Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na szczęście, zanim noc zapadła, wszyscy czterej przywiązaliśmy się silnie linami do szczątków kołowrota kotwicznego i ułożyliśmy się na pokładzie w pozycji możliwie najbardziej płaskiej. Ta przezorność stała się teraz, niewątpliwie, naszem ocaleniem.
Skoro tylko zdołałem znowu zaczerpnąć w płuca powietrza, po przetoczeniu się przez nas olbrzymiego,
wodnego potopu, zawołałem po nazwisku na towarzyszy.
Zrazu odpowiedział tylko August cichym głosem:
— To już kres naszego życia.
Potem odezwali się także dwaj tamci, zaklinając nas, byśmy nie tracili nadziei, albowiem nie wszystko
jeszcze jest stracone. Wobec rodzaju ładunku, znajdującego się pod pokładem, bryg nie może całkowicie zatonąć, a prócz tego rozmaite oznaki atmosferyczne wskazują, że burza przesili się nad ranem.
Słowa te przepełniły mnie nową energją, albowiem istotnie nie pomyślałem dotychczas o tem, że statek,
naładowany pustemi, zamkniętemi beczkami nie może tak łatwo zatonąć.
Panowała nieprzenikniona ciemność nocy; nie podobna wprost opisać słowami przeraźliwego huku fal,
który rozlegał się dokoła. Pokład statku znajdował się na poziomie morza, otoczony szeroką wstęgą pian, z pośród których wylewały się na nas w krótkich odstępach czasu tryskające strumienie wody. Nasze głowy w ciągu każdych trzech sekund pozostawały nad
powierzchnią wody zaledwie przez jedną sekundę. Aczkolwiek leżeliśmy niemal tuż obok siebie, nie mogliśmy się zupełnie dostrzec. Kiedy niekiedy nawoływaliśmy się po imieniu, aby wzajemnie krzepić w sobie nadzieję i pocieszać oraz budzić odwagę tego z towarzyszy, który w danej chwili najbardziej tego potrzebował.
Niepokoiło nas bardzo wielkie osłabienie Augusta. Ponieważ zranione ramię utrudniło mu dość silne przywiązanie się sznurami, jak myśmy to uczynili, więc obawialiśmy się, że lada chwila fale zmiotą go z pokładu. A jednocześnie było bezwarunkowo niemożliwem, by któryś z nas zdołał pośpieszyć mu z pomocą. Na szczęście, właśnie jego pozycja była bardziej zabezpieczona, aniżeli nas innych, albowiem wysterczający w górę strzaskany pień kotwicznego kołowrotu ochraniał część jego ciała i łagodził bardzo znacznie napór fal, wpadających ustawicznie na pokład.
Ponieważ bryg leżał częściowo na boku, więc wogóle groziło mniejsze niebezpieczeństwo zmiecenia nas przez
fale, aniżeli gdyby statek płynął w innej pozycji. Lewa burta — jak to już wspominałem — była silnie przechylona, wskutek czego część pokładu znajdowała się całkowicie pod wodą. W następstwie tego fale, uderzające w nas od strony prawej burty, łamały się w znacznej
części na ścianie okrętowej i tylko częściowo do nas docierały, ponieważ leżeliśmy wyciągnięci na płask. Natomiast fale, spadające ztyłu od lewej burty, nie mogły nas zmieść z zajętego stanowiska.
Pozostawaliśmy w tej rozpaczliwej sytuacji aż do brzasku dnia. Dopiero wówczas ujrzeliśmy w całej pełni grożące nam niebezpieczeństwo. Bryg wyglądał, jak doszczętnie rozbita ruina, oddana całkowicie na łaskę każdej fali. Burza, zamiast cichnąć, wzmagała się jeszcze.
W ciągu następnych kilku godzin milczeliśmy, pogrążeni w rozpaczy. Dręczyła nas ustawicznie obawa, że rozluźnią się sznury, wiążące nas z kruchą podstawą rozbitego statku, albo też, że resztka kotwicznego kołowrota zostanie zmieciona z pokładu. Obawialiśmy się, że któraś z potwornych fal, piętrzących się bez przerwy przed nami, dookoła nas i ponad nami, pogrzebie nas na dłuższy okres czasu w zalewie wód i że potoniemy, zanim zdołamy wynurzyć się z powodzi i zaczerpnąć oddechu.
Nagle, około południa, promień słońca przebił się przez chmury. Niedługo później zauważyłem, że burza
widocznie się ucisza, ale dopiero pod wieczór morze uspokoiło się poniekąd. Odtąd, zaledwie co kilka minut, pędzona wichrem fala uderzała o kadłub statku.
Od paru godzin nikt z towarzyszy nie przemówił ani słowa. Zawołałem Augusta po imieniu. Odpowiedział, ale tak cichym głosem, że nie rozumiałem wcale, co mówi. Potem nawoływałem Petersa i Parkera. Nadaremnie. Wydawało się, że żaden z nich nie słyszy mego wezwania.
W krótką chwilę później zapadłem w jakieś odrętwienie i oszołomienie, podczas którego wyobraźnia moja mamiła zmysły najdziwaczniejszemi obrazami. Widziałem soczystą, nabrzmiałą zieleń drzew, widziałem wspaniałe niwy, na których falowały dojrzałe łany zbóż,
widziałem długie szeregi młodziutkich tancerek, świetne kawalkady jeźdźców i inne fantasmagorje. Kiedy teraz sięgam pamięcią w te wspomnienia, uświadamiam sobie, że ruch był zasadniczą przewodnią ideją wszystkich tych sennych majaczeń. Nie marzyłem ani o jednym nieruchomym przedmiocie, o jakimś domu naprzykład, czy o twardo stojącej na podstawie skale, natomiast przed oczyma wyobraźni przeciągały nieskończonym szeregiem: to wiatraki, to olbrzymie ptaki, to okręty, to jeźdźcy, to oszalałe w pędzie wozy.
Kiedy wreszcie przebudziłem się z tego szczególnego majaczenia, słońce — o ile mogłem ocenić — wzeszło już mniej więcej od godziny. Z wielkim trudem jedynie uświadamiałem sobie szczegóły mojego obecnego położenia; przez dłuższą chwilę wydawało mi się, że jeszcze ciągle jestem uwięziony wewnątrz statku pod pokładem i że to nie Parker, ale mój pies Tygrys leży obok mnie.
Odzyskawszy nakoniec w całej pełni umysłową równowagę, stwierdziłem, że wieje tylko łagodna bryza. Morze było stosunkowo spokojne, statek jedynie z boku czerpał wodę.
Sznur, owijający moje lewe ramię przetarł się i zerwał; łokieć pokaleczyłem bardzo dotkliwie. Prawe
ramię zdrętwiało całkowicie, ręka i przegub napuchły straszliwie wskutek ucisku więzów, które krępowały ciało od bark aż do kończyn ciała. Inny sznur, owinięty około pasa, zacisnął się bardzo silnie i sprawiał mi nieznośną, bolesną udrękę.
Rozejrzałem się dokoła, chcąc się przekonać, co się dzieje z moimi towarzyszami. Peters żył jeszcze, chociaż lina tak mocno zacisnęła mu się koło lędźwi, że wyglądał jakgdyby nawpół przecięty. Kiedy poruszyłem się i on także uniósł głowę i nieznacznym ruchem wskazał mi krępujący go sznur.
August nie dawał znaku życia.
Natomiast Parker objawił pełną świadomość i zapytał, czy czuję się dość silnym, by go wyzwolić z jego niewygodnej sytuacji. Błagał mnie, bym wytężył całą energję i postarał się rozluźnić jego więzy. Nie tracił jeszcze nadziei, że uratujemy się, jeżeli odzyska możność ruchu. Natomiast w przeciwnym razie zagłada będzie nieunikniona.
Dodałem mu otuchy paroma słowami i zająłem się niezwłocznie przygotowaniami do jego wyzwolenia. Wydobyłem z kieszeni scyzoryk i otwarłem ostrze, a potem przeciąłem lewą ręką sznury na prawem ramieniu oraz inne, krępujące moje ciało. Kiedy jednak usiłowałem się podnieść, przekonałem się, że nogi odmawiają mi
posłuszeństwa, a prawe ramię jest całkowicie bezwładne.
Parker poradził mi, aby przez parę minut leżeć spokojnie, trzymając się lewą ręką kotwicznego kołowrota; w ten sposób, jak twierdził, obieg krwi w prawem ramieniu powróci powoli do normy. Posłuchałem jego rady i istotnie zdrętwienie przemijało zwolna, niebawem
mogłem już znowu posługiwać się prawem ramieniem.
Teraz przysunąłem się ostrożnie ku Parkerowi i rozciąłem krępujące go więzy. Kiedy i on odzyskał władzę w członkach, pospieszyliśmy obaj przedewszystkiem do Petersa, aby go oswobodzić. Sznur przetarł wełniane spodnie i dwie wełniane koszule i wgryzł się głęboko w ciało. Gdy usunęliśmy go, krew popłynęła obficie. Ale zaledwie się to stało, Peters zerwał się i doznał natychmiast uczucia wielkiej ulgi. Stosunkowo szybciej, aniżeli Parker i ja, odzyskał możność ruchu; jak się zdaje, zawdzięczał to temu, że krwawiąca rana powodowała szybszy obieg krwi.
August leżał zupełnie nieruchomo. Niezbyt wiele mieliśmy nadziei, by udało się go ocucić. Kiedy jednak zbliżyliśmy się ku niemu, przekonaliśmy się, że stracił przytomność tylko wskutek znacznego upływu krwi, ponieważ fale zdarły bandaż, jaki nałożyliśmy mu na zranione ramię. Żadna z lin, któremi ciało jego było przywiązane do kotwicznego kołowrota, nie zacisnęła się tak silnie, by mogło to spowodować jego śmierć. Rozluźniliśmy sznury, przenieśliśmy go na bardziej suche miejsce pokładu, ułożyliśmy go głową nieco ku dołowi i rozpoczęliśmy wszyscy trzej masować jego członki. Po upływie mniejwięcej pół godziny odzyskał zmysły, ale dopiero następnego poranka poznał nas i zdołał przemówić parę słów.
Zaledwie wyzwoliliśmy się z więzów i pokrzepiliśmy krótkim odpoczynkiem nadwątlone siły, zapadła noc. Niebo znowu pokryło się chmurami, a widok ten budził dręczącą obawę, że rozpocznie się nowa burza. Byliśmy tak strasznie wyczerpani z sił, że nikt z nas nie potrafiłby przeżyć drugiej podobnej nocy.
Na szczęście, pogoda nie uległa odmianie na gorsze, przeciwnie, morze powoli uspokoiło się zupełnie. Z północno-zachodu powiewał lekki wiatr, ale nie był on bynajmniej zimny.
Ponieważ August był, oczywiście, nazbyt osłabiony, aby się utrzymać o własnych silach, przywiązaliśmy go
troskliwie do kotwicznego kołowrota, obawiając się, że inaczej podczas kołysania się rozbitego statku mógłby
spaść z pokładu. My sami nie potrzebowaliśmy już zabezpieczać się w ten sposób. Usiedliśmy jeden przy drugim, opierając się wzajemnie o siebie i rozważaliśmy, co czynić, by się ocalić z tej tragicznej sytuacji.
Zdjęliśmy również ubrania i wyżęliśmy je mocno. Kiedy włożyliśmy je zpowrotem, ogarnęło nas miłe uczucie ciepła, co w niemałej mierze przyczyniło się do dalszego skrzepienia naszych sił. Rozebraliśmy także Augusta i wyświadczyliśmy mu tę samą przysługę, dzięki czemu i on doznał pewnej ulgi.
Najdotkliwiej udręczał nas teraz głód i pragnienie. Nadaremnie jednak zastanawialiśmy się, jak temu zaradzić. I znowu przygasła otucha w naszych sercach. Pocieszaliśmy się jednakże nadzieją, że niebawem zapewne napotkamy jakiś okręt, który zabierze rozbitków na pokład, dodawaliśmy sobie odwagi zapewnieniami, że zniesiemy dzielnie wszystko, cokolwiek nas jeszcze czeka.
Gdy zaświtał następny poranek, niebo było jeszcze ciągle jasne i pogodne, wiał dalej bez przerwy lekki
wiatr z północo-zachodu. Powierzchnia morza wygładziła się zupełnie. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale bądź co bądź statek nie leżał już tak silnie na boku, pokład wysechł, mogliśmy przechadzać się po nim bez trudu.
Od trzech dni nie kładliśmy nic do ust, to też było bardzo pilną koniecznością przynajmniej popróbować,
czy nie uda się wydobyć z pod pokładu jakichś zapasów żywności. Ale ponieważ całe wnętrze statku było zalane wodą, więc zrazu kręciliśmy się bezradnie i nie żywiliśmy zbyt wielkich nadziei, czy zdołamy coś wyłowić.
Sporządziliśmy rodzaj wędki, wbijając kilka gwoździ, wyrwanych z potrzaskanych drzwi, w dwa kawałki drzewa. Obie deski złożyliśmy na krzyż i umocowali na sobie, potem przywiązaliśmy je do kawałka sznura i zapuściwszy w głąb kajuty, przeciągaliśmy, niby więcierz tam i z powrotem, ożywieni słabą nadzieją, że w ten sposób wyłowimy coś jadalnego, albo przynajmniej coś, co ułatwi nam zdobycie pożywienia.
Większą część przedpołudnia poświęciliśmy temu zajęciu, jednakże wynik nie odpowiedział w najmniejszej mierze oczekiwaniom. Wyłowiliśmy jedynie kilka koców, które łatwo zaczepiły się o wystające gwoździe. Nasze narzędzie było tak prymitywne i niepraktyczne, że trudno było wprost liczyć na lepszy rezultat.
Potem podjęliśmy podobne próby w przednim kasztelu, ale i tutaj nadaremnie.
Wówczas Peters wpadł na pomysł, aby obwiązać się liną dokoła ciała i, nurkując, przedostać się do kajuty. Powitaliśmy ten projekt z taką radością, jaka towarzyszy zawsze nowemu zbudzeniu się życiowych nadziei. Peters niezwłocznie zdjął ubranie, z wyjątkiem spodni. Owinęliśmy całe jego ciało i plecy silnym sznurem, wiążąc go troskliwie, by nie mógł się wysmyknąć.
Przedsięwzięcie było trudne i niebezpieczne. Ponieważ w kajucie, jeżeli wogóle znajdowały się tam jakieś zapasy żywności, nie można było bądź co bądź liczyć na wielki połów, nurek, dostawszy się do wnętrza, musiał skierować się na prawo i przedostać się pod wodą do spiżarni wąskim korytarzykiem długości dziesięciu czy dwunastu kroków, a wreszcie powrócić tą samą drogą, nie oddychając wcale w ciągu całego czasu.
Skoro wszystko było już przygotowane, Peters przedsięwziął wyprawę do kajuty. Zrazu posługiwał się schodami, dopóki woda nie dosięgła mu podbródka, potem zanurzył się i nurkując, skierował się w prawą stronę,
usiłując znaleźć drogę do spiżarni.
Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Mniej więcej w pół minuty później, gdy zniknął nam z przed oczu, poczuliśmy silne szarpnięcie liny. Był to umówiony sygnał, że należy wyciągnąć go zpowrotem. Uczyniliśmy to niezwłocznie, ale ciągnęliśmy tak gwałtownie, że uderzył się mocno o schody i poranił się. Peters nie przynosił nic zgoła. Jak się okazało, posuwał się naprzód tylko z wielkim trudem i dotarł zaledwie do korytarzyka, ponieważ cały wysiłek skierować musiał ku temu, by utrzymać się na nogach; woda ustawicznie znosiła go do góry. Powrócił do nas ogromnie wyczerpany i musiał wypocząć kwadrans czasu, zanim odważył się na ponowną wyprawę.
Druga próba zakończyła się jeszcze gorszym wynikiem. Peters pozostawał tak długo pod wodą, nie dając nam umówionego znaku, że wreszcie zaniepokoiliśmy się i wyciągnęliśmy go bez wezwania. Niewiele brakło, by utonął. Twierdził wprawdzie, że parokrotnie dawał nam sygnał mocnem szarpnięciem liny my jednakże nie zauważyliśmy tego wcale. Wynikło to prawdopodobnie z tej przyczyny, że część sznura zaczepiła się o poręcz u stóp schodów.
Poręcz ta tworzyła wogóle tak niepożądaną przeszkodę, że postanowiliśmy ją usunąć, zanim przedsięweźmiemy nowe próby nurkowania w kajucie. Ponieważ nie posiadaliśmy, prócz własnych gołych rąk, żadnych innych narzędzi, zeszliśmy wszyscy trzej po schodach możliwie najgłębiej w wodę, uderzyliśmy w poręcz zjednoczonym wysiłkiem i wreszcie obaliliśmy ją szczęśliwie.
Trzecia próba była równie bezużyteczna, jak dwie poprzednie. Okazywało się coraz jaśniej, że bezwarunkowo nie osiągniemy zamierzonego celu, jeżeli nie zaopatrzymy nurka w balast, któryby obciążał go i utrzymywał na podłodze kajuty. Przez dłuższy czas upatrywaliśmy na pokładzie jakiegoś przedmiotu, któryby się nadawał do tego użytku. Znaleźliśmy wreszcie żelazny blok od lin, tak silnie już obruszony uderzeniami fal, że, bez zbytniego wysiłku, zdołaliśmy go wyrwać z powierzchni pokładu.
Peters przymocował go sobie do nogi i poraz czwarty wyruszył w drogę do kajuty. Tym razem udało mu się dotrzeć aż do samych drzwi spiżarni. Niestety, drzwi były zamknięte, wobec czego musiał zawrócić z gołemi rękami, nie odważał się bowiem pozostać pod wodą dłużej, niż jedną minutę.
Położenie nasze stawało się rozpaczliwe. August i ja wybuchnęliśmy łzami, rozmyślając o licznych, grożących nam udręczeniach i tracąc już wszelką nadzieję w możliwość ratunku. Ale ta chwila słabości nie trwała długo. Wnet upadliśmy na kolana i gorąco błagaliśmy Boga, aby stał się naszą opieką wśród wszystkich niebezpieczeństw. Potem zaś z nową otuchą i nową energją poczęliśmy zastanawiać się nad istniejącemi jeszcze sposobami ratunku.