Oliwer Twist/Tom I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hærtel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Oliwer wkrótce lepszego wyobrażenia o przymiotach swych towarzyszów nabiera, lubo to doświadczenie drogo okupić musi. — Rozdział krótki lecz bardzo ważny.

Oliwer przez długi czas ani na krok z domu się nie ruszył, będąc ciągle zajęty wyprówaniem znaczków z chustek, których wielką ilość tymczasem do domu przyniesiono;.... czasami miewał także czynny udział w owéj grze, którąśmy poprzednio opisali, a w którą się Żyd i jego dwaj wychowanki codziennie rano bawili. Nakoniec zaczął tęsknić za świeżém powietrzem, i przy każdéj sposobności staruszka błagał, ażeby mu pozwolił wyjść z domu z owemi dwoma towarzyszami i pomódz im w ich pracy.
Oliwer tém bardziej tego pozwolenia i okazania swéj gorliwości pragnął, ile że kilka razy się już przekonał o sumienności i surowości zasad żartobliwego staruszka.
Jeżeli bowiem kiedykolwiek Smyk lub Karolek Bates z gołemi rękami na wieczór do domu powrócili, on ich natychmiast surowo karcił, przyganiał im mocno zdrożność próżniackiego i gnuśnego życia i zalecał im konieczność pracy, wysełając ich spać bez wieczerzy. Pewnego razu tak dalece nawet w swéj gorliwości i swym zapale się posunął, że ich obu ze schodów strącił, co się Oliwerowi jednak gorliwością cokolwiek przesadzoną w upomnieniu ich do cnoty być zdawało.
Pewnego rana Oliwer raz przecież nakoniec to pozwolenie otrzymał, o które już tak długo i usilnie błagał.
Od kilku dni już ani chustek, ani też żadnego innego wyrobu nie przynoszono, a obiady przez to bardzo skromnie i skąpo wypadały. Ta okoliczność była może powodem, iż się staruszek żartobliwy nakoniec dał skłonić do udzielenia Oliwerowi swego pozwolenia. Czy to był jednak powód prawdziwy, lub nie, dość, że Oliwerowi powiedział, iż może wyjść na świat, i wspólnéj opiece Smyka i Karolka Bates go powierzył.
Ci trzéj chłopcy wyszli tedy na miasto. Smyk jak zwykle, w swoim długim surducie o rękawach aż po łokcie zawiniętych, i kapeluszu na samym czubku głowy;.... Karolek Bates idąc poważnie, trzymając ręce w kieszeniach od spodni,.... a Oliwer w środku pomiędzy nimi, niezmiernie ciekawy, gdzie go też ci dwaj towarzysze najprzód zawiodą, i jakiéj gałęzi rzemiosła nauczać będą.
Idąc przez ulice, szli jednak krokiem tak powolnym, leniwym, że się Oliwer mocno zdziwił, i nakoniec na tę myśl wpadł, iż to nie było wcale ich zamiarem, aby się udać na robotę, ale staruszka oszukać i po mieście się wałęsać.
Prócz tego zachowanie się obu towarzyszy było bardzo rażące. Smyk miał bowiem ten brzydki zwyczaj zrywać czapki małym chłopcom z głowy, i je daleko na ulicę rzucać; Karolek Bates zaś zdawał się mieć bardzo szerokie pojęcie o własności, kradł bowiem wszędzie gdzie tylko mógł, jabłka lub inne owoce z kup i koszów przekupek, i chował wszystko do kieszeni, taką objętość nadzwyczajną mających, że się pod jego ubiorem we wszystkich kierunkach ukryte być zdawały.
To wszystko było rzeczą tak brzydką i nieprzyzwoitą w oczach Oliwera, że im właśnie chciał oświadczyć, iż jeźli tego czynić nie zaprzestaną, on pierwszą lepszą drogą do domu powrócić woli, gdy myśli jego zmianą bardzo tajemniczą w postępowaniu Smyka nagle inny kierunek wzięły.
Zaledwie bowiem z ciasnéj uliczki niedaleko rynku Clarkinwell, — przez jakieś szczególne przekręcenie wyrazów: The green (trawnik) zwanego, — wyszli, Smyk się nagle zatrzymał, i kładąc palec na ustach, swych towarzyszy również wstrzymał, zalecając im największą ostrożność i przezorność.
— Cóż to takiego? — zapytał Oliwer.
— Pst! — odpowiedział Smyk. — Czy widzisz tego staruszka oto, koło księgarni?
— Tego starego pana przy drodze? — zapytał Oliwer. — Tego widzę!
— Ten będzie dobry! — rzekł Smyk.
— Kęs niebardzo lichy! — potwierdził Karolek Bates.
Oliwer z wielkiém zadziwieniem to na jednego, to na drugiego spoglądał, lecz żadnego zapytania zrobić nie śmiał, gdyż obaj chłopcy zwolna na drugą stronę ulicy przeszli, i nieznacznie tuż za owym staruszkiem stanęli, który ich uwagę na siebie był zwrócił.
Oliwer także kilka kroków za nimi poszedł, nie wiedząc jednak, czyli ma iść daléj, lub też się wrócić, stanął, spoglądając na nich w niemém osłupieniu.
Ów staruszek z głową upudrowaną i złotemi okularami, wyglądał na osobę poważną i czcigodną; w surducie zielonym o czarnym, aksamitnym kołnierzu, spodniach białych, z grubą laską z tureckiéj trzciny pod pachą, stał koło księgarni i czytał w książce, którą od księgarza do przejrzenia pożyczył, tak pilnie, jakby w swojém krześle wygodném u siebie w domu siedział.
Być może, iż ten staruszek sam był rzeczywiście w tém mniemaniu, gdyż się tak mocno w swojém czytaniu zatopił, iż ani kramu z książkami, ani ulicy, ani tych chłopców, słowem nic, prócz téj swojéj książki jedynie nie widział, którą sobie zapewnie zaraz na ulicy od deski do deski przeczytać postanowić musiał, bo ciągle kartę za kartą porządkiem przewracał, a skończywszy jedną stronę na dole zaraz następną z góry z największém zajęciem i pilnością czytać zaczynał.
Lecz jakżeż wielkie zadziwienie i zgroza Oliwera przejęła, gdy stojąc o kilka kroków od owego staruszka oddalony, wytrzeszczywszy oczy szeroko, spostrzegł, iż Smyk rękę do kieszeni staruszka czytającego wsunął, chustkę z niéj wyciągnął, Karolkowi ją szybko podał, a potém się natychmiast z nim jak najśpieszniéj oddalił i koło rogu ulicy znikł mu z oczu.
W oka mgnieniu cała tajemnica z chustkami, zegarkami, klejnotami i Żydem Oliwerowi się wyjaśniła, i przez myśl mu przebiegła. Chwilę stał na miejscu jak wryty, a krew wszystka ze zgrozy tak żywo mu po żyłach krążyła, że się mu zdawało, iż się cała w żar zamieniła. Nakoniec, przestraszony, zmięszany, niewiedząc nawet co czyni, tak śpiesznie uciekać zaczął, jakby jego nogi ziemi niedotykały.
To wszystko i minuty nawet nie trwało; a téj chwili właśnie, kiedy Oliwer ucieczką się ratował, ów staruszek, sięgnąwszy do kieszeni po chustkę, spostrzegł się że jéj niema, żywo przeto na ulicę obrócił, a widząc chłopca z tak szybkim pędem się oddalającego, natychmiast z tego i to słusznie wnosił, że to on mu chustkę skraść musiał; wołając tedy z całéj siły: Łapajcie złodzieja! z książką w ręku za nim pogonił.
Staruszek ten nie był jednak osobą jedyną, która za Oliwerem biegła i wołała.
Smyk i Karolek Bates, niechcąc szybką ucieczką i pędzeniem ulicą zwrócić na siebie uwagi publiczności, schronili się rozsądnie do pierwszéj lepszéj bramy, którą zaraz na zakręcie ulicy spostrzegli. Zaledwie jednak ów hałas i krzyk usłyszeli i Oliwera uciekającego zobaczyli, domyśleli się natychmiast, jak rzeczy stoją i nieomieszkając korzystać z téj pomyślnéj okoliczności, zaczęli wołać i krzyczeć: Łapajcie złodzieja, łapajcie złodzieja! i połączyli się zręcznie z goniącymi za nim dobrymi obywatelami.
Lubo filozofowie znakomici Oliwera wychowali, nie był on wcale obeznany z tą ich piękną zasadą: iż zachowanie samego siebie jest pierwszém prawem przyrody. Gdyby o tém był wiedział, byłaby go może nie tak wielka trwoga i zadziwienie ogarnęło, słysząc swych dwóch towarzyszy za sobą wołających. Lecz że na to wcale przysposobionym nie był, strach i przerażenie coraz to większe go przejmowało; biegł tedy szybko jak wiatr, a za nim ów stary jegomość i jego dwaj towarzysze, krzycząc i wołając:
— Łapajcie złodzieja! łapajcie złodzieja.
— Łapajcie złodzieja!... łapajcie złodzieja!
W tych słowach leży jakaś moc czarowna! Przekupca porzuca swój kram, woźnica swój wóz, rzeźnik swoje niecki, piekarz swoje dzierze, mleczarz swój dzban, drążnik swój ciężar, kamieniarz swoje narzędzie, dziecko swoję piłkę, uczeń swoje książki, a wszystko bieży bez ładu, bez porządku, jeden ubiegając drugiego, cisnąc się, tłocząc, tłumiąc, wrzeszcząc, krzycząc, potrącając, uderzając o przechodzących przy zwrocie koło ulicy, pobudzając psów do szczekania, zadziwiając pospólstwo, a rynki, ulice, podwórza, powtarzają i wracają odgłos tych słów:
— Łapajcie złodzieja!.... łapajcie złodzieja!
Wołanie to powtarza tysiąc głosów, a tłum się za każdym zakrętem ulicy pomnaża. Oto pędzą, brodząc po błocie, kłapiąc po bruku, drzwi i okna po domach się otwierają, a lud z nich wypada coraz daléj tłum cisnąc,.... publiczność bawiąca się opuszcza błazna w najpiękniejszym figlu jego, i łącząc się z goniącym tłumem pomnaża go i większéj mocy jeszcze nadaje temu wrzaskowi.
— Łapajcie złodzieja!.... łapajcie złodzieja!
— Łapajcie złodzieja!.. łapajcie złodzieja!... Żądza kogoś gonić człowiekowi jest wrodzona. Biedny chłopczyna zadyszany, wysilony, tchu pozbawiony, z trwogą w spojrzeniu, zgrozą w oku któremu pot gęstemi kroplami z czoła ciecze, wszystkich sił dobywa, aby prześladowcom swoim uciec; lecz czém bardziéj się za każdym krokiem do niego zbliżają, tém głośniejszym wrzaskiem jego siły opadające witają, krzyczą i wołają z radością:
— Łapajcie złodzieja!.... chwytajcie złodzieja!... Chwytajcie go na miłość Boga! miejcie litość i łapajcie go!
Nakoniec zostaje schwytany!
Zręcznie uderzony i oto leży powalony na ziemi, a tłum się ciśnie chciwie do niego, i każdy nowo przybyły trąca, popycha, dobija się, aby tylko zobaczyć złodzieja.
— Ustąpcie!
— Dozwólcież mu przecież odetchnąć, niech do siebie przyjdzie.
— Głupstwo!.... niezasłużył na to....
— Gdzie jest stary jegomość!
— Oto idzie!....
— Miejsca dla tego jegomości.
— Czy to ten chłopiec Sir?
— Tak jest!
Oliwer leżał powalony na ziemię, zakrwawiony, zabłocony, pyłem okryty i spoglądał dziko z trwogi i przerażenia na ten tłum otaczających go twarzy. Gdy owego staruszka przemocą prawie do koła biednego chłopczynę najbliżéj otaczających prześladowców wciśnięto, wepchnięto i odpowiedź na nim wymuszono:
— Tak jest, — odezwał się litościwie dobroduszny starowina; — boje się, że to on!
— Boi się! — mruknął tłum pomiędzy sobą. — Widać że ma dobre serce.
— Biedny chłopczyna! — zawołał staruszek; — jakże się uszkodził!
— Nie,.... to ja to uczyniłem Sir! — odparł silny, krępy, barczysty wyrobnik, wysunąwszy się z tłumu; — ja to uderzyłem go pięścią w pysk i zatrzymałem go Sir!
Wyrobnik sięgnął przytém ręką do kapelusza, uchylił go cokolwiek z ohydnym uśmiechem, oczekując na pewne za swój trud wynagrodzenia.
Lecz staruszek z wstrętem na niego spojrzał i na około się z trwogą obejrzał, rozmyślając, czy nie lepiéj ztąd uciekać;.... coby też może i rzeczywiście był uczynił, i przez to powód do drugiéj gonitwy był dał, gdyby téj chwili żandarm, — który zwykle w podobnych przypadkach najpóźniéj się jawi, — przez tłum się nie był przecisnął i Oliwera za kołnierz chwycił.
— Wstań! — zawołał żandarm rubasznie.
— Ach panie!..... to nie ja!..... doprawdy,..... doprawdy,.... to nie ja!.... to inni dwaj chłopy! — błagał Oliwer, i rączęta swoje z rozpaczą złożył, spoglądając naokoło siebie, — oni tu muszą jeszcze nawet być gdzieś niedaleko.
— Ale gdzież tam, ich tu już nie ma!....
Odpowiedział na to żandarm.... On to przez szyderstwo jedynie chciał powiedzieć, lecz w istocie prawdę wyrzekł, albowiem Smyk i Karolek Bates skwapliwie się byli oddalili, upatrzywszy sobie do tego chwilę pomyślną.
— Wstań!.... wstań! — powtórzył żandarm.
— Proszę mu tylko nic złego nie robić! — ozwał się staruszek litościwie.
— Już ja mu nic złego nie zrobię!.... — odpowiedział żandarm i tak go na dowód silnie za kołnierz schwycił, że mu go omal nie obdarł. — Chodź no chodź, urwiszu!.... znam ja ciebie ptaszku! to ci teraz na sucho nic ujdzie!.... Czy staniesz ty raz na nogach, ty drabie mały!
Oliwer się zaledwie na nogach mógł utrzymać; jednak wszystkich sił swoich dobył, aby się podnieść, a żandarm go natychmiast za kołnierz ulicą powlókł.
Staruszek udał się także za niemi, a mnóstwo ludu im towarzyszyło, o parę kroków Oliwera ciągle uprzedzało, i w oczy mu nieustannie zaglądało. Uliczniki nie posiadali się z radości, krzyczeli, wrzeszczeli, a śród tego wrzasku tłum cały daléj się posuwał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.