Opowiadania starej Margośki/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadania starej Margośki |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Dziś już mało kto w Czernichowie wspomina starą Margośkę — i nic dziwnego: będzie z dziesięć roków, albo i więcej, jak pomarła. Ale wtedy, gdy żyła, znano ją powszechnie, i to nietylko w Czernichowie i w Boru, ale i w Ratanicach i Kłokoczynie, ba, i w Przeginiach obu i Wołowicach, a nawet i w Luberni cudownej, kędy nie raz i nie dwa na odpust chadzała, wszystkie chłopaki po imieniu ją wołały, za co im nieraz kosturem pogroziła, albo i wcale kości obmacała. Dziś ludziska podstarzeli i nawet one chłopaki na gospodarzy wyrosły — wiela mieli w życiu spraw różnych, to i o starej Margośce zapomnieli, i ani na śpiączku żadnemu z nich się nie pokaże jej dusza, by się za nią pomodlono.
Ja jednak nie zapomniałem i widzę, jak dziś, wyraźnie jej postać chudą i zgarbioną, przyodzianą w łatane suknie z przenoszenia i długą popielatą chustę, z pod której wyzierała twarz pożółkła i pomarszczona i wymykały się rzadkie kosmyki siwych włosów. Już była bowiem Margośka w leciech sędziwych i jeno stara Petulska, która mieszkała na Czernichówku pod Opatową Kapliczką, była od niej starsza, a może i Zabagłowa — ale kto wie? Już od lat dawnych chodziła po ludziach na proszaki — przódziej ani chybi musiała lepszej zażywać doli, bo i z gospodarskiej rodziny Jastrząbków pochodziła... ale ją kiedyś wygnał z domu brat jej młodszy, Antoni, co się po szlachecku przezwał Jastrzębski, i pedział:
— Idź sobie, kady chcesz, ja cię na darmochę trzymać nie będę, kiedyś se dotąd młodego nie wyszukała.
I poszła z domu Margośka, jako że ustępliwa była i usłużna, chociaż dobrze wiedziała, za co ją brat wyżenął: pierwej, jak jeszcze silna była i niezgrzybiała, tedy ją brat ganiał do roboty kole swego obejścia, niczem dziewkę jaką, teraz zaś, kiedy już na nic mu była niezdatna, chciał się jej pozbyć, zwłaszcza, że pod on czas z ekonomówną się ożenił i nazwisko ślacheckie przybrał, a kłuło go w oczy, że ma siostrę chłopiankę...
Tak ci to ludzi chleb rozpiera!
Ma się wiedzieć, bratu tego nie powiedziała, boby ją jeszcze kijaszkiem na drogę pobłogosławił, ale przed ludźmi to się skarżyła nieraz i długo, tak iż już im się to sprzykrzyło i niejeden ją ofuknął lub dziadówką nazwał. Powoli zaczęto się z niej prześmiewać, że jako starsza od brata i w rodzeństwie pierwsza dała się wygnać na żebry. Nie odcinała się i nie mściła, bo miała serce poczciwe a wyrozumiałe, i jeno, jako się rzekło, chłopaków młodych czasami nieco gromiła, by pamiętali na jej wiek podeszły — ale ją to bolało, bolało dotkliwie... Później przestała wyrzekać przed ludźmi i wogóle mało mówiła; gdy podeszła do chałupy jakiej, nie wyciągała ręki, jak zwykłe dziady, ale siadała na ławie czy przyźbie i czekała, aż jej każą w czemś pomóc, za co ochłap jaki zawsze dostała z wieczerzy, albo chleba pajdę. Wtedy zbierała się do jedzenia, przeżegnawszy się zawczasu, a gdy z drżących rąk wypadła jej jaka kruszyna, to podnosiła ją z ziemi i całowała z nabożeństwem, że to nie godzi się pomiatać darem Bożym. Po wieczerzy, podziękowawszy gospodarzom za strawę, szła dalej, wlokąc powoli swe stare nożyska, obute w jakieś ogromne tatusiowe chodaki.
Nierzadko przybywała w gościnę i do naszego domku, zwanego „leśniczówką“, choć do lasu było dość daleko. Matka moja nigdy biedaczce nie poskąpiła jadła, zazwyczaj i kilku groszy ponadto, a bywało i suknię jaką starą podarowała. Staruszka dziękowała ze łzami w oczach.
— A niechże pani Bóg stokrotnie to nagrodzi, żeby z dziatek była pociecha, żeby były piękne i dobre, jak pani!
A mama uśmiechała się, patrząc na nas urwiszów — na mnie i brata młodszego, jedynych, którzyśmy w domu pozostali w tym czasie, ponieważ starsze rodzeństwo było w szkołach. Bardzo nam się z powodu tej samotności w domu nudziło, przeto, korzystając ze sposobności, przez uchylone drzwi i pod ramiona matki wciskaliśmy się do kuchni i przysłuchiwaliśmy się rozmowie.
Mama tymczasem wyniósłszy dla Margośki coś do jedzenia, przed odejściem z kuchni zwracała się do nas:
— A idźcie raz, chłopaki z kuchni, bo tu co stłuczecie i szkody mi narobicie, albo gdzie zapalicie ogień i cyganie się wam w nocy śnić będą.
Ustępowaliśmy więc do jadalnego pokoju, albo na ganek, aleśmy już w konie bawić się nie chcieli, bośmy się przedtem zmęczyli zabawą, a zresztą hałasy nasze przeszkadzały ojcu w pisaniu dzieła naukowego, to też stawał w drzwiach i groził nam zdaleka instrumentem ze skóry, zwanym „kaciałą“. „Kaciała“ wywierała na nas wpływ cudowny, niby różdżka czarodziejska, przeto, przycupnąwszy w kącie pod piecem, siedzieliśmy cicho, jak trusie.
— Józek, opowiedz mi bajkę! — prosił mnie brat.
— Daj mi spokój, nie chce mi się! — mruczałem gniewny, że mi zabawę przerwano, ale po chwili odzyskiwałem weselsze usposobienie.
— Wiesz co, pójdziemy do Margośki, ona umie opowiadać ładne rzeczy.
— Kiedy ja się Margośki boję, ona taka stara i brzydka, jak ta czarownica, o której opowiadała nam Kundusia.
— Nie chcesz, to pójdę sam! — odpowiadałem z pogardą dla takiego tchórza. I odchodziłem, ale po drodze wstępowałem do śpiżarni i ukradkiem porywałem z półki kawałek tortu, którego jedną część odgryzałem sam, a drugą niosłem do kuchni... dla Margośki.
Margośka siedziała wtedy zazwyczaj na ławce między balją do prania a drzwiami i czyściła noże, zastępując służącą, która, korzystając ze sposobności, wybierała się na ulicę, by plotek posłuchać, lub jakiego parobka przynęcić swym wdziękiem.
Bardzo mi to było na rękę, bo mi kucharka nie pozwalała nigdy długo baraszkować w zaczarowanym kraju sprzętów kuchennych i wyganiała mnie miotłą lub ścierką, ale pod jej nieobecność mogłem się tu rządzić, jak szara gęś w stodole, a nawet wyjadać rodzynki, przeznaczone do obiadu. Kuchnia była w mej wyobraźni tym domem, który odkrył niegdyś Jaś z Małgosią: — dla dopełnienia obrazu potrzebna była czarownica, tę zaś rolę spełniać miała Margośka. Ponieważ uważałem ją, stosownie do kanonu baśni, za coś niezbędnego, przeto się jej nie bałem, choć naogół odwagą zbytnio nie grzeszyłem; bałem się np. wstępować sam do ciemnego pokoju, myśląc, że mnie tam złapie za nogę jakieś „boburo“. To jednak, o czem mówię, działo się w dzień i miałem słuszne podstawy do przypuszczenia, że mi się nic złego z tej strony nie przydarzy, łagodne zaś spojrzenie Margośki rozpraszało wszelkie wątpliwości w tym względzie. Uśmiechała się do mnie i rozpoczynała rozmowę, najczęściej w ten sposób:
— Mój złoty paniczu! żeby ci się zawsze w życiu dobrze powodziło i żebyś nie wiedział nigdy, co to dola sieroca! Nie daj Boże, byś miał kiedy żyć bez matki, jak ja. Pani „profesurka“, to anioł w ludzkiem ciele! Jeszcze pamiętam, jak ją tu pan, ojciec panicza, z miasta przywiózł — tak młodziutka wtedy była, takie śliczne miała oczy, aże się wszyscy we wsi zachwycali. I do tej chwili, choć to sporo lat minęło, nikt nie śmiał złego słowa powiedzieć na dobrodziejkę, a wszyscy jeno ją kochają i mówią, że dobra pani...
Już te słowa Margośki brzmiały mi, jak bajka, bo porywały mnie jakąś tajemniczością. Z tem, że mamę kochać należy, zgadzałem się, bo to samo mówiła mi mama i ojciec; przyznawałem i to, że jest dobra, bo złego nic od niej nie doznałem, oprócz kilku klapsów za niesforne zachowanie; że jest ładna, też wiedziałem, bo tatuś, całując mamę na dobranoc, powtarzał zawsze: moje ty śliczności! Trudniej jednak przychodziło mi uwierzyć, że mama była kiedyś młodziutka, tak młodziutka, jak Cesia... To tylko w bajce tak bywa... Ale zupełnie nieprawdopodobnem mi się zdawało, że ja mógłbym kiedyś nie mieć mamy, albo, że ktoś inny mógł jej nie mieć. Przecież odkąd tylko zasiągnąć pamięcią, zawsze miałem mamusię... A co to ta „Sieroca Dola?“... To pewno imię mamy Margośki — tylko oczywiście nie jest ona tak dobra, tak młoda i tak piękna, jak moja mama. Wszak sama Margośka jest stara, a więc i ta tajemnicza „Sieroca Dola“ musi być stara (mama jest zawsze starsza od dzieci), a że nie jest dobra, widać to chociażby stąd, że nie daje jej tak ładnego i nowego ubrania, jak moje... Raz, by się utwierdzić w domysłach, zapytałem wręcz:
— Prawda, Margosiu, że ta sieroca dola musi być bardzo niedobra?
— A juści, paniczu mój złoty, że niedobra i Pan Jezus za grzechy moje ją na mnie zesłał. Ty, paniczu, nie wiesz, co to jest chodzić po obcych i prosić. A miałam-ci dom, bo mój był, żem była najstarsza w rodzinie... Ale mnie Jastrzębski z niego wygnał... brat mój rodzony... i do tego młodszy... i psami jeszcze poszczuł... I nie pozwolił mi zabrać nic z domu, nawet tyla, co się na podołek zmieści — w jednej koszulinie i w jednej spódnicy mnie puścił i buty po nieboszczyku dziurawe za mną cisnął... A wołał-ci za mną: A ty darmozjadzie, leniuchu, legoniu! chocia ja, Bóg mi świadkiem, za dziesięciu harowała, kiedy wydoliły jeszcze te palice moje. Zaś bratowa to na to wszystko zęby szczerzyła i rechotała, niczem źróbek... Takem i poszła, przed ołtarzem wypłakała się w kościele...
Słuchałem tej nowej opowieści z dziwnem uczuciem. Kiedy Margośka wspomniała, jak ją Jastrzębski z domu wypędził, zacisnąłem pięści i pomyślałem sobie: Gdyby mnie tak Wicek chciał z domu wypędzić, miałby ciężką sprawę ze mną! — Co do butów dziurawych, myślałem sobie, jest na to szewc Maczek, by je naprawił, lub uszył drugie, tylko trzeba wziąć miarę, ryzykując łaskotki w piętach podczas tej czynności. Chciałem jej to powiedzieć, ale bałem się przerwać jej słowa; zdumiałem się natomiast ogromnie, widząc, że po ostatnich słowach opowieści, wypowiedzianych drżącym głosem, zatrzęsły się wyschłe policzki staruszki i z oczu jej spłynęły dwie duże łzy. Przeraziło mnie to, gdyż myślałem dotychczas, że tylko dzieci płaczą, zwłaszcza małe, bo starsze tylko wtedy, gdy się skaleczą lub dostaną w skórę. Zacząłem rozumieć, że starą Margośkę musi coś bardzo boleć, że owa tajemnicza „sieroca dola“ musiała ją zranić głęboko. Zrobiło mi się jej żal, okropnie żal, więc przysunąłem się bliżej i zacząłem ją pocieszać:
— Niech Margośka nie płacze, bo i ja zacznę płakać. Ja opowiem wszystko tatusiowi, a tatuś doniesie do sądu o tej „sierocej doli“... Niech Margosia weźmie to ode mnie i niech nie płacze.
I wręczyłem jej wyciągnięty z kieszeni, dość już zmiętoszony smakołyk. Margośka uśmiechnęła się przez łzy i poczęła mnie gładzić po czuprynie:
— Bóg zapłać paniczowi za dobre serce. Wie panicz, kiedy się żalę przed innymi na mą dolę, śmieją się ze mnie i dziadówką przezywają; a panicz, choć to pańskie dziecko, użalił się mnie niebogi... O mój paniczu... Jak paniczowi na imię? Oleś?...
— Nie! Olek już do gimnazjum chodzi, łaciny się uczy, jak ksiądz proboszcz...
— A ino! A panicz jak ma na imię?
— Józek!
— Józek?... Tak-ci i jego wołali... — zadumała się.
— Kogo? — zapytywałem zaciekawiony.
— Et, naco paniczowi wiedzieć. Panicz go nie znał, bo już dawne lata, kiedy on stąd odszedł... i nie wrócił... Mówili, że był w Hameryce — raz do mnie pisał... potem przestał...
— Przestał? A dlaczego?
— Nie wiem, mój paniczu drogi... Różnie się ludzie zmieniają.
— A też mu było Józek na imię? — pytałem, bo mnie to dziwiło, że ktoś nazywa się tak, jak ja.
— Alboż to jeden Józek na świecie? I u Grzywiny jest Józek i u Figuły kowala jest... A i Michno cieśla, co poniżej organisty mieszka pod górką kościelną, też Józef... a i z patronem swym, świętym Józefem miał on raz sprawę, dlatego, co się oba jednakowo nazywali.
— Niech mi Margosia opowie, jak to było; ja tak lubię bajki!
— Nie bajka to, paniczu, ale święta prawda, jak Pan Jezus na niebie i święty Józef, jego opiekun... Są tu stare ludzie, co poświadczą.
Jeżeli starzy wierzą, dlaczegóżbym ja nie miał wierzyć w tym wieku, gdy wokoło nas dzieją się same cuda... Nadstawiłem więc uszu, zgóry przygotowując się na coś niezwykłego, zwłaszcza, że Margośka przybrała nader uroczysty wyraz twarzy. Chrząknęła po kilkakroć, odłożyła robotę i rozpoczęła opowiadanie.