Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy przejrzałem się w kawałku lusterka, zawieszonego w kajucie, przy mdłem świetle ślepej latarki, ogarnęło mnie nieokreślone uczucie przestrachu na widok obrazu w zwierciedle. Strachem przejmował mnie mój zewnętrzny wygląd, a bardziej jeszcze wspomnienie straszliwie zniekształconego trupa, którego zamierzałem udawać. Drżałem gwałtownie i jedynie z wysiłkiem zdecydowałem się odegrać przyjętą rolę. Ale nie można było się wahać, należało działać, więc obaj z Petersem poszliśmy na pokład.
Posuwając się w trójkę tuż koło barjery, nie sprawiając szmeru, dopełznęliśmy aż do drzwi, wiodących do kajuty. Drzwi były tylko nawpół przymknięte, dzięki czemu poprzez szpary między zawiasami mogliśmy ogarnąć spojrzeniem całe wnętrze kajuty. Pojęliśmy niezwłocznie, jak szczęśliwie się stało, że zaniechaliśmy planu zaskoczenia załogi z nienacka. Nie ulegało wątpliwości, że tam na dole czuwano pilnie. Tylko jeden majtek spał, a i on ułożył się do snu u stóp
schodów, z muszkietem przy boku. Reszta obecnych rozsiadła się na materacach, które zniesiono z sypialni załogi i rzucono na podłogę. Rozmawiali z sobą bardzo poważnie, a chociaż nie wyrzekli się pijaństwa, o czem świadczyły dwa wypróżnione dzbany i kilka rozstawionych naokół czarek, to jednak nie byli tak pijani, jak zazwyczaj dotychczas. Wszyscy mieli noże za pasem, niektórzy uzbroili się w pistolety, a stos strzelb leżał obok na podorędziu.
Przez dłuższą chwilę przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie, nie mogąc powziąć stanowczego postanowienia i wyczekując sposobności do zaatakowania ich zjawą Rogersa. Rozprawiali o swych pirackich zamiarach i — o ile mogliśmy wyrozumieć — godzili się na to, by opanować skuner Hornet, a opanowawszy, jeżeli się uda, ten statek, rozpocząć rozbójnicze rzemiosło
na szerszą skalę. Szczegóły tych pirackich zamierzeń wydawały się nam niejasne.
Jeden z obecnych wspomniał o Petersie. Sternik odpowiedział, ale tak przyciszonym głosem, że nie dosłyszeliśmy jego słów. Potem zaś dodał nieco głośniej, że nie pojmuje, o czem Peters gada ciągle na przodzie statku z tym kapitańskim bękartem i że im prędzej obaj znajdą się za burtem, tem lepiej będzie dla wszystkich. Nikt nie odpowiedział na to — ale wydawało się, że wszyscy godzą się na podstępną propozycję sternika.
Z każdą chwilą ogarniało mnie coraz większe podniecenie, zwłaszcza gdy widziałem, że Peters i August ciągle jeszcze nie mogą się zdecydować na stanowczy krok. Bądź co bądź przyrzekałem sobie w myśli, że sprzedam moje życie możliwie najdrożej i że nie poddam się uczuciom przestrachu.
Targane burzą olinowanie i bijące w pokład spiętrzone fale sprawiały straszny hałas. Wskutek tego
tylko kiedy niekiedy, w spokojniejszych momentach, chwytaliśmy urywki rozmowy w kajucie. W jednej z takich chwil uciszenia usłyszeliśmy wyraźnie słowa
sternika, który rozkazał jednemu z ludzi, by poszedł na górę i sprowadził te przeklęte psy do kajuty, gdzie możnaby nie tracić ich z oka. Bo — tak zapowiedział sternik — nie ścierpi on żadnych tajnych zmów na pokładzie brygu.
Na szczęście statek zachybotał się w tej chwili tak gwałtownie, że wykonanie rozkazu z konieczności uległo
odwłoce. Potem jednak kucharz podniósł się z materaca, chcąc nas przyprowadzić. W tym samym jednak momencie nowe potężne wstrząśnienie statku, które — jak się zdawało — połamie wszystkie maszty, cisnęło wstającego całą długością ciała na drzwi jednej z bocznych kajut i to tak gwałtownie, że drzwi roztwarły się pod jego ciężarem. Z pośród nas nikt nie
utracił równowagi. Mieliśmy dosyć czasu, by wycofać się na przód statku i tam zastanowić się nad tem, co dalej czynić, zanim posłannik sternika pojawił się wreszcie w drzwiach kajuty. Niebawem jednak wychylił głowę z otworu i powtórzył głośno rozkaz sternika Allenowi, którego wprawdzie nie mógł dostrzec, ale który, jak sądził, niewątpliwie stał na straży. Peters
zmienionym głosem odpowiedział szybko: „Dobrze, dobrze!“ — poczem kucharz zniknął znów poza drzwiami, nie żywiąc zgoła podejrzenia.
Obaj moi towarzysze, nie zwlekając, ruszyli w powrotną drogę i zeszli do kajuty. Peters przymknął drzwi tylko do połowy, tak samo jak je zastał, wchodząc. Sternik powitał ich z udaną serdecznością i oznajmił Augustowi, że, uznając jego dobre zachowanie się podczas ostatnich dni, pozwala mu odtąd zająć kwaterę w kajucie i dzielić wspólne losy z wszystkimi innymi. Potem nalał pół dużej szklanki rumu i podał mu ten napój.
Widziałem i słyszałem wszystko, bo odważnie poszedłem za moimi przyjaciółmi i ukryłem się przy samych drzwiach kajuty, które, jak wspomniałem, były tylko do połowy przymknięte. Żelazną rękojeść pompy zabrałem z sobą i położyłem ją obok schodów, aby w razie potrzeby użyć jej do obrony.
Zajmowałem więc bardzo dogodne stanowisko obserwacyjne, skąd słyszałem każde słowo, wypowiadane w kajucie i widziałem dokładnie, co się dzieje wewnątrz. Krzepiąc w sercu odwagę, wyczekiwałem nieruchomie, postanowiliśmy bowiem, że dopiero na umówiony znak, dany mi przez Petersa, stanę niespodzianie wobec zbuntowanych.
Tymczasem Peters rozpoczął swobodnie gawędzić. Wspominał o rozmaitych krwawych epizodach buntu, potem zaczął opowiadać rozmaite historje o upiorach w rodzaju tych, jakich wiele krąży wśród marynarzy. Nie wszystko, co mówił, było dla mnie zrozumiałem, ale odgadywałem wrażenie jego słów, patrząc na oblicza obecnych.
Sternik objawiał wyraźnie coraz większe podniecenie, a skoro w chwilę później wspomniał ktoś o budzącym grozę wyglądzie trupa Rogersa, wydawało mi się, że zemdleje pod wpływem przerażenia. Peters zapytał go, czy nie uważałby za wskazane, by jak najśpieszniej usunąć trupa z pokładu, ponieważ widok opuchłych zwłok, kołysanych falą w rynnie burty, jest naprawdę ohydny. Nikczemnik dyszał ciężko, a rozejrzawszy się powolnym obrotem głowy wśród towarzyszy, zapytał z wahaniem, czy ktoś z obecnych podjąłby się wypełnienia tej smutnej czynności. Ale nikt nie kwapił się potemu; nie ulegało wątpliwości, że cała kompanja znajduje się w stanie największego podrażnienia nerwów.
W tej właśnie chwili Peters dał mi umówiony znak.
Niezwłocznie rozwarłem na ścieżaj drzwi kajuty i nie mówiąc ani słowa, stanąłem nieruchomie w pośrodku obecnych.
Jeżeli weźmiemy w rachubę niezwykłe okoliczności, w jakich rozegrała się ta scena, nikt chyba nie będzie się dziwił, że to nagłe pojawienie się wywołało przerażające wrażenie. Zazwyczaj, w podobnych wypadkach, budzi się w umysłach widzów bądź co bądź iskierka wątpliwości, czy zjawisko jest naprawdę rzeczywistością; — budzi się promyk nadziei, choćby najsłabszy, że patrzący jest ofiarą jakiejś szarlatańskiej sztuczki i że pojawiająca się mara nie jest jednak gościem, przybywającym ze świata cieni.
Nie będzie przesadą, jeżeli oświadczę, że te promyczki wątpliwości grają decydującą rolę niemal przy każdem pojawianiu się duchów. Obezwładniający przestrach, jaki w podobnych sytuacjach ogarnia obecnych, jest raczej lękiem, spowodowanym myślą, że zjawa mogłaby być rzeczywistością, aniżeli wyrazem niezłomnego przekonania, że mara naprawdę stoi przed nami.
Ale w wypadku, o którym mowa — jak to niezwłocznie udowodnię — zbuntowani marynarze nie mogli żywić ani cienia wątpliwości, jakoby stojący wśród nich upiór Rogersa nie był obudzonem z martwych, zniekształconem jego ciałem, lub przynajmniej jego widmowym obrazem.
Bryg był zupełnie odosobniony wśród olbrzymich przestrzeni wód i niedostępny z powodu szalejącej burzy. Wkroczenie więc jakiegoś czynnika z zewnątrz na pierwszy rzut oka przekraczało bezwarunkowo wszelkie granice możliwości. — Cała załoga statku zgromadziła się w kajucie, o tem wiedzieli wszyscy, a nikt nie mógł podejrzewać obecności jeszcze jakiejś innej osoby. Brakowało tylko Allena, który stał na straży. Allen jednak był olbrzymem (miał sześć stóp i sześć cali wysokości), a gigantyczną jego postać znali wszyscy nazbyt dobrze, by ktoś choćby na chwilę przypuścił, że to on właśnie ukrywa się w tem zjawisku. Dodajmy do tego grozę, jaką budziła szalejąca burza — dodajmy denerwujące
opowieści, któremi Peters podniecił swych towarzyszy oraz głębokie wrażenie, jakie wywarł na wyobraźnię
załogi widok trupa, walającego się na pokładzie od samego rana, — dodajmy wreszcie to, że byłem znakomicie ucharakteryzowany i że marynarze oglądali mnie w mdłem, niewyraźnem oświetleniu, albowiem latarnia w kajucie, kołysząc się gwałtownie tu i tam, rzucała jedynie skąpy blask na moją postać, — zestawmy razem to wszystko, a łatwo pojmiemy, że podstęp został uwieńczony nieporównanie lepszym skutkiem, aniżeli wogóle śmieliśmy przypuszczać.
Sternik zerwał się z materaca, na którym siedział, ale w tej samej niemal chwili, nie wydawszy jęku, runął martwy na podłogę kajuty. Gwałtowny cios, którym burza uderzyła właśnie w statek, przetoczył jego martwe ciało, jak kawał drzewa, w kąt kajuty.
Z pozostałych siedmiu marynarzy zaledwie trzech zachowało poniekąd przytomność umysłu i panowanie nad sobą. Czterej inni siedzieli na podłodze, znieruchomiali wskutek przerażenia; nie widziałem nigdy ludzi
bardziej zrozpaczonych i zgnębionych, niezdolnych do jakiegokolwiek poruszenia.
W chwili, kiedy przedsięwzięliśmy atak, wystąpili do walki z nami jedynie kucharz, John Hunt i Ryszard Parker, ale i oni stawiali tylko słaby i niezdecydowany opór. Dwóch pierwszych powalił natychmiast Peters celnemi strzałami, ja zaś zaatakowałem Parkera ciosem w głowę, zadanym mu żelazną rękojeścią pompy, w którą się uzbroiłem. W międzyczasie August pochwycił jeden z muszkietów, leżących na podłodze kajuty i położył trupem jeszcze jednego z pośród zbuntowanych — Wilsona.
Teraz pozostało naprzeciwko nas tylko trzech przeciwników. Podczas trwającej dotąd walki otrząsnęli się oni ze swego znieruchomienia, wywołanego strachem i zrozumieli widocznie, że padli ofiarą podstępnego
złudzenia zmysłów. Bądź co bądź podjęli bój z wielką odwagą i zaciekłością i nie wiadomo, czy nie byliby ostatecznie zatriumfowali nad nami, gdyby nie zdumiewająca siła muskułów Petersa.
Ci trzej marynarze byli to Jones — Greely — i Absalom Hicks.
Jones powalił Augusta na podłogę, ugodził go parokrotnie nożem w prawe ramię i zapewne niebawem zdołałby go dobić, ponieważ w tej chwili ani Peters ani ja nie mogliśmy przyjść mu z pomocą, pochłonięci walką z naszymi własnymi przeciwnikami. Nagle jednak
pojawił się na widowni sprzymierzeniec, na którego pomoc nie liczyliśmy zupełnie
Był to Tygrys. Groźnie warcząc, wpadł w krytycznym momencie do kajuty, rzucił się natychmiast na Jonesa i powalił go na ziemię.
Mój przyjaciel odniósł zbyt ciężkie rany, by mógł jeszcze walczyć, ja byłem nazbyt skrępowany wypchanem ubraniem. Pies nie wypuszczał swej ofiary, wpiwszy się zębami w jej gardło.
Peters załatwiłby się niewątpliwie szybciej z dwoma pozostałymi jeszcze przeciwnikami, gdyby nie przeszkadzała mu w tem ciasnota pomieszczenia, gdzie toczyła się walka, oraz gwałtowne kołysanie się statku. Teraz właśnie, w chwili, kiedy Greely chciał wypalić do mnie z muszkietu, Peters pochwycił ciężkie krzesło i rozwalił mu głowę. Potem znowu zwrócił się przeciw Hicksowi, którego tylko na chwilę poniechał, starł się z nim w ręcznej walce i uchwyciwszy go za gardło, zadusił go silnym uściskiem gołych rąk.
W ten sposób w niezmiernie krótkim przeciągu czasu staliśmy się znowu panami statku.
Jedynym przeciwnikiem, jaki żył jeszcze, był Ryszard Parker. Jak wiadomo, powaliłem tego marynarza uderzeniem rękojeścią pompy zaraz w samym zaczątku starcia. Leżał nieruchomy i jakby nieżywy w pobliżu drzwi kajuty. Kiedy jednak Peters kopnął go nogą, marynarz przemówił, błagając, by darować mu życie. Był ranny w głowę, nie poniósł jednak większego szwanku, albowiem cios oszołomił go tylko. Teraz powstał, a wówczas związaliśmy mu ręce na plecach, aby go unieszkodliwić.
Pies ciągle jeszcze warczał groźnie, pilnując powalonego Jonesa. Zbadawszy go, przekonaliśmy się, że już nie żyje. Z szerokiej rany na krtani płynęła krew strumieniem; niewątpliwie Tygrys swemi ostremi zębami rozszarpał mu gardło.
Była teraz mniej więcej pierwsza godzina po północy; burza szalała dalej z niezmniejszoną mocą. Bryg zanurzał się znacznie głębiej, aniżeli zazwyczaj; należało koniecznie przedsięwziąć coś, by ulżyć jego ciężar. Podczas każdego skoku statku, bałwan przewalał się przez pokład, fale wdzierały się często aż do kajuty, ponieważ, wchodząc do wnętrza, pozostawiłem drzwi otwarte.
Cała ściana statku od lewej burty była zmieciona; fale porwały również kabuz i jollę. Ustawiczny trzask i chwianie się głównego masztu zmuszały do przypuszczenia, że jest on pęknięty. Aby uzyskać pod pokładem więcej miejsca na ładunek, przytwierdzono maszt „Grampusa“ w poziomie międzypokładu. Niestety, czynią to niekiedy budowniczowie okrętów, nie zbyt biegli w swym fachu, nie bacząc, że narażają
skutkiem tego maszt na niebezpieczeństwo wyrwania się z nasady.
Na dobitek wszystkiego, co nam groziło, zapuszczona sonda wykazała, że głębokość wody wewnątrz statku dosięga siedmiu stóp.
Wobec tego pozostawiliśmy na razie trupy marynarzy w kajucie i niezwłocznie zabraliśmy się do pracy przy pompach. Parkera również uwolniono z więzów i zaprzągnięto do roboty. Zranione ramię Augusta obandażowaliśmy możliwie najlepiej; i on również usiłował nam pomagać, chociaż nie na wiele się to przydało. Bądź co bądź nie traciliśmy nadziei, że potrafimy zapobiec dalszemu przyborowi wody, utrzymując ciągle jedną pompę w ruchu. Ponieważ było nas tylko czterech, więc praca była naprawdę ciężka. Dodając sobie nawzajem odwagi, oczekiwaliśmy z utęsknieniem poranka, sądziliśmy bowiem, że dzięki obcięciu głównego masztu uda się nam odciążyć statek.
W ten sposób przepędziliśmy noc, pełną dręczącego lęku i wyczerpującej pracy.
Kiedy nareszcie zaświtał dzień, burza bynajmniej nie osłabła na sile i nic nie zwiastowało, by pogoda odmieniła się w niedalekiej przyszłości.
Dopiero teraz wywlekliśmy zmarłych na pokład i wyrzuciliśmy trupy za burt.
Potem zabraliśmy się do usunięcia głównego masztu. Skoro ukończyliśmy potrzebne przygotowania, Peters zaczął ciąć maszt jedną z siekier, odnalezionych w kajucie, zaś my wszyscy czuwaliśmy przy przewięziach i przyrządach blokowych. Gdy olbrzymia fala potężnie uderzyła w statek, padł rozkaz, by odciąc urządzenia blokowe. Było to dziełem jednej chwili. Ogromna
masa drzewa i olinowanie runęły w fale morza, statek pozbył się bardzo znacznego obciążenia, przyczem nie ponieśliśmy bynajmniej większych szkód.
W obecnej chwili okręt nie zanurzał się już tak głęboko, jak poprzednio, mimo to jednak sytuacja nasza była jeszcze bardzo groźna. Na pomoc Augusta przy pompowaniu wody trudno było liczyć, mimo jego najlepszych chęci.
Groza sytuacji spotęgowała się jeszcze, gdy nagle olbrzymia fala położyła statek na bok. Balast masami
spadał ku odwietrznej stronie — cały bowiem ładunek już od dłuższego czasu wyprawiał najdziksze harce pod pokładem wskutek gwałtownego kołysania się statku.
Przez parę chwil wydawało się, że nic już nie zdoła nas ocalić przed nieuchronną zagładą.
Na szczęście okręt wyprostował się nieco. Ale częściowo leżał jeszcze silnie na boku, wobec czego dalsza praca przy pompach stała się zupełnie bezcelowa. Gdyby jednak była nawet konieczna, to i tak nie moglibyśmy dalej pompować wody, albowiem w ciągu tej nieprzerywanej, wytężonej pracy poraniliśmy ręce, tak że obficie broczyły krwią.
Wbrew poradom Parkera poczęliśmy teraz rąbać także przedni maszt i po licznych trudnościach udało się nam uskutecznić ten zamiar. Gdy maszt spadał za burtę, porwał z sobą również dzióbak (maszt pochyły), skutkiem czego pozostał tylko goły kadłub statku.
Dotychczas, ku radosnej nadziei, posiadaliśmy jeszcze łódź ratunkową w nieuszkodzonym stanie. Niedługo jednak cieszyliśmy się tem. Kiedy bowiem przedni maszt runął w morze, a razem z nim także spodni żagiel tego masztu, utrzymujący statek we względnej równowadze, staliśmy się niezwłocznie igraszką fal. W ciągu pięciu minut przelewające się fale wyczyściły pokład docna, porwały łódź ratunkową, zmiotły ścianę prawej burty i rozbiły nawet kołowrót kotwiczny.
Trudno wprost wyobrazić sobie bardziej niebezpieczną i nędzniejszą sytuację, aniżeli ta, w której się teraz znajdowaliśmy.
Około południa wydawało się, że burza nieco cichnie. Ale rozczarowanie nasze było bardzo gorzkie, gdyż uspokojenie się trwało zaledwie kilka chwil, a potem huragan rozszalał ze spotęgowaną wściekłością. Około godziny czwartej popołudniu nie można już było absolutnie nic przedsiębrać przeciw potędze burzy, a kiedy zapadła noc, utraciliśmy ostatnią iskrę nadziei, by
statek zdołał przetrzymać burzę do wschodu słońca.
Około północy okręt nabrał już tyle wody, że sięgała ona aż do międzypokładu. W niedługi czas później
zostaliśmy pozbawieni urządzenia sterowego. Fala, która je porwała, podniosła całą tylną część statku ponad wodę; gdy wreszcie okręt opadł zpowrotem na powierzchnię morza, trzask był tak straszny, jakgdyby wszystko waliło się w gruzy.
Zaledwie odetchnęliśmy nieco po tem przerażającem wstrząśnieniu, runęła na pokład jedna z największych fal, jakie kiedykolwiek widziałem, wyrwała drzwi, wiodące do kajut, otwarła luki i napełniła wodą wnętrze statku do najdalszych zakątków.