Ol-soni kisań (powieść)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Nastały dnie Wielkiego Gorąca, kiedy biały ogień leje się z nieba jak rzęsisty deszcz i w południe znika cień przedmiotów. Wiatry latały po szczytach gór, widać było, jak tam trzęsły się drzewa i trawy, lecz najlżejszy podmuch nie poruszał powietrza, zastałego u rozpalonej ziemi. Skoro tylko z poza spękanych wiszarów wypływało słońce, przeraźliwe światło i zatęchły skwar wypełniały dolinę po wręby. Szaro-białe miasto, przywarte do dna, rozpuszczało się w nich, jak garść rudawego cukru trzcinowego w misie ukropu. Dymy kuchen, uliczny kurz, wzniesiony nogami przechodniów i jucznych zwierząt, ledwie cokolwiek opadłe przez noc, znowu wznosiły się powyżej szczytów domostw, jak brudny męt. Kto, mógł, nie wychodził wśród dnia z dusznych, ale zacienionych mieszkań, życie wypływało na ulice jedynie wczesnym rankiem i w nocy. Zabagnione zgnilizną miejską płuca istot żywych, ich członki, nie obsychające nawet w nocy ze znoju, tęskniły do pól nad czystemi wodami, do lasów, gdzie szeleszczą zielone liście, wydychając chłodną wilgoć.
Co dnia o brzasku Chakki wkładał na piersi swe pudło z łakociami i ruszał na targ, a Kim-ki chował do rękawa książkę oraz kawał placka, wsiadał do tramwaju i jechał za Bramę Wschodnią, jechał na końcowy przystanek, który obstępują kędzierzawe lasy, gęsto przetykane ciemnemi igłami sosen. Był to las sztucznie sadzony dokoła »Mogiły królowej«, park zdziczały, nieprzebyty, splątany, jak knieja, pełen zazdrośnie ukrytych polanek, tajemnych źródlisk i oparzelisk zwodniczych. Młodzieniec chciał choć pozornie poczuć się w górach ojczystych. Wybierał więc ścieżki co najgłuchsze i najwęższe, gdzie w łuk wygięte pręty leszczyny i dereniu, gdzie czochrate gałązeczki młodych lip, klonów, brzóz złotych i tęgiego dębniaka, gdzie festony powojów, dzikiego wina, bluszczów i pnączy różanych, ledwie pozwalały przecisnąć się przez wązką szczelinę zarośli tygrysowi lub dziecku.
Gdy darł się przez te półciemne korytarzyki, gdy wdychał drażniący zapach żywicy, zmieszany z aromatem gnijącego w cieniu listowia, podobnym do zapachu wina, wydawało mu się, że znowu jest dzieckiem, że nie potrzebuje myśleć o jutrze, o egzaminach, dochodach i długach. Wypełznąwszy na zaciszną łączkę, kładł się zwykle między trawy i kwiaty i wpierał oczy w książkę. Częściej wszakże, zwrócony twarzą ku niebu, przysłuchiwał się chórom koników polnych lub gwizdaniu ptaków, ledwie potrącających bezmiar wiszącej dokoła ciszy.
Często w takich chwilach rozmyślał o tem, dlaczego człowiek został skazany na wieczne poszukiwanie pożywienia i wieczną tęsknotę miłości? Dlaczego ludzie nie są raczej podobni do widm świetlanych, błądzących wśród wiecznie kwitnących ogrodów, w oczekiwaniu, aż znów wrócą ku nim ledwie co wyczerpane pragnienia pieszczot i uścisków...
— Tak żyją pewnie monarchowie! — mówił, siląc się przedstawić sobie, co dzieje się za wysokimi, szarymi murami seulskiego pałacu... Trzysta najpiękniejszych w kraju dziewcząt w śliczcznych ubiorach!...
Gdy raz z zamkniętemi oczyma ścigał takie niedosięgłe widziadła, rozchyliły się cicho gałązki i wyjrzała z nich urocza twarz młodej kobiety. Agatowe oczy jej badały przenikliwie na polance zioła i trawy, których już cały pęk trzymała w lewej dłoni. Wtem spostrzegła młodzieńca, oczy ich skrzyżowały się, poczem zawstydzona i zmięszana cofnęła się i znikła w gęstwinie, jak biały obłoczek.
Kim-ki usiadł, niedaleko słychać było głosy i trzask badyli, łamanych ciężką stopą męską. Widocznie tamtędy w pobliżu przechodziła nieznana mu droga. Zerwał się i ostrożnie podążył w tę stronę. Wkrótce wyszedł na dość szeroką, ale gęsto trawą zarosłą aleję, tuż za okrągłym pagórkiem Mogiły królewskiej. W dali dostrzegł lektykę i domyślił się, że to uchodzi piękna nieznajoma.
Śledzić młode kobiety w Państwie Cichego Poranku, nie należy do rzeczy bezpiecznych. Mimo to Kim-ki poszedł za nimi w oddali, poszedł do samego miasta, choć towarzyszący lektyce chmurny, dziobaty mężczyzna, kilkakroć groźnie się ku niemu obracał.
W bramie miejskiej dowiedział się, że to lektyka Ol-soni, najpiękniejszej z niewolnic.
Od dnia tego wszystko się zmieniło: ogarnęło go znowu pragnienie sławy, odznaczeń, bogactwa, paliła go znowu chęć czynu i pracy. Zasiadł w domu, zabrał się do podręczników ku wielkiej radości wiernego Chakki. Ale nauka szła mu jak z kamienia. Najczęściej w nieobecności niewolnika wyciągał z ukrycia swój maluchny skarb i liczył srebrne monety. Skarb malał, gdyż choć Chakki przynosił od czasu do czasu trochę zarobionych miedziaków, zawsze nie było ich tyle, aby nie potrzebowali dokładać.
Zresztą pieniędzy mieli na ogół tak mało, że marzyć o kupieniu za nie urzędu śmieszną wydało się rzeczą. Nie starczyłoby ich nawet na opłacenie egzaminów. A co mu z dyplomu, jeśli nie uzyska posady?!
— Czy nie lepiej stracić je wszystkie od razu, teraz; spróbować szczęścia, poznać życie wesołe i rozkoszne, dopókim młody?! — rozmyślał, przerzucając srebro z ręki do ręki.
Imię Ol-soni wypływało przed nim promienne, jak litery z ulicy »Trzech Światłości«... Wspominał słodkie uczucie, jakie ogarnęło go, gdy w szeroko zmieszaniem otwarte jej oczy rzucił przemocą spojrzenie, cisnął gorące, młodzieńcze wyznanie... Zajrzeć tam raz jeszcze, zajrzeć głęboko i... niechby nie odwracała tak pośpiesznie głowy!
— Pójdę, zobaczę... Opowiem jej o moim losie!... Wydała mi się dobrą!... Nie mogę przecie pozostawić bezkarnie mej krzywdy!... Stryj nic nie odpisuje!... Kim non-czi, Kim-non czi, powiadają, jest jej kochankiem! Ona, niewolnica, miała niejednego kochanka! Ale co on mię obchodzi!.. Zwrócę się do niej, wytłómaczę wszystko... Może ze swej strony ja ją z czasem wybawię! Smutno, że taka śliczna istota musi kochać wroga tronu i ojczyzny!... Zaplacił za nią!... Ach, gdybym miał pieniądze!...
I wyobrażał sobie, że już je ma, że kupuje tancerkę. Ale on chce, żeby ona go naprawdę kochała. Zaklinał ją, wygłaszał tysiące mądrych dowodów, wyczytanych w starych księgach, pisał śliczne wiersze...
Wszystko to w myśli szło mu, jak z płatka, ale gdy Kim-ho-du-ri spytał go raz przy okazyi: — Cóż, namyśliłeś się, idziesz do Ol-soni, czy nie? — zarumienił się jak zorza i potrząsnął przecząco głową.
— Żałujesz dolara?! Głupcze, jedno spojrzenie jej więcej warte, niż lite srebro, jedno jej słowo więcej waży, niż worek złota. Co znaczy jeden dollar? Sam, nieproszony, dodasz mi drugiego, zobaczysz. Ale śpiesz się, gdyż wkrótce może jej już nikt oglądać nie będzie...
Kim-ki zamyślił się; słyszał już był plotkę na mieście, że tancerkę mają przewieźć do pałacu.
— Dobrze! — rzekł cicho — dam ci... dollara A kiedy?... Czy mogę iść w takiem ubraniu?...
Kim-ho-du-ri obejrzał młodzieńca okiem znawcy.
— Zapewne, byłoby lepiej, gdybyś miał kurtę i szarawary z blado-żółtego jedwabiu, a wierzchnie ubranie z błękitnego, lecz... i tak ujdzie... Ol-soni jest dobra i prosta, w pokojach jej zbierają się ludzie rozmaitych stopni...
Dzień cały chodził Kim-ki jak we mgle, szykując się do tej wizyty.
Kim-bo-remi kiwnął mu przy spotkaniu zachęcająco głową.
— Słyszałem, że idziesz!... Idź, idź!... Wierz mi, że on jedynie może ci dopomódz!...
Kim-ki chciał przeczyć, ale bał się, że zdradzi istotne pobudki swej wizyty, mruknął więc jakąś odpowiedź bez sensu i umknął.
Przed wieczorem umył się, przebrał, wetknął za pas nowy kapciuch jedwabny i czekał niecierpliwie na Kim-ho-du-ri...
— Słuchaj, Chakki — tłómaczył się przed wiernym sługą, który, złożywszy w kącie pudło, liczył przy lampie zarobione pieniądze. — Pójdę dziś do pewnej osoby... która pomoże mi... od której zależy los nas obu... Nie będę prosił nikogo, jeżeli prośba będzie uwłaczała mej godności... przecież znasz mię, stary... Ale, doprawdy, nie wiem, dlaczego nie mam opowiedzieć mojej sprawy osobie... ludziom... sprawiedliwym i czułym...
— Więc idziesz do tej... tancerki?!... — zawołał z przerażeniem niewolnik. — Ależ tam gniazdo wichrzycieli i bezbożników! Słyszałem dziś na targu, że mają ją wypędzić z miasta... Nie wiesz pewnie o tem, że Kim-ok-kium z powodu tej dziewki odesłał starą swą żonę z powrotem, do krewnych i że ród Miń burzy się z powodu tej nowej obelgi...
— To nie prawda, stary! Ty wiesz, co się dzieje na ulicy, a ja wiem, co się dzieje tutaj!... Pani Miń istotnie wyjechała do rodziny na życzenie zupełnie kogo innego. Wszystko walą obecnie na biedną Ol-soni!... Proszę cię, stary, nie powtarzaj tych głupstw!...
Przyszedł Kim-ho-du-ri, wypalił fajeczkę i zabrał z sobą młodzieńca. Opuszczony Chakki długo mruczał i wzdychał, przewracając się na swem twardem i zimnem łożu, klął na czem świat stoi stolicę, tancerki i rozpustnych muń-geków.
Miasto spało, okryte szaro-zielonym muślinem księżycowej nocy. Gdzieniegdzie migały rubinowe światełka w szynkowniach i na straganach z żywnością. Klekotały miarowo drewniane gongi stróżów nocnych, kroki i głosy rzadkich przechodniów rozlegały się dobitnie w nocnej ciszy. Nizkie szeregi domów i ścian kładły czarne, strzępiaste cienie na wstęgi pustych ulic, bielejących w poświacie miesięcznej.
Młodzieńcy minęli wysokie, posępne mury królewskiego pałacu, z poza którego wyglądał las drzew szarych i skłębionych, minęli straż pałacową, migającą bagnetami przed wielką trójprzęsłą bramą i, zwróciwszy się w wązką, ciemną uliczkę, zatrzymali się przed małą furtką w starym i napół rozwalonym murze. Pachniało dymem, kurzem i rozgrzaną za dnia gliną.
Kim-ho-du-ri zakołatał mocno i w sposób szczególny. Daleko w głębi ozwały się kroki i głosy. Ktoś podszedł do furtki, przyłożył oko do szpary i wyrzekł cicho kilka wyrazów. Kim-ho-du-ri mu odpowiedział i wtedy dopiero skrzypnęły zasuwy. Gdy wślizgnęli się na podwórze, nieznajomy pośpiesznie zawarł za nimi furtę i wrzeciądze założył. Kim-ki poznał w nim przy blasku księżyca owego dziobatego, chmurnego strażnika Ol-soni.
— Naje-uasso!... (Przychodzę!) Cu-iremi! — powitał go poufale Kim-ho-du-ri.
Cu-iremi zacisnął powitalnie pięści i podniósł je ku głowie.
— Dużo gości?
— Są!... — odrzekł niedbale.
Przeszli obszerne podwórko, zawalone rupieciami, śmieciami, staremi pudłami, przebyli szereg wewnętrznych dziedzińców, coraz mniejszych, coraz czystszych, aż znaleźli się przed pawilonem, przylegającym jedną stroną do ogródka. Przez małe okna i szpary w drzwiach błyskało z wewnątrz światło i brzmiały głosy.
— Zapłać dollara!... Za siebie... za mnie nie trzeba! Jam tutaj prawie jak domownik! — kazał Kim-ho-du-ri towarzyszowi.
Kim-ki podał Cu-iremi przygotowaną monetę.
— Wejdźcie!... — zaprosił ich ten z ukłonem.
— Zdejm obuwie! — szepnął Kim-ho-du-ri.
W głębi pokoju, zamglonego tytuniowym dymem, majaczyły liczne postacie biało odzianych ludzi, siedzących na ziemi. Czarne ich kapelusze, nie drgnęły, ani głowy ich nie zwróciły się w stronę przybyszów, zdawali się nic nie spostrzegać. Zato klęcząca opodal, pod ścianą przeciwległą, śpiewaczka z gitarą w ręku i białym kwiatem we włosach, ukłoniła się im nizko z uprzejmym uśmiechem.
Kim-ki siadł pospiesznie niedaleko ode drzwi. Był zmieszany; onieśmielił go widok pięknej, złocistej maty na podłodze, godnej mieszkania ministra, obecność półki z książkami w rogu, blask ślicznej, starożytnej »cchyn-hami« z europejskim lustrem, stropiły go japońskie kosztowne drobiazgi, para pięknych, tuszowych »mulkhari«, wyobrażających pejzaż górski, rzadki kolorowy »kirimi« — jedwabny portret zamyślonego mędrca, wiszące na ścianach. Znał się na komforcie i wcale nie tak wyobrażał sobie mieszkanie niewolnicy-tancerki. Tle to wszystko musiało kosztować i jak bogatym musiał być ten, co za to wszystko płacił? Wszędzie spostrzegał żywe, świeżo ścięte kwiaty: rozwiane maki, delikatne piwonie, nabrzmiałe od gorących promieni słońca wargi strzelistych, wilgotnych irysów. Stały w rogach pokoju, w wazach chińskich i małych wazonikach, pojedynczo, w długich buteleczkach z emalii, przed stolikami gości, wśród ładnych, bladych filiżanek, wśród czarnych i czerwonych lakowych spodeczków z owocami i ciastami, pośród bronzowych dzbanuszków i srebrnych czarek.
Kilka razy pochwycił skierowane na siebie uważne i spokojne spojrzenie agatowych oczów tancerki i to zmieszało go ostatecznie. Czuł nieskończoną wdzięczność do Kim-ho-du-ri, że go wziął pod swoją opiekę, że odpowiadał zań służącym, które pokornie chyląc się, pytały o potrawy i napoje. Wkrótce pojawiły się i przed nim stosy rumianych jabłek, złotych »kaki«, różowych winogron, słodkich kasztanów i zielonych pistacyi. Góry pięknie malowanych ciastek i gorzka herbata japońska, w cieniuchnych, jak skorupa jajka, filiżaneczkach, dopełniały wstępu tej uczty.
— Jedz, zapłacone! — przynaglał Kim-ki’ego Kim-ho-du-ri, sam łapczywie łykając specyały.
Następnie podano im niezbędne gorzkie przekąski, ciepłą suli, wreszcie wniesiono buchający parą samowarek, pełny gotującej się potrawki z jarzyn, słodkich owoców i mięsiwa, który ostentacyjnie postawiono przed Kim-ki. To dopełniło miary wrażenia. Wśród wytwornie obojętnych gości, gwarzących wyłącznie ze sobą i wymieniających wesołe zdania ze śpiewaczką, wszczął się mały ruch i kilku z nich nieznacznie przysunęło się do obficie obstawionych jadłem przybyszów.
— Czy już jadłeś swą kaszę, Kim-ho-du-ri?
— Aha, teraz to mię znacie?! — odpowiadał wesoło.
— Kto to i skąd? — pytali półgłosem.
— Blizki krewny potężnego Kim-ok-kiuma. Syn gubernatora i siostrzeniec naczelnika powiatu Ko-uöń... Student... Przyszła chluba krainy Cichego Poranku... Ma niezmierne posiadłości w okolicach Gór Dyamentowych, gdzie kopią złoto i gdzie w zacisznych dolinach rosną całe lasy droższego od złota żeń-szenia...
Kim-ki słuchał ze zdumieniem tych słów, ale płynęły tak szybko, że nie zdążał im zaprzeczać... Grzana »suli« zrobiła tymczasem swoje, przyjemna, marzycielska mgła zasunęła mu myśli... Zaczynał wierzyć, że niebawem stanie się wszystko, o czem opowiadał towarzysz...
— Tak, tak, ziemia nasza nieurodzajna, ale zawiera ukochane przez cudzoziemców złoto!.. — gadał ośmielony.
— Postaramy się, aby wszystko ono zostało na miejscu... — wtrącił ktoś z gości.
— Jak woda do nizin wilgotnych, jak ogień do miejsc suchych, jak chmury do smoka, a nawałnica do tygrysa, jak miliardy myśli do mędrca, tak my wszyscy dążymy do ciebie, boska Ol-soni!... — zadeklamował inny.
Tancerka przerwała rozmowę z opartym o ścianę, w jedwab odzianym młodzieńcem i wdzięcznym ruchem przesunęła się do biesiadników, coraz ściślejszym wieńcem otaczających przybyłych. Wielu z nich już jadło z nimi poufale. Rozsunęli się przed nią. Kim-ki, choć oczy miał opuszczone i tuman w głowie, odgadł jej blizkość po upajającym zapachu perfum europejskich, odczuł ją po dziwnej jasności i słodyczy, które nagle napełniły mu serce. Szelest jej jedwabnej sukni, opadającej niedaleko na matę, przejął go dreszczem. Podniósł wylękłe źrenice i oko w oko spotkał się znowu z jej dobrem, jakby zasmuconem spojrzeniem.
— Student?... Czy już po egzaminie?
— Ach, nie!... Nie wierz nieskromnym żartom mego towarzysza... Jestem nędzny chłopak z dzikiej okolicy górskiej, gdzie gnieżdżą się tygrysy i psuhan-dongi? (zbóje)...
— A może należysz do klubu tamtejszych myśliwców? — spytała z zaciekawieniem.
— Jestem za ubogi na to...
— Czyż nie dość mieć serce odważne?
— Gdybyż wszystko, czego pragniemy, zależało jedynie od odwagi naszego serca!... — westchnął i śmiałem, pełnem ognia spojrzeniem, ogarnął tancerkę.
Cofnęła się i w zamyśleniu zaczęła nastrajać gitarę.
— Motyle przelatują z kwiatu na kwiat w podmuchu wiosennego wietrzyka!... — zwrócił się do Kim-ki niedawny współbiesiadnik tancerki.
— Co rok zakwitają te same kwiaty, ale co chwila zmieniają się ci sami ludzie!... — odpowiedział mu zręcznie Kim-ho-du-ri.
— Ee! — potwierdzili zgodnie obecni. — Zdarza się, że i sucha zakwita gałąź, dlaczegóżby nie miała zakwitnąć młoda?!
— Nie mąćcie mu w głowie... Lepiej posłuchaj mnie, młodzieńcze...
Zręcznie przebiegła długiemi palcami po strunach. Umilkli natychmiast.
— Będę śpiewać o »Dziesięciu westchnieniach studenta Jań-sań«..
Wzdychał student, ślęcząc nad księgami,
Smutno żegnał swoją okolicę,
Wzdychał w drodze smagany wichrami
I z westchnieniem powitał stolicę...
Gdy z tancerek wybierał najmłodszą,
Żonie posłał króciuchne westchnienie;
Lecz dziewczyna wydała się słodszą,
Tańczyć, śmiać się mogła na skinienie.
»Jeśli, panie, nie dogodzę Tobie,
»Wybacz, proszę, niemądrej dziewczynie!«
Pod namiotem sypialni, jak w grobie,
Wiele westchnień bez odgłosu ginie!
»Nasza miłość nie będzie chwilowa!
»Zdaj egzamin, zostań dostojnikiem!
»Kto odgadnie, co dlań przyszłość chowa,
»Wszak i cesarz był biednym rolnikiem!...«
Westchnął Jań-sań, gdyż lubił swobodę,
Lubił wino, wesołość i pieśni,
Wolał badać kobiecą urodę
Niźli grzebać w starych książek pleśni...
Czas upływał, znikły srebrne jany;
Rozłączono chłopaka z tancerką...
Kim-ki słuchał i trzeźwiał, świdrująca boleść przejmowała mu serce. Oczu oderwać nie mógł od ślicznej, niedostępnej twarzy kobiety... Dopiero, gdy pod koniec pieśni, oczy jej, utkwione we drzwi, rozbłysły nagle niezwykłem szczęściem, nie mógł się wstrzymać i, wbrew obyczajom, obejrzał się za siebie.
Na progu stał rycerz; twarz miał smagłą, bez zarostu, bystre, płomienne oczy, nos prosty z rozdętemi nozdrzami, usta małe i zaciśnięte. Kim-ki poznał go odrazu, choć tym razem miał na sobie nie tygrysią skórę, ale zwykłą odzież osoby z wyższych sfer — szaro-niebieski kontusz jedwabny z szerokimi rękawami a z wierzchu czarny żupan bez rękawów. Na głowie zwykły, okrągły szlachecki cylinder z czarnego włosia, przywiązany pod brodą wstążkami.
— Naje-uasso!
— Cidan-chao! — powitali go wszyscy, wznosząc zaciśnięte pięści ku głowom.
Kim-ho-du-ri pociągnął zmieszanego Kim-ki za rękaw.
— Usuń się, to on!
— Kto?
— Kim-non-czi!
Kim-ki o mało nie krzyknął.
Oczy przybyłego wyróżniły natychmiast jego młodą, wzruszoną twarz z pośród biesiadników i spoczęły na niej badawczo.
— Kto jesteś, młodzieńcze? Znam cię skądciś! — spytał, siadając obok tancerki.
— Widziałem cię, panie, w klasztorze »Królewskiego uśmiechu «!...
— W klasztorze »Królewskiego uśmiechu«?... Aż tak daleko?! — szepnął Kim-ho-du-ri.
Kim-non-czi obrzucił go wyniosłem spojrzeniem i, jakby nie słysząc odpowiedzi, ciągnął dalej swobodnie.
— Zresztą, może to było bardzo dawno... w jakiem poprzedniem wcieleniu... W duszy ludzkiej marzenia, przywidzenia, wspomnienia mieszają się z rzeczywistością, jak w półśnie... Nawet mędrzec nieraz nie jest w stanie przeprowadzić granicy, gdzie kończy się życie a zaczyna marzenie. Tułamy się od jednego do drugiego brzegu przepaści w wiecznej tęsknocie, jak listek zrzucony z wysokiego urwiska!...
— Pragnę odjechać, a przecież wciąż wracam,
Słońce zaszło, rży rumak niecierpliwie...
Czyż istotnie pożegnać muszę wszystko?...
zadeklamował młody korejczyk w jedwabiach.
— Więc jesteś studentem? — zwrócił się znowu Kim-non-czi do Kim-ki’ego.
— Nie jestem jeszcze studentem, dopiero przyjechałem zdawać egzamin...
— Poco?
Kim-ki szeroko otworzył oczy, wśród gości powstał lekki ruch.
— Wszystko, co kiedyś było dobre, z czasem staje się niepotrzebne... Świat idzie naprzód. Musimy podążać za światem, inaczej staniemy się dla niego ciężarem... Ludzie nienawidzą wszystko, co im przeszkadza, powinniśmy starać się o przyjaźń i miłość... Wszędzie Ziemia jednakowa i wszędzie rozpościera się nad nią błękitne Niebo...
— Każdy, mistrzu, myśli przedewszystkiem o sobie. Jeżeli przestaniemy się strzedz, zamorskie dyabły wraz z chrześcijanami uczynią nas swymi niewolnikami...
— Japończycy wszędzie włażą, wszędzie ich pełno... Pootwierali sklepy pełne towarów zamorskich, nic sprzedać niepodobna... Upada handel krajowy, tysiące ludzi pozostaje bez chleba...
— Właśnie dlatego należy nam się od nich uczyć i robić to samo, co oni, ale jeszcze lepiej... A uczynimy to, gdy będziemy robić nie dla zysku jedynie, lecz i dla miłości kraju..
— Jeżeli okażemy się Japończykami lub Frankami, przestaniemy być Dziećmi Dzo-siön!... Zbawienie nasze w przestrzeganiu obyczajów... Nie dlatego giniemy, że nie umiemy budować ognistych okrętów i kolei żelaznych, lecz dlatego, że przestaliśmy przestrzegać starych obyczajów... Zdrajcą jest ten, kto mówi inaczej!... Dziwię się, że mówisz to, Kim-non-czi?!... Przyznaj, że nie powtórzyłbyś tego publicznie, synu ministra!... — zapalczywie zawołał najstarszy z gości, brodaty krajowiec.
— Owszem. Przyjdź za pięć dni na posiedzenie do klubu »Kwiatu Narzeczonego« a usłyszysz!... — odrzekł w zamyśleniu Kim-non-czi. — Tutaj przyszedłem poweselić się, więc zaprzestańmy swarów!... Może nam jeszcze co zaśpiewasz, Ol-soni?...
Tancerka spojrzała nań oczami, płonącemi, jak dwa słońca i uderzyła o struny...
Kobieta mój wróg,
Owładnęła moim sercem,
Zabiła mą duszę,
Utraciłem rzeźkość ciała,
Życie zbrzydło mi.
Daremnie zamykam szczelnie drzwi i okna.
Jej twarz jak kwiat delikatna,
Jasna, jak owal miesiąca,
Wypływa przed mym wzrokiem.
Widzę ściany jej domu
I chroniące ją okno jedwabne.
Wschodzi zorza.
Rosa na kwiecie lotosu błyszczy
Podobna do łzy, która upadła
W chwili naszego rozstania...
Gdy nie widzę jej, czas płynie smutno, jak woda strumyka...
Jeszcze wczoraj różowe były kwiaty zakwitłe drugiego księżyca,
A dziś leżą opadłe na ziemi.
Nadchodzi jesień.
Klucze dzikich gęsi przelatują z krzykiem,
Może niosą wieści od ukochanej?!
O nie! To szumią krople deszczu padające z chmur!...
Gorzka jest rozłąka bez końca i kresu!
Jakże pragnąłbym być światłem,
Oświecającem z za gór jej dworek,
Lub deskami strzegących ją okiennic!
Udręczenia życia mego
Są jako morze schnące,
Jak serce więdnące
Bez łez.
Lecz zwyciężę wszystko i wiernym zostanę
Męstwu i obowiązkowi!
Skończyła i gitarę schowała za siebie.
Goście zaczęli żegnać się i wychodzić.
— Na-kao! (odchodzę).
Najdłużej pozostał rozmarzony i nieświadomy światowych obyczajów, Kim-ki. Kim-non-czi patrzał nań wyczekująco: chłopaka ogarnęła nagle ochota poradzić się go, opowiedzieć mu o swych sprawach, lecz obecność Kim-ho-du-ri zamykała mu usta. Ol-soni odgadła widocznie, że w chłopcu coś się niezwykłego dzieje, gdyż z łagodnym uśmiechem zaprosiła go, aby znów przyszedł... niedługo.
— Nie trzeba tylko... kupować tyle smakołyków — dodała cicho i ostrożnie. — Pan dziś dużo zapłaci!...
Kim-ho-du-ri, który wrócił z sieni z obrachunku z gospodarzem, istotnie wymienił jakąś bajeczną sumę, która odrazu zniweczyła poetyczny nastrój Kim-ki’ego.
Kim-non-czi wyszedł razem z nimi. Zaraz za furtką pożegnał ich.
— Eee! Ten nie przejdzie mimo miejskiego muru nawet z workiem zgniłych jajek!... Założę się, że za chwilę tu wróci! Poczekamy... Dobrze?
Schowali się za węgieł ulicy. Po niejakim czasie, istotnie koło furtki, zamajaczyła wysoka postać, rozległo się ciche pukanie i zaskrzypły wrzeciądze. We wchodzącym na podwórze, Kim-ki poznał z łatwością przy blasku miesiąca Kim-non-czi’ego i serce ścisnęło mu się zazdrośnie.
— A co, mówiłem! Dawno o tem słyszałem! Ale zawsze lepiej, że zobaczyłem na własne oczy! — szepnął z zadowoleniem Kim-ho-du-ri.