Ol-soni kisań (powieść)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Nic nie znalazłem!... Nigdzie ani śladu!... — szepnął tajemniczo Kim-bo-remi pewnego poranku, odciągając na stronę Kim-ki’ego.
Młodzieniec pobladł.
— A więc żadnej, żadnej nadziei?... Co mam czynić?!
— Nie wiem. Napisz do stryja!...
— Do stryja? Chyba sam pójdę do niego!? Zresztą to nie pomoże! On wyprze się, on wsadzi mię do więzienia... on oskarży mię o fałszerstwo, ale ziemi nie odda... On mówił mi przecie, że to jego ziemia. Kim-ho-du-ri powiedział, że takie sprawy zawsze się tak kończą, że on ich zna bez liku i nie radził zjawiać się w miejscowościach, do których sięga ramię mego stryja.. A ziemia moja właśnie w tej znajduje się miejscowości... Nic mi nie pozostało, nic!... Nie będę już człowiekiem!...
W oczach i głosie chłopca malowała się szczera rozpacz.
— Młody jesteś... Nie wydawaj na siebie wyroków przed czasem...
— Już — wydał go na mnie... brat mego ojca! Wychowano mię, jak dziecko z bogatego domu!... Nic nie umiem, do niczego nie jestem zdatny. Przeklinanym przez wszystkich muń-gukiem... nie zostanę!... Wolę śmierć!...
Kim-bo-remi spojrzał nań ze współczuciem.
— Poco masz zostawać muń-gukiem?.. W Seulu dużo jest rozmaitych ludzi... Wybierzesz sobie zajęcie...
— Utracę szlachectwo. A wtedy nigdy już nie odzyskam ziemi... Tego pewnie chce mój stryj...
— To prawda! — odrzekł z namysłem sekretarz. — Żal mi cię. Stryj postąpił z tobą niegodziwie. Wprost kiedy o tem myślę, wrząca krew zalewa mi ciemię... Jeden tylko w Seulu człowiek mógłby ci pomódz, ale nie mam do niego dostępu... Jest nim Kim-non-czi, syn naszego Pana, obrońca pokrzywdzonych...
Kim-ki w zamyśleniu gładził brodę; wiedział już coś nie coś o stosunkach ojca i syna i rozumiał, że Kim-bo-remi nawet za wypowiedzianą przed chwilą radę mógł utracić miejsce.
— Słuchaj! — szepnął jeszcze ciszej sekretarz. — Dam ci radę: Poproś Kim-ho-duri, aby zaprowadził cię do Ol-soni. On tam bywa, on zna wszystkie tancerki. Udaj zakochanego w Ol-soni. Tam możesz spotkać Kim-non-czi. Tylko nie zdradź się, że polujesz na niego. Nie dopuszczą cię. W dodatku szpiedzy dadzą o tem znać Kim-ok-kium’owi i stracisz u nas przytułek. Masz trochę pieniędzy, więc udawaj najlepiej hulakę, miłośnika kisań. Nie żałuj strat. Jeżeli powiedzie ci się pozyskać Kim-non-czi i on zechce cię wybawić, to cię wybawi...
Ponieważ dworzanie zaczęli napływać na podwórko, Kim-bo-remi wszczął, głośno dysputę o »czterech wysokich zasadach«. Ukazał się i gruby Kim-ho-du-ri i krzykliwym głosem sypał żarty na prawo i lewo. Kim-ki kręcił się koło niego nieśmiało.
— Cóż porabia twój stryjaszek? Czy nie kazał ci czasem zapłacić wszystkich moich długów?
— Daj mu pokój, Kim-ho!... Biedaczysko co dzień trzy razy umiera ze smutku... Lepiejbyś go zapoznał z wesołością życia... Mówiłem mu, że nikt tego nie zrobi lepiej od ciebie!... — wtrącił od niechcenia Kim-bo-remi. Kim-ki uśmiechał się potulnie. Kim-ho-du-ri wydął wargę.
— Ten snop ryżowy?!... Albo on się na czem zna, ten wieśniak... A głównie...
Umilkł i przymrużył przebiegle powiekę.
— Zobaczymy! — mruknął.
Na werandzie ukazał się minister i wszyscy pospieszyli w tę stronę. Rozumie się, że Kim-ho-duri przepchnął się na pierwsze miejsce.
Położenie Kim-ki na dworze Kim-ok-kiuma było dość przykre. Młodzieniec nie potrafił stać się użytecznym patronowi, nie pchał się w pierwsze szeregi, nie łowił spojrzeń i uśmiechów osób w domu wpływowych, nie umiał wtrącać zręcznych pochlebstw i uwag do ogólnej rozmowy, ani znosić i opowiadać plotek; gdy zamierzał przysłużyć się czemś panu, n. p. podać mu książkę, nałożyć fajeczkę, zawołać palankin, zawsze go inni wyprzedzali. Zwolna Kim-ki z wiernym swym Chakki znaleźli się na szarym końcu zgrai dworaków; Kim-ok-kium rychło zapomniał o nich; inni domownicy umyślnie ich omijali. Porcye ryżu i włoszczyzny, przysyłane z kuchni, malały z dnia na dzień i być może, że zupełnieby się urwały, gdyby nie stary niewolnik, który jak lew bronił praw swego pana, przyznanych mu przez Kim-ok-kiuma, naczelnika i opiekuna wszystkich Kimów. Ratowała ich cokolwiek życzliwość Kim-bo-remi. Ale sekretarz sam musiał się pilnie wystrzegać cienia plotek i podejrzeń, gdyż na jego posadę i skromne dochody czyhały nieustannie setki chciwych, udręczonych przez nędzę istot. Kim-ki spędzał czas bardzo jednostajnie i nudno. Chodził całymi dniami po mieście bez celu i potrzeby, wysiadywał na dziedzińcu na słońcu lub przed bramą, gawędząc o błahych, marnych wypadkach z najbliższego otoczenia. Czasami, niby daleki grzmot, przetoczyło się echo dworskiej intrygi lub rozchodziły się głuche wieści o wybuchłych w dalekich prowincyach rozruchach. Co Kim-ki’ego, młodego nędzarza, mogły te rzeczy obchodzić? Nie miał ochoty do żadnej pracy, nie budował żadnych planów, czuł się zgniecionym przez niesprawiedliwość ludzi i losu i jedynie myśl o własnej krzywdzie napełniała chwilami serce jego ogniem palącym. Ale co czynić?! Po wielokrotnych rozmowach z Kim-bo-remi utracił resztki nadziei w pomyślne i pokojowe rozwiązanie swej sprawy. Sekretarz wskazywał wprawdzie drogę do walki, lecz łagodna, marząca, wychowana w dostatku dusza Kim-ki’ego czuła nie mniejszy wstręt do walki, niż do pracy. Czuł, że na całym świecie miał jedną duszę wierną i życzliwą, Chakki’ego i z nim jednym dzielił się swymi smutkami i projektami.
Chakki, który od niejakiego czasu na swoją rękę przedsiębrał na miasto tajemnicze wycieczki, zjawił się raz wieeczorem i, posławszy panu pościel w komóreczce, przeznaczonej im na mieszkanie, rozwinął obok i swoją prostą matę sitowianą.
— Co słychać, stary, w mieście? Wiesz, że Kim-bo-remi nic nie znalazł?! — spytał go wreszcie zniecierpliwiony milczeniem młodzieniec.
— A wiem. Zresztą, co z tego, choćby znalazł? Co znaczy kwit dla wielkiego pana?! Więcej znaczy dla nas jego uśmiech... Ty, panie, jako wnuk wielkiego wojownika, nie możesz ubiegać się o względy rozmaitych przybłędów, lecz Kim-ok-kium ma względem ciebie obowiązki. Jest naczelnikiem naszego rodu, krwią krwi naszej... Powinien cię uszanować!... Ród wzrasta w siłę przez swe znakomitości, twój ojciec był znakomitym człowiekiem!
— Kim-bo-remi radził jednak zwrócić się do stryja. Twierdzi, że Kim-ok-kium nic dla nas nie uczyni...
— Niechby Kim-ok-kium napisał list do stryja!.. Co znaczy dla takiego wielkiego pana króciutki list!... Cała sprawa skończyłaby się odrazu...
— Kim-bo-remi powiada, że daremne próby, że Kim-ok-kium takiego listu nie wyśle...
— Dlaczego? Czyż nie stała ci się krzywda? Czyż nie jest obowiązany bronić każdego z Kimów?
— Mój stryj jest też Kimem. Jest wpływowym i ważnym Kimem a ja jestem biednym Kimem...
Chakki zamyślił się i westchnął.
— To prawda, ale jesteś wnukiem naczelnika, wojownika, synem gubernatora a Kim-juń-sik jest zaledwie naczelnikiem powiatu...
— Kim-bo-remi radził lepiej zwrócić się do... Kim-non-czi’ego. Co myślisz o tem, stary?
Chakki aż przysiadł na pościeli.
— Co? Do Kim-non-czi’ego?! Gorszyciela bratającego się z rzeźnikami, szewcami, z aktorami i innym motłochem?!... Do bezwstydnika, żywiącego się mlekiem krowiem?!... Do wichrzyciela, żądającego otwarcia granicy dla cudzoziemców?!... Do lekkomyślnego stronnika przebiegłej Japonii? Nie, panie, lepiej wyprowadź starego Chakki na rynek i sprzedaj zdzieraczowi skóry bydlęcej lub koszykarzowi, niźli masz znieść takie poniżenie twego starodawnego imienia!... Twój ojciec nieboszczyk w grobieby się przewrócił!...
— Milcz, stary! Nic o tem nie wiedziałem!... Niema więc o czem gadać... Trzeba będzie wyrzec się majątku, gdyż powiadają, że Kim-non-czi jest jedyną ucieczką i nadzieją słabych... Co zaś do sprzedaży ciebie, Chakki, to mi tego nigdy nie powtarzaj! Prawda, źle ci jest u takiego pana, jak ja, jedzenie liche i skąpe, kąt ciemny i brudny, ale porzucisz mię wtedy, kiedy sam zechcesz... Wtedy zostanę sam, sam jeden... Nie będę choć widział, jak się poniewierają kości mego starego piastuna... Ach, stary, a takem cieszył się, że będziemy tu żyli, jak króle... Sto phunów dziennie!... Słyszysz, sto phunów dziennie!... A potem zdałbym egzamin, dostał urząd i zrobił cię głównym zarządcą całego mego majątku... Cóż robić? stało się inaczej. Ludzie są jak poszukiwacze żeń-szenia!...
Wzruszony Kim-ki również przysiadł na pościeli, niewolnik przyczołgał się do niego i pieszcząc go zgrzybiałemi rękami, szeptał:
— Nie płacz, dziecko! Stary Chakki przypomni stare czasy, przywdzieje pudło z papierosami i słodyczami i pójdzie błąkać się po ulicach stolicy... Może to dać niezły dochód... Sprzedając co dzień towaru za jena, można otrzymać dziesięć phunów zysku... Dobre i to: mieszkanie i jedzenie tymczasem mamy, a może się coś trafi... Szczęście błąka się po ulicach i rzadko samo do domów zagląda... Aby tylko nie zejść ze ścieżki wskazanej przez mędrców i stare obyczaje, aby cierpliwie wytrwać, a Niebo wynagrodzi stałość... Młody jesteś, panie mój, możesz jeszcze zostać ministrem...
Obliczali następnie swe zasoby pieniężne i planowali rozmaite handlowe przedsiębiorstwa... Rozumie się, że wypełniać je mógł jedynie Chakki, gdyż godność szlachcica i nadzieja urzędu nie pozwalały młodemu Kim-ki marzyć o czemś podobnem... Chakki nie dopuszczał podobnych projektów nawet pod rozwagę.
— Nigdy nie pozwolę, póki żyję, aby dziecko mego pana doszło do takiego poniżenia...
Położyli się wreszcie pełni otuchy i rozmaitych planów. Niedługo wszakże Kim-ki zerwał się i zawołał na niewolnika:
— Chakki, czy śpisz już?
— Nie, albo co?
— Widzisz, Kim-bo-remi mówił mi, że nie potrzebuję, nawet nie powinienem wprost udawać się do Kim-non-czi’ego, że należało zrobić to przez tancerkę, Ol-soni, bardzo ładną kobietę, o której wszyscy tu mówią w Seulu i która ma łaski nawet u księcia Ni-szon-gi’ego...
— Nie, panie, nie należy czynić tego i przez tancerkę! — odpowiedział sennym głosem Chakki.