic nie można stawiać, bo nie wiadomo co zaświta w tej gęsiej mózgownicy! Djabli nadali, że chciał płynąć prostą linją, a tymczasem wlazł na kamienie! Jednak ta przeklęta baba ma spryt! Wie, jak trzeba płynąć w sztorm!...
Znowu zaklął i splunął zamaszyście, z grymasem wstrętu przysłuchując się wcale nieestetycznym jękom znajdujących się na pokładzie dam oraz porykom dwóch sędziów, którzy zapadli na morską chorobę, i nie odpowiadając na protesty lorda Warwicka, żądającego dalszego konwojowania pływaczki.
Tymczasem Pitt Hardful, stanąwszy przy sterze, podpłynął od strony brzegu do Elzy.
Kapitan ogarnął spojrzeniem pobrzeże baskijskie i zrozumiał, że pływaczka, mijając latarnię fortu Socoa, kierowała się do zatoki Gaskońskiej, w stronę Haycabia.
— Płynie tak pewnie i spokojnie, że może zdoła wylądować dopiero w Hendaye! — pomyślał Pitt i postanowił nie przeszkadzać Elzie w wykonaniu jej zamiaru.
— Nie utonie mi przecież, bo jestem blisko i zawsze na czas nadążę z pomocą?! — uspokajał siebie kapitan, jednak na wszelki wypadek kazał Miguelowi być w pogotowiu. Wiedział, że Rudy Szczur był tęgim pływakiem i bez sprzeciwu spełni jego rozkaz. Miguel natychmiast zrzucił ubranie i obuwie, a, pozostawszy tylko w spodniach, stanął przy burcie.
Długo jeszcze płynęła Elza, lecz na wysokości Cauteraborda kapitan spostrzegł, że ruchy pływaczki stawały się z chwilą każdą coraz bardziej powolne i ociężałe. Raz po raz kładła się na plecach i wypoczywała, oddychając ciężko.
Pitt przyłożył tubę do ust i krzyknął, usiłując zagłuszyć plusk fal i wycie wiatru:
— Jeżeli pani zmęczona, proszę wejść na pokład! Zaraz spuścimy drabinkę.
Elza nic nie odpowiedziała i szybko odpłynęła dalej.
Jednak ruchy ramion i nierytmicznie bijące o wodę nogi zdradzały coraz większe znużenie.
— Pani dawno już pobiła wszystkie rekordy, proszę wejść na statek! — wołał kapitan.
— Nie!... — dobiegła go odpowiedź Elzy.
Wtedy Pitt, wyraźnie wymawiając każde słowo, przemówił głosem, który w zdumienie pogrążył Juljana Miguela.
— Prosi panią o przerwanie bezcelowego dalej pływania kapitan Pitt Hardful... Eryk Stefan... Eryk Stefan!
Elza nagle stanęła w wodzie i wzrok wparła w miotający się na falach czarny kadłub holownika.
Nie dojrzała jeszcze tego, czyje imię tak niespodziewanie padło i przebiło zgiełk sztormowy. Parowiec zapadał się co chwila pomiędzy mknącemi grzędami bałwanów i znikał za ich ryczącemi grzywami, lub wylatywał na ich grzebienie, a wtedy znów — widniał tylko wysoki, ostry dziób, ociekający pianą i przepasany rdzawemi naciekami.
A jednak Elza wyraźnie usłyszała dwa, oddawna wymarzone słowa:
— Eryk Stefan!
Trzymając się w pionowej pozycji, oczekiwała, czy nie dobiegną raz jeszcze drogie słowa, stanowiące hasło jej życia...
Po długiej chwili przez plusk i syk wody, przez poszum i gwizd wichru doleciał przygłuszony okrzyk:
— ...o przerwanie pływania prosi kapitan Pitt Hardful... prosi Eryk Stefan, E-ryk Ste-fan!...
Nie pozostawało już żadnej wątpliwości.
Woła na nią Eryk Stefan!...
Może ten promienny z obrazu Rasmussena staje przed nią nad rozpętanem morzem, wynurzywszy się nagle ze świetlanej, a krótkiej, jak błyskawica, wyrwy w mroku życia?
Podniosła rękę wysoko i krzyknęła ostrym głosem:
— Rzucić linkę!...
Znowu nurzała się w mknących hufcach fal, znikała w nich i śmigała tu i tam, jak wielka, czerwona ryba, szybko podpływająca do holownika.
Ze świstem i warczącym szmerem rozwinęła się w powietrzu linka z uwiązanym do niej ciężarem, lecz niewprawny majtek chybił i linka wpadła do wody, szybko się pogrążając.
Kilka minut trwało ryngowanie[1] linki, aż za drugim razem ciężarek upadł poza pływaczką, a cienki, twardy sznur dotknął jej pleców.
Elza schwyciła go i, podciągana do burty, płynęła ostrożnie. Silna dłoń zręcznie uczepiła się szczebli zwisającej drabinki i Elza stanęła na bujającym pokładzie, oszołomiona, wzruszona, ciężko dysząca.
Nagle przymknęła oczy i uczuła tak straszliwą słabość, że musiała się oprzeć o burtę.
Od kasztelu szedł do niej Pitt Hardful. Był bez czapki i dma zwichrzyła mu włosy. Tak! To był on... on, którego mogła w każdej chwili wywołać z pamięci, odtworzyć go w chwili rozstania na Lango, kiedy rękami swemi ściskała po raz pierwszy i ostatni tę głowę ukochaną.
Bezwiednie uświadomiła sobie, jakie zmiany zaszły w twarzy i postaci Pitta Hardfula. Stał się bardziej sztywny w ruchach, na skroniach połyskiwały mu siwe włosy, na bladej twarzy, pooranej zmarszczkami, rozbłysnął uśmiech radosny, niemal szczęśliwy, a w oczach skrzyło się wzruszenie.
— Fru Tornwalsen... — padły z ust jego pierwsze słowa.
I znowu — „Fru Tornwalsen!“ — cicho, łagodnie, prawie nieśmiało...
O, ten znajomy, drogi głos, który z taką siłą pokierował jej życiem!
— „Biały Kapitan“!... — odpowiedziała Elza przejmującym szeptem i przycisnęła obie ręce do piersi, jakgdyby wstrzymując głośny zwycięski okrzyk, lub szloch radości i szczęścia.
Już się porwała, aby stąpić naprzód, wyciągnąć ramiona i, ująwszy głowę jego w dłonie, ścisnąć mocno, dawnym zwyczajem rybackim.
Jednak Elza Tornwalsen inną już teraz była istotą. Odbyła daleką, ciężką wędrówkę szlakiem szukających lepszego bytu ptaków przelotnych; nie krzyknęła więc, zdusiła szloch we wzburzonej piersi i nie poruszyła się z miejsca.
Nadludzkim wysiłkiem woli zmusiła się do uśmiechu i po chwili milczenia przemówiła głosem spokojnym, w którym Pitt Hardful najmniejszego nie wyczuł wzruszenia:
— Dziękuję, kapitanie!... Chciałam płynąć do Haycabia, lecz skoro Baldwin odpadł, a rekordowy dystans został przekroczony — istotnie dalsze pływanie stało się bezcelowem...
Tak mówiły usta, poruszając się z trudem, lecz wielkie szafirowe oczy, rozszerzone niezwykle i pełne blasków gorących, krzyczały niemal rozpaczliwie:
— Zrozum, Eryku, zrozum to, czego nie mogę wypowiedzieć, gdyż nie jestem już Elzą z „Witezia“!
Pitt spostrzegł to promienne światło, sączące się z oczu Elzy, nie zrozumiał jednak znaczenia jego i nie posłyszał niemego wołania tych źrenic, szeroko rozwartych. Jak każdy mężczyzna wierzył jedynie słowom kobiety i pojmował treść uczuć jej i przeżyć, wyrażoną głosem, — tym najnędzniejszym, najmniej doskonałym narządem do wyrażania radości i bólu serca, do wyjawienia nakazów ducha.
Zdziwiły go słowa rybaczki, słowa, wypowiedziane wykwintną angielszczyzną, w zdumienie wprowadziła spokojna twarz Elzy Tornwalsen. Ukrył natychmiast wzruszenie pod maską dobrotliwej ironji.
— Stoimy tu, niby w holu hotelowym, a tymczasem wicher rwie, jak opętany! Pani się zaziębi! Musi się pani osuszyć przynajmniej... Hej, szyprze! Gdzie mam odprowadzić panią, aby mogła wypocząć i wyschnąć należycie?
Mały, czerwony, jak burak Baskijczyk wykrzykiwał coś, i ręką wskazywał na dziób holownika.
Gdy poszli ku kajucie, w której zwykle wysypiał się zawsze pijany szyper, wypadł z niej Juljan Miguel.
Był bardzo wzruszony i, bełkocąc coś niewyraźnego, rzucił się do Elzy i zaczął całować ją po rękach.
— Na Boga! — wykrzyknęła radośnie Elza. — „Rudy Szczur“! Poczciwy, wesoły Juljan! Tyle wspomnień dawnych... pięknych... drogich!...
To mówiąc, objęła rękoma głowę Miguela i ścisnęła mocno, serdecznie.
— Hm... — pomyślał Pitt. — Mnie powitała inaczej, o, zupełnie inaczej!...
Spokojny i obojętny zawsze kapitan nie rozumiał tego, że gdyby Elza ścisnęła go była za głowę, ujrzałby przed sobą dawną rybaczkę z Lango, kobietę, która przez tyle lat nie miała miejsca w jego pamięci.
Zato jak prawdziwie odczuła to mrs. Elza Tornwalsen, wychowanica arystokratycznej i mądrej lady Steward-Foldew!
— Fru Elza!... Dobra fru Elza!... — bełkotał wzruszony Hiszpan. — Już wszystko przygotowałem... W kajucie znajdzie pani czysty ręcznik i nowe, na Santa Madonna przysięgam, nienoszone jeszcze ubranie marynarskie, a gdy się pani przebierze... podam flaszkę „kalwadosu“,[2] bo całą baterję tego alkoholu wozi ze sobą ta czerwona baryła, która ośmiela się nosić galony szypra!
Elza radośnie kiwnęła głową i szybko zbiegła do kajuty.
Pitt, uśmiechając się do Miguela, do przechodzącego majtka, a nawet do tkwiącej w oknie kapitańskiej budki czerwonej twarzy szypra baskijskiego, chodził po pokładzie i milczał.
Elza szybko doprowadziła swój strój do porządku i wyszła z kajuty w białem ubraniu marynarskiem i w czerwonym czepku na głowie.
Szła teraz ku Pittowi z wyciągniętemi rękami i mocno potrząsnęła jego dłoń. Przez chwilę nic nie mówiła i jakgdyby wstrzymywała oddech, wpatrując się w twarz kapitana rzewnie i poważnie zarazem, badając każdy szczegół na niej i zaglądając mu do źrenic roziskrzonemi, szafirowemi, mieniącemi się oczami.
— Ależ dokonała pani sztuki nielada, płynąc w taki sztorm! — zaczął rozmowę zmieszany i wzruszony Pitt Hardful. — Pobiła pani najtęższego pływaka Nowego Świata!
— Pływał może i dobrze, lecz nie był dość sprytny! — spuszczając nagle przygasłe oczy, odparła z uśmiechem i takim tonem, jakgdyby prowadziła rozmowę w salonie. — W każdym razie dziękuję panu za pomoc! Czułam się zmęczoną, bo, jak pan z pewnością spostrzegł, za przylądkiem Socoa morze wrzało...
— Tak! — potwierdził kapitan. — Fale tam biegły w różnych kierunkach.
— Poczułam nagłe znużenie, a tymczasem sędziowie odpłynęli... obecność pańskiego holownika dodawała mi sił i pewności. Dziękuję!
— To ja raczej muszę pani podziękować, fru Tornwalsen! — zawołał ze śmiechem Pitt Hardful. — Zawdzięczając pani, wygrałem duży zakład!
— O — o! — zdziwiła się Elza.
— No, tak! Postawiłem znaczną sumę i to trzykrotnie przeciwko mr. Johnowi Cornyle! — objaśnił kapitan.
— Ach! — zawołała Elza. — Teraz rozumiem wszystko! Przecież kapitan Siwir stawiał na mnie. Siwir... Siwir...
— Czyżby pani zapomniała, że tak nazywał mnie niegdyś nasz wspólny, szlachetny przyjaciel, Olaf Nilsen?
— Olaf Nilsen! — wyrwało się z piersi Elzy głębokie westchnienie.
Po chwili zmarszczyła brwi i podniosła śmiałe, surowe oczy, mówiąc:
— Nie zapomniałam nic — ani Olafa Nilsena, ani tego, co zaszło za jego życia!
Pitt Hardful wpatrywał się w twarz stojącej przed nim kobiety i widział, jak mgiełka smutku i rzewności okrywa jej oczy i kryje się koło ust, gdzie głębiej zarysowały się dwie bruzdy.
Elza otrząsnęła się z wzruszenia i uśmiech łagodny znowu rozświetlił twarz jej i oczy.
— Cieszę się, że nie zawiodłam nadziei pana, kapitanie! — rzekła. — Ale ryzykował pan w każdym razie!
— Nie! — odparł stanowczo Pitt Hardful. — Grałem z całem przeświadczeniem wygranej. Stawiałem przecież na Elzę Tornwalsen, a ja przecież dobrze znam tę panią!
Zaśmiał się dobrodusznie.
— Znał ją pan — tak raczej należałoby powiedzieć! — odparła cicho. — Od tego poranku, gdy kapitan opuścił Hadsefjord, dużo nowych szczerb i skaz wyrzeźbiły fale na skałach Lango... bardzo dużo... bo to już wieki całe minęły... wieki!
— Czas ten wydał się pani tak długim? — zapytał pośpiesznie, mając nadzieję, że posłyszy coś ważnego, a otwierającego mu oczy na to, co, jak czuł bezwiednie, było dlań ważnem i drogiem.
— Nie tyle sam czas, ile to, co przewinęło się przez niego, co wciąż się zmieniało, jak przypływy i odpływy, jak dzień i noc, jak epoki w dziejach ludzkości... aż się zmieniło zupełnie!
Wypowiedziała te słowa spokojnie, bez afektacji, prawie zimno.
Pitt Hardful znowu nic nie wiedział, co czuje i myśli w tej chwili Elza.
Elza! Jakżeż niepodobną jest ta „fru Elza Tornwalsen“ ani do Otto Lowego, ani do Elzy, płynącej na „Witeziu“ z Tajmyru!
W tej chwili podbiegł do nich roześmiany Miguel i krzyknął:
— Przygotowałem w kajucie wspaniały lunch: butelka kalwadosu, sidru baskijskiego — prawdziwego „Ardoa“ — dwie butelki, pudełko sardynek... To wszystko, co zdobyłem na tej cuchnącej kadzi!
— Kochany Juljanie! — zawołała Elza, klaszcząc w dłonie. — Miły Migu, jestem przerażająco głodna!
I znowu wyślizgnęła się ta kobieta, z pod oka obserwującego ją Pitta. Znał ją wszak inną, niezmienną, jak nachmurzone, zadumane spychy fjordów jej ojczyzny, a teraz po kilku latach spotyka taką zmienną, nieuchwytną... „fru Tornwalsen“.
Drażniło go to i wzbudzało chęć do zbadania tajemnicy tak wielkiej zmiany. Kapitan czuł jednocześnie jakąś niczem nieobjaśnioną nadzieję, że wykryje w tej młodej, wzbudzającej w nim podziw kobiecie coś bardzo promiennego i radosnego, chociaż dawniej tego ostatniego określenia nigdy nie mógł zastosować do smętnej Elzy z „Witezia“.
Tymczasem Miguel poprowadził Elzę do kasztelu, mieszczącego się pod pokładem na dziobie holownika.
Pitt Hardful patrzał, jak zniknął wgłębi statku czerwony czepek Elzy, potem obejrzał się na szypra i z nagłą wesołością, która porwała go i poniosła, krzyknął:
— Hej tam, przyjacielu! Sztorwał nawalić na bakort i trzymać na Socoa, a niech mechanik nie żałuje węgla... pięćdziesiąt dolarów dorzucam czeladzi!
Holownik szarpnął się całym kadłubem i, opisawszy koło, z sapaniem i zgrzytem jął ciąć fale i biec ku bramie południowego mola, wyrzucając kłęby dymu i iskier.